Wracają do dziś

Mówiła synom, że na gołębiach się nie zna, ale zna się na nich. A to tak jakby to samo.

13.12.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Jakub Cholewka
/ Fot. Jakub Cholewka

Mówiła synom, że na gołębiach się nie zna, ale zna się na nich. A to tak jakby to samo.

Ksiądz był w połowie kazania, kiedy Heniek zobaczył na niebie wracające gołębie. Wychodzić z niedzielnej sumy, nawet jeśli zajmuje się miejsce na placu przed kościołem – jak on dziś – nie przystoi. Wiedział o tym. Spojrzał jeszcze raz w niebo, potem na wieżę kościelną, i znowu w niebo. Pieronem ruszył do domu.

Pierwszy przyleciał gołąb Ernesta. I choć każdy z nich o swoich myślał od rana – tak wcześnie nie spodziewał się ich żaden.

Wypuszczone ze Świnoujścia o 5.00, miały być w Górze – miejscowości na Śląsku, położonej 43 km na południe od Katowic – grubo po 11.00. Zdążyliby wtedy na spokojnie, między mszą a obiadem, zdjąć każdemu z nóżki gumową obrączkę i wrzucić ją do tulejki zegara służącego do rejestrowania czasu przylotu.

Zamiast tego odbierali telefony.

Pierwsza odezwała się komórka Zbyszka. Akurat z żoną Teresą był w kościele w sąsiedniej wsi. To u niego Heniek zostawił dzień wcześniej swój zegar.

Do domu, na numer stacjonarny, dobijał się Staszek. – Aśka, gołębie są. Gdzie Heniek? – pytał jego żonę. Wyjrzała przez okno. Przed gołębnikiem tłoczyły się zmęczone po locie ptaki. I zanim Heniek wrócił z zegarem, siedziała między nimi, gładząc je po piórkach. – Przepraszam, gołąbki, przepraszam – szeptała im nad główkami, wynagradzając to, że po powrocie zastały zamknięte klapy gołębnika.

Dwieście metrów dalej, przed dwupiętrowym domem położonym na rozwidleniu dróg, z których jedna prowadzi nad stawy, a druga w głąb wsi, czas lotu swoich gołębi rejestrowali Zbyszek i jego starszy brat Andrzej.

Zapytani o gołębie, mogliby swoją opowieść zacząć różnie.

Być może od dat

Wtedy opowiedzieliby, że Andrzej pierwsze gołębie – samiczkę z młodymi – przyniósł w kartonowym pudełku, które dostał od sprzedawczyni ze spożywczaka. Miał wtedy 13 lat i jeden pokój na strychu, w którym mógł je trzymać. Do tych „Andrzejowych”, szarych – bo takie lubił najbardziej, za kilka lat dołączyły „Zbyszkowe”, białe – jego ulubione.

– Śmierdzą, hałasują i zajmują czas – słyszeli nieraz od ojca. A w domu było co robić. Jedenaścioro rodzeństwa, krowy do oporządzenia, pole do obrobienia.

Obowiązki, zgodnie z wiekiem, rozdzielał ojciec. Andrzej, jako najstarszy, nosił przed wieczorem buraki z piwnicy do chlewa, gotował je i siekał. Raz tylko zapomniał. Po szkole zeszli się do niego koledzy z całej wsi na zabawę w podchody. Skończyli po zmroku. Chłopca zbudził w nocy ojciec. I choć była pierwsza, musiał zrobić to, co do niego należało. Nie pomogły płacz i prośby. Bo słowa ojca były święte.

Wtedy, w latach 60., hodowców z zaobrączkowanymi gołębiami pocztowymi było w okolicy dwóch. Staszek i Mietek, który dom postawił na niewielkim wzniesieniu. Reszta miała „gołębie wsiowe”.

