Rodzi się ptak

Doświadczona we wczesnym dzieciństwie przyjaźń z wiernym małżeństwem sierpówek na zawsze odmieniła mój pogląd na ptaki.

24.05.2021

Czyta się kilka minut

 / ADOBE STOCK
/ ADOBE STOCK

Agata wzięła grudkę gliny i zaczęła ją męczyć i dusić, i klepać, i lepić, i patrzeć, co jej wyjdzie. Przez pierwsze czterdzieści minut nie wychodziło nic, a w minucie czterdziestej pierwszej najwyraźniej zaczął wychodzić p t a k. W czterdziestej drugiej minucie pokazał się dziób, a w czterdziestej czwartej – ogon.

Nikt nie miał już żadnych wątpliwości.

Urodził się ptak.

– Jeżeli pan chce – powiedziała Agata – to będzie się nazywał Eugeniusz. Możemy go pomalować na niebiesko”.

Zapomnianą książkę Agnieszki Osieckiej „Dzień dobry, Eugeniuszu” odkrywają dziś rówieśnicy mojego syna i czytają do poduszki swoim dzieciom. Wydano ją tylko raz, przeszło pół wieku temu, w nakładzie trzydziestu tysięcy egzemplarzy. Jak kto ma szczęście, kupi ją w antykwariacie za grosze, bo brzegi stron zakurzone, oprawa wytarta, rogi zagięte, grzbiet naderwany, blok pęknięty, strony pożółkłe, poplamione i zabrudzone.

Dostałam „Eugeniusza”, kiedy miałam pięć lat, przedukałam go sobie własnymi siłami, pokochałam i od tamtej pory trzymam na półce. W moim dzieciństwie marzenia o kolorowych mieszkańcach przestworzy snuło się w myślach, pod wpływem lektur baśni i książek o odległych krainach, w których dokładnie opisywano barwy papug, kolibrów i cudowronków, zwanych także rajskimi ptakami. W wielkim mieście ptaki zdawały się szare i niepozorne. Na wakacjach zajmowaliśmy się innymi sprawami niż wypatrywanie w lasach i zaroślach płochliwych wilg, dziwonii i dzięciołów zielonych.

Skąd przybywa?

Książki o zwierzętach – także egzotycznych – ilustrowano wówczas czarno-białymi zdjęciami albo tablicami, na których barwne wizerunki ptaków sprawiały dość nierealne wrażenie: pieczołowicie odwzorowane przez artystów-ornitologów, przeważnie na białym tle, żeby początkujący ­miłośnik przyrody tym łatwiej dostrzegł szczegóły ­upierzenia, ­charakterystyczny układ piór i różnice między samcem a samicą danego gatunku.

Prawdziwe kolorowe ptaki kupowało się na wiejskich odpustach, lepiło samemu z gliny, próbowało niezdarnie strugać z drewna, po czym malowało farbkami, dając upust najdzikszym fantazjom o baśniach z tysiąca i jednej nocy oraz tropikalnych wyspach na Pacyfiku.

Tym bardziej nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego pierwszy ptak w moim życiu, który wydał mi się (poniekąd słusznie) gościem z zamorskich krain, nie uwiódł mnie ani bajecznym upierzeniem, ani szczególnie wymyślnym pokrojem. Najpierw go usłyszałam. Zgodnie z przeczytanym kilka lat później, niezwykle celnym opisem Jana Sokołowskiego, jego hukanie „składa się z trzech lub czterech części i brzmi jak »du-du-du«”. Ten zaskakująco czysty głos nie przypominał żadnego z dźwięków wydawanych przez warszawskie ptaki: ani napastliwego gruchania gołębi, ani jazgotu wróbli w zieleniących się na wiosnę żywopłotach, ani skrzekotu srok, ani schrypłego krakania gawronów. Rozlegał się tuż przed naszym domem, w koronie rozłożystego jesionu po drugiej stronie ulicy.

Po pewnym czasie dostrzegliśmy jakieś poruszenie – zawsze w tym samym odcinku gałęzi, lekko schowanej w głębi listowia. Znieśliśmy z antresoli lornetki – jedną harcerską i dwie teatralne. Brat z dumą wyciągnął swój skarb: starą mosiężną lunetę, kupioną kiedyś za bezcen na pchlim targu. Stanęliśmy w oknie niczym drużyna admirała Nelsona wypatrująca z mostku francuskiej fregaty pod Trafalgarem. Kiedy wreszcie udało się wyostrzyć obraz, przed oczami stanęło nam gniazdo. A na nim gołąb jak z dawnego malarstwa: nieduży, kremowo-szary, z czarną półobróżką na szyi i dziwnie uśmiechniętym wyrazem dzioba, jakże niepodobnym do łobuzerskiej fizys pospolitego gołębia z Sielec.

Po szybkich konsultacjach ze znajomymi przyrodnikami („Życie zwierząt” Alfreda Brehma i przedwojenne niemieckie atlasy nie zdały się na nic) zyskaliśmy pewność. Nasz sąsiad to synogarlica turecka, przez niektórych zwana sierpówką, ptak, który dopiero w ostatnich latach zaczął kolonizować Polskę, choć pierwsze lęgi w Warszawie wyprowadził ponoć już w 1951 r. Przybysz z Azji i Afryki Północnej, sprowadzony do Europy południowo-wschodniej najprawdopodobniej przez Turków osmańskich, który w czasie II wojny światowej, z nie do końca wiadomych przyczyn, ruszył na północny zachód. Z początku sierpówki brano za uciekinierów z amatorskich hodowli, gdzie trzymano inny gatunek synogarlicy, zwany potocznie cukrówką – z wyglądu łudząco podobny, wydający jednak całkiem inne odgłosy. Cukrówka nie huka, tylko chichocze albo wydaje gruchanie, które naprawdę brzmi jak przymilne wołanie „cukrrru!”.

Komu kasza?

Oczywiście w Warszawie było już sporo tych ptaków, nasza para okazała się jednak pierwszą w okolicy. Ojciec, być może pod wpływem wojennych wspomnień o śląskich gołębiarzach, postanowił sierpówki oswoić. Godzinami wystawał w otwartym oknie, pohukując zalotnie i teatralnym gestem sypiąc kaszę na parapet. Aż się doczekał. Po kilku dniach sfrunęły obie, od razu w przestrzeń między szybami, gdzie mogły spokojnie wydziobywać ziarno, z dala od wścibskich wróbli i nachalnych gołębi miejskich. Wkrótce się okazało, że nad pęczak zdecydowanie przedkładają kaszę gryczaną, a kiedy zaczęły sprowadzać do nas podloty, zasugerowały wprowadzenie do jadłospisu drobniejszej kaszki krakowskiej.

Młode ptaki były jeszcze bardziej niepozorne niż ich rodzice – matowe, nastroszone, popiskujące jak świeżo wyklute kurczęta. Z tygodnia na tydzień doroślały, stawały się coraz śmielsze, po czym znikały wraz ze swoimi opiekunami.

Z czasem para sierpówek znów pojawiła się w oknie. Najpierw myśleliśmy, że dochodzi do zmiany pokoleniowej i w naszej domowej jadłodajni goszczą dzieci poprzednich ptasich małżeństw. Potem wyszło na jaw, że nasze „Maćki”, jak nazywał je ojciec, są gatunkiem monogamicznym i wyjątkowo płodnym. Wyprowadzają w sezonie przynajmniej trzy lęgi i wracają na stare śmieci, ograniczając się do niezbędnych poprawek i tak niezbyt wyrafinowanej konstrukcji gniazda.

Kilka kolejnych lat upłynęło w rytmie regularnych wizyt ptaków, które wkrótce zaczęły bezceremonialnie wlatywać nam do mieszkania, oraz skrupulatnych obserwacji ich zwyczajów godowych. Nauczyliśmy się, że sierpówki – oprócz rytmicznego hukania – wydają też radosny dźwięk „hiii!”, który oznacza gołębie powitanie. Co kilka miesięcy samica rozsiadała się w gnieździe na dwóch śnieżnobiałych jajach, które po dwóch tygodniach ustępowały w obiektywie lornetki widokowi bezbronnych, okrytych szarożółtym puchem piskląt. Niecałe trzy tygodnie później niezdary lądowały wraz z rodzicami na parapecie i cykl zaczynał się od nowa.

Którejś wiosny władze Warszawy postanowiły zlikwidować trakcję tramwajową na naszej ulicy, wyciąć rosnące wzdłuż niej drzewa i dobudować drugi pas jezdni. Jedną z ofiar modernizacji padł jesion z gniazdem sierpówek.

W domu nastała żałoba. Kasza mokła na deszczu, a ojciec z gasnącą nadzieją wystawał w oknie, pokrzykując żałośnie „du-duu-du”. Przez ten czas zdążył sprawdzić, dlaczego naukowa nazwa sierpówki brzmi Streptopelia decaocto. Pierwszy człon oznacza po prostu gołębia z obręczą na szyi. Drugi to zlatynizowana pisownia greckiego liczebnika i wiąże się z legendą o pomiatanej służącej, której pani płaciła zaledwie dwanaście drachm za całoroczny trud w obejściu. Bogowie zlitowali się nad nieszczęsną dziewczyną i przemienili ją w synogarlicę, która od tej pory nękała kobietę szyderczym pohukiwaniem „de-kao-kto!”. Kto wie, w jakiego ptaka odmieniłby się mój znękany protoplasta, gdyby pewnego ranka nie usłyszał radosnego „hiii!”, które poprzedziło żwawy tupot gołębich palców na parapecie. Lornetki poszły w ruch. Para urządziła się na drzewie po drugiej stronie ulicy. Wystarczyło tylko wyostrzyć obraz.