Zanim w latach 70. zapisali się do Polskiego Związku Hodowców Gołębi Pocztowych, pakowali ptaki do klatek i wywozili je do Jawiszowic – oddalonej o pięć kilometrów wsi, gdzie jest najbliższa stacja kolejowa. Ktoś dał pięć gołębi, ktoś inny trzy; w piętrowej klatce mieściło się ich 40. Na kolei mieli znajomego, to i jeździć mogli za darmo. Wysiadali w Oświęcimiu i tam je puszczali. Zanim wrócili, gołębie były już w domu.

Pierwsze zegary na wsi mieli Staszek i Mietek. Dziś każdy ma własny. Najbardziej opłacało się je kupić w markach i to przed ślubem, bo po co żona o takim wydatku ma wiedzieć. Zresztą żony nie mają co narzekać, bo od tego roku, zgodnie z zarządzeniami gołębiarskiego związku, loty gołębi starych muszą się zakończyć 24 lipca, a loty młodych zacząć od 15 sierpnia, by mężczyźni mogli swoim kobietom podarować dwa tygodnie wakacji.

Niewykluczone, że zaczęliby jednak od tego, co najważniejsze

Wtedy powiedzieliby, że w Górze gołębie ma każdy. Nie to, że wszyscy są od razu hodowcami, ale że choć przez chwilę, zwykle w dzieciństwie, zwykle za sprawą taty, dziadka albo wujka, są w domu gołębie.

I że tu, na Śląsku, ludzie je kochają.

A gdyby tamtego dnia wyszła przed dom ich mama, powiedziałaby, że hodowcy mają gołębie serca: nikogo skrzywdzić nie potrafią. I jeszcze że gołębie wiedzą, którzy ludzie są dobrzy, bo przecież one nie siadają byle komu na ramieniu, tylko takim ludziom jak Jan Paweł II.

– Na gołębiach to ty się, mamo, nie znasz – powiedzieliby jej.

A ona: – Ale znam się na was. To jakby to samo.

Gdyby się do mnie przekonali, opowiedzieliby o tym, o czym rozmawiają tylko między sobą

Np. o łączeniu gołębi w pary.

Mówiliby: – Kiedyś gołębie trzymało się razem w jednym przedziale: samca i samiczkę. A złączone raz, nie rozłączały się już nigdy. Tyle że z samcami jest pewien kłopot – kiedy ich partnerka siedzi na jajeczkach, a do niego przychodzi inna samiczka, to on od razu się nią zaopiekuje. I później, jakby nigdy nic, wraca do swojej. Samiczka z kolei, raz złączonaw parę, czegoś takiego nie zrobi nigdy.

Dziś jednak zaleca się, by gołębie pary rozdzielać. Najlepiej tuż przed sezonem, kiedy młódki są odchowane i przeniesione do osobnego gołębnika. W sezonie, czyli od maja do września, mogą się widywać tylko kilka razy: tuż przed lotem, by samiec na samiczkę się napalił i myślał, że ona będzie na niego czekać. I po locie: na dwie, trzy godziny; nie dłużej, by się nie okazało, że samiczka po takim spotkaniu ma jajeczka.

Kiedy ona wróci z lotu przed nim, czeka. Innego nie dopuści, zadziobie. Komplikacje się pojawiają, gdy szybszy jest samczyk. Za pierwszym razem wejdzie do gołębnika, porozgląda się, poczeka. Za drugim zrobi to samo. Ale już za trzecim znajdzie sobie inną.

Gołębie pary przechodzą więc kryzysy. Najczęściej po szóstym, siódmym locie. Wtedy zostawia się je na dwa, trzy dni razem, by mogły odbudować nadszarpniętą więź.

Każdego roku, na początku marca, z kijkiem z orzecha laskowego, hodowca siada naprzeciwko przedziałów, w których mieszkają, i cierpliwie czeka, aż się połączą w pary, zgodnie z własną wolą, pod warunkiem, że jest ona taka sama jak wola hodowcy. Jeśli nie, kijek idzie w ruch.

Płynnie przeszliby do codzienności

I opowiedzieliby o pobudkach skoro świt, ubieraniu tej samej czapki i bluzy – najlepiej, jeśli są w kolorach spokojnych, naturalnych, bo gołębie takie lubią; o dwóch porannych godzinach w gołębniku spędzonych na wypuszczaniu do lotu – najpierw samic, później samców, sprzątaniu ich przedziałów – a więc czyszczeniu szpachelką ptasich kup, a jeśli gołębie są młode i nienauczone jeszcze, to oporządzeniu także miseczek na jedzenie, do których też załatwiają swoje potrzeby; o kąpielach co wtorek i o tym, że ich gołębie są już do tych kąpieli przyzwyczajone.

Zdradziliby, że na gołębice mówią „dziewczyny”, a na gołębie „chłopcy”. Że lubią powroty do domu, na które reaguje cały gołębnik, a oni odwdzięczają się, nazywając każdego ptaka po imieniu. Nawet jeśli jest ich ponad sto.

Nie musieliby mnie przekonywać, że to one są na pierwszym miejscu. Kiedy są chore, do lekarza zawożą, pielęgnują, witaminy kupują. Kiedy z lotu nie wracają albo odchodzą – oni cierpią. Przesiadują u nich godzinami, opowiadają, co w świecie, pióra gładzą, innym złego słowa o nich powiedzieć nigdy nie dadzą.

Radzą się nawzajem: „tego może warto puścić”, „tego nie dawaj”, „ten za słaby, nie przeleci”. Po locie przekomarzają się: „ja wiedziałem, że ten był silniejszy, że trzeba było go wystawić”.

I cieszą się, gdy jakiś spisany na straty po kilku latach wróci.

Zabraliby do gołębnika

A tam: 20-kilogramowe worki z karmą – bo musi być konkretna, najlepiej bez pszenicy i kukurydzy. Nie to, co kiedyś: młodzi byli, na jedzenie dla gołębi nie mieli, to kawałek pola obsiali i dla nich zbierali żniwa. Na „państwowe” jeździli. Siedzieli, czekali, palili jednego papierosa za drugim. Przysłuchiwali się, czy ktoś kukurydzę rwie. Jak się trochę ciszej zrobiło, krzyczeli: „mamy was!”. Tamci uciekali, oni worki zbierali – no bo co – gołębie jeść przecież musiały.

Dalej: szafki z lekarstwami, odżywkami, witaminami, zamrażarka z probiotykami.

Osobne półki z tym, co po locie podawać. A najlepiej, żeby wszystko było naturalne: jajka kurze do karmy dorzucone, drożdże piwne. Wiosną koktajle: mlecze ugotowane w wodzie z cytryną i cukrem – ale trzcinowym, bo biały to oszustwo. Do tego miód, kit pszczeli, pyłek kwiatowy. Dobre są też: olej lniany, ocet jabłkowy, czosnek.

I choć niektórzy hodowcy też jedzą te mikstury, im szkoda.

Pokazaliby gołębie. Przyznaliby, że charakterne są. Ta samiczka dla przykładu zawsze przy sprzątaniu przychodzi, przymila się, na ramieniu siada. Tamte są dzikusy: ledwo do gołębnika się wejdzie, a one od razu „chu, chu, chu”. Te uparte. Jedne, co na jajkach siedzą, pozwalają się pogłaskać, inne jak się zbliżysz, od razu skrzydłami zbiją. „Chodź malutki, chodź tu do mnie”, „gdzieś tam była, mała”, „ty się tam nie bij” – mówiliby. Potem na strych by zabrali, gdzie wciąż te najlepsze trzymają.

Niektóre pytania może by ich rozbawiły

Ale odpowiedzieliby. Np. że gołębi nie trzeba uczyć, jak mają wrócić, bo one się z tym rodzą. Tłumaczyliby: gołąb zawsze przyleci do tego miejsca, które jako pierwsze zobaczył. Dlatego młode dorastają w zamknięciu. Przewożone są dopiero 30-dniowe młódki, potrafiące już samodzielnie jeść. Takie wyjdą pierwszy raz na dach, porozglądają się i już zawsze będą w to miejsce przylatywać. Skąd? A nawet z Watykanu, jak trzeba dla papieża lot symboliczny zorganizować. Z Niemiec i z Holandii. Przy tysiącu kilometrów wypuszczone rano – wieczorem są w domu.