Kogo widać?

Doświadczona we wczesnym dzieciństwie przyjaźń z wiernym małżeństwem sierpówek na zawsze odmieniła mój pogląd na ptaki. Wychowałam się w wielkim mieście, ale przy ulicy biegnącej tuż obok Parku Łazienkowskiego. Tkwiłam w oknie z lornetką wystarczająco długo, by zwrócić uwagę także na innych latających mieszkańców tej oazy zieleni pośród metropolii. Nauczyłam się nie tylko patrzeć, lecz także słuchać i wyciągać wnioski.

Z pierwszym podmuchem wiosny zarośla i korony drzew wybuchały podnieconym rozgwarem wróbli, sikor i zięb. W cieplejsze noce majowe godzinami wsłuchiwałam się w śpiew niewidzialnych słowików: szarych, które ciągnęły barokowe arie fortissimo, w skokach interwałowych godnych najznamienitszych włoskich kastratów, i rdzawych, które wzbogacały swój repertuar pieśniowy charakterystycznym kląskaniem.

Maszerując do szkoły nauczyłam się odróżniać przenikliwy skwir jerzyków od skrzekotliwego świergotu oknówek, gnieżdżących się wówczas gromadnie w ułomkach zrujnowanych przez wojnę sieleckich kamienic. W październiku nie mogłam oczu i uszu oderwać od sejmików gawronów, kiedy stada zlatujące setkami z północy Rosji wymieniały się informacjami z „naszą” populacją, wybierającą się w tym samym czasie na południe Europy.

Przetrząsając niedawno zasoby Narodowego Archiwum Cyfrowego trafiłam na serię zdjęć z pierwszych dni stanu wojennego, zrobionych amatorskim aparatem w bezpośrednim sąsiedztwie naszego domu. Autor uchwycił w obiektywie przede wszystkim tłumy szturmujące ambasadę Austrii w kolejce po wizy – nie oparł się jednak pokusie sfotografowania szarych, zgłodniałych gołębi na śniegu i zastygłych w gałęziach ogołoconych drzew gawronów.

Uświadomiłam sobie, że przez minione cztery dekady zmieniła się nie tylko warszawska tkanka miejska, ale też miejscowa awifauna. Wciąż jest szara i niepozorna w porównaniu z ptactwem grasującym po ulicach Caracas i Delhi, w porównaniu z pierzastymi towarzyszami mojego dzieciństwa nabrała jednak barw. Czupurne i trochę niechlujne wróble ustąpiły miejsca elegantszym mazurkom z kasztanowatą czapeczką i czarną plamką na białym policzku.

Z miejskiego pejzażu prawie całkiem znikły i tak rzadkie czarnowrony: dziś na ulicach Warszawy niepodzielnie króluje popielato-czarna wrona siwa (Corvus cornix), do niedawna uważana za podgatunek czarnowrona. Na taflach miejskich stawów pysznią się bajecznie kolorowe mandarynki i zabłąkane z Ameryki Północnej kaczki karolinki. W zaroślach nad Wisłą można wypatrzyć nie tylko bogatki, modraszki i kopciuszki, ale też piegże, kapturki, wąsatki i dzwońce. Nikogo już nie dziwi widok kwiczoła i grzywacza w centrum miasta. Po warszawskim niebie szybują pustułki i sokoły wędrowne.

Wbrew wszelkim przeciwnościom proces synurbizacji postępuje. Ptaki dostosowują się do pozornie niesprzyjających warunków miejskiej dżungli. Upiorne blokowiska z czasów PRL traktują jak plątaninę górskich uskoków, szyby wentylacyjne kojarzą im się ze szczelinami w zwietrzałych głazach, po chodnikach skaczą jak po płaskich skałach, w parkach czują się jak w lesie, po ogródkach działkowych i rozległych błoniach nadwiślańskich buszują jak po ukwieconych, pełnych owadów łąkach.

I wciąż czerpią korzyści z tego, że są niewidzialne dla większości przechodniów: wtapiają się w szarość konarów, zlewają z zielonością traw, zastygają plamą jaskrawej barwy niczym pospolity wiosenny kwiat na łące. Dają o sobie znać śpiewem, wołaniem, trzepotem skrzydeł, nietypowym poruszeniem w liściach i szuwarach – witają się z tymi, którzy chcą je rozpoznać i nie zrobią im krzywdy. Czasem wchodzą w niespodziewaną komitywę z ludźmi, zwłaszcza na mniej uczęszczanych szlakach spacerowych – jak pewna łyska znad stawu Morskie Oko, która podeszła do nas jak żebrzący o łakomy kąsek gołąb, ujawniając w całej okazałości karbowane płatki skórne na palcach i nóżki pokryte zielonkawymi łuskami.

Kogo nie widać?

O miejskich ptakach zwykło