Nie wszystkie dają radę. Są klasy gołębi: A – te, które wygrywają na trasach od 100 do 300 km, B – od 300 do 500 i C – powyżej 500.

Trudno też od razu powiedzieć, który gołąb jest dobry. To się wie dopiero, kiedy wraca z lotu. Można za to powiedzieć, który jest piękny. To oceniają sędziowie, biorąc pod uwagę muskuły, klatę, skrzydła i głowę. Ale i oni mają swoje ulubione. Np. kiedy w okolicy wygrywał bricoux, gołąb nazywany „czerwonym”, od razu było wiadomo, kto sędziował.

Na słowo„biznes” żachnęliby się

Bo jaki to biznes?

Owszem. Są i tacy, co mają nowoczesne gołębniki w kształcie litery „L”. Takie, w których pod przedziałami, gdzie siedzą ptaki, przejeżdża taśma, żeby kup nie trzeba było sprzątać. Działki pod te gołębniki przystosowane, ludzie w nich zatrudnieni. Sami w niedzielę tylko zaglądają. Swoje gołębie z rodowodami podziwiają. Np. polskie radwany, których nazwa, podobnie jak nazwy innych ras, pochodzi od nazwiska hodowcy – Pawła Radwańskiego z Mysłowic. Na sukces się nastawiają.

Jeśli się uda, mówią o sobie, że są „Wielkimi graczami gołębiami”. Ptaka, który olimpiady i mistrzostwa świata wygrywa, potrafią za kilka tysięcy euro sprzedać. Zdarzało się, że ktoś nawet samochód za takiego oferował.

Kupują je bogaci, np. hodowcy zawodowi z Tajlandii, którzy trzymają je później w domkach bambusowych. Kiedy już im się trafi taki zwycięski samczyk, stosują metodę „na ogiera”: dają mu pięć samiczek, które jaja znoszą, i tzw. mamki, czyli samiczki bez większych sukcesów życiowych, by je wysiadywały.

Lokalni hodowcy też są nagradzani. W ubiegłym roku gołąb z pobliskiego Bierunia-Lędziny został mistrzem świata. A gołębie ze wsi obok na olimpiadzie w Kapsztadzie zajęły 8. i 10. miejsce.

– Tyle w temacie biznesu – uśmiechnęliby się. I wróciliby do swoich gołębi.

Bo i te „dobrze lecą”, nagrody zdobywają. Zwłaszcza po tym, kiedy brat Andrzeja i Zbyszka wyjechał do Niemiec, i stamtąd mogą te lepsze sprowadzać.

Zatrzymaliby się na tych czarnych dniach

By jeszczeraz przeżyć najgorsze loty. Jak ten z Międzyrzecza koło Poznania do Góry, podczas którego zeszły się fronty ciepły i zimny, a wypuszczone o dziesiątej rano gołębie zastał po drodze grad. Niektórzy tamtego dnia stracili całe hodowle.

I z Pucka, kiedy pierwszego dnia na wieś nie wrócił ani jeden gołąb. Czekali. Dzwonili. W niebo patrzyli. Ale zanim one wyleciały, od lądu przyszła ulewa i zepchnęła je nad morze. Tam się potopiły. Od znajomych, którzy na wakacjach nad morzem byli, słyszeli: „my te wasze hanyskie gołębie rękami łowili”.

Dziś dzwonią do siebie, relacjonują, jaka jest pogoda, radzą się, czy puszczać, czy nie. Dawniej konwojenci sami decydowali, nie wiadomo było nawet, o której można się gołębi spodziewać. Z głową ku niebu zadartą pół dnia ich wyglądali.

Zresztą gołębie nie są głupie. Kiedy się je wypuści, a równocześnie wylatuje zwykle kilka tysięcy, robią w powietrzu jedno kółko. I poszły – mówią hodowcy. Ale jeśli pogoda jest zła, to krążą i krążą, i krążą. Czasami nawet pół godziny. Nie da się ich już cofnąć, a one przeczuwają, że coś może się stać.

Szybko wróciliby do tych lepszych

Np. do zabawnych historii, choćby tej, jak ich przyjaciel spóźnił się na własne poprawiny, bo w niedzielę z domu nie chciał się ruszyć, póki gołębie nie wróciły.

Albo do długich, letnich popołudni, kiedy w koszulkach z krótkim rękawem wylegiwali się na kocach przed domem i czekali na przylot gołębi. Wspominaliby, że przychodzili inni hodowcy, że śpiewali i grali. Andrzej na organkach i harmonijce. Zbyszek na gitarze i na kupionej przez siostry, za pieniądze zarobione w rowerowni, perkusji. Z tego śpiewania zrodził się później pomysł na zespół, w którym Zbyszek grał. I śpiewał, pięknie tak, że na początku niejednego roku mieli już po 30 zamówień na wesela. Ich mama, kiedy widziała, że do nocy przed gołębnikami im zejdzie, ciasto dla nich piekła, a Andrzej siadał wtedy w jej kuchni na małym taborecie z harmonijką i śpiewał: „o Maryjo, Maryjo, Heleno”. Przeganiała go, ale on i tak jej nie słuchał.

Być może opowiedzieliby i o tamtym dniu

Bo dla Andrzeja to była pierwsza wystawa gołębi pocztowych, na którą pojechał.

Dzień wcześniej umawiali się, busa zamawiali. Zbiórkę wszystkich hodowców z okolicy zaplanowali przed sklepem, przy głównej drodze.

Wieczorem w kuchni u mamy siedzieli.

Zbyszek dopytywał: – Jedziesz na pewno?

– Nie wiem, zależy, czy wypłata w nocy będzie – mówił Andrzej.

Była.

28 stycznia 2006 r., o piątej rano ich mamę obudził ruch za oknem. Zbyszek wrócił ze studniówki, na której grał z zespołem, Andrzej z nocnej zmiany. Wspólnie znosili instrumenty.

Andrzej wszedł na górę, ale położył się w pokoju z telewizorem, choć u niego napalone było, wersalka rozłożona do spania. Bał się, że zaśpi.

Zbyszek poszedł piętro niżej, gdzie mieszkał z żoną i córką.

Przed wyjściem Andrzej długo się szykował, ciepło ubrał. Jak nigdy, dwa swetry założył.

– Roztopisz się w busie – mówiła mu mama.

Prosił ją jeszcze, by zrobiła na obiad mięso mielone i śląski szałot.

Ze schodów wrócił się Zbyszek: – Zrób więcej, to i ja się załapię.

Andrzej wychylił się przez jego ramię: – I pączki, i ciasto.

Zbyszek rzucił już z dołu: – Tylko nie z jabłkami.

Kiedy wychodzili z domu, zrobiła znak krzyża nad nimi. Ale tego już nie widzieli.

O siedemnastej włączyła telewizor i czekała na nich. Jak oni na te swoje gołębie.

Chwilę później w aktualnościach podali, że w Katowicach, podczas wystawy gołębi pocztowych, zawalił się dach hali.

Niewierzyła, że coś mogło się stać jej synom.

Niewierzy do dziś.

Dwie godziny wcześniej reszta hodowców z Góry, w tym ich przyjaciel Heniek, wrócili do domów, bo chcieli zdążyć na relację ze skoków narciarskich, które zaczynały się o 16.30.

W czasie wypadku Andrzej stał blisko drzwi. Zbyszek w samym środku, tuż przy scenie. Pobiegł więc po brata.

Andrzej i Zbyszek Malcherowie byli wśród 65 ofiar katowickiej katastrofy. W styczniu minie dziesięć lat od tamtego wydarzenia.

Gołębie, które po ich śmierci zostały sprzedane innym hodowcom, wracają na Śląsk do dziś. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 51-52/2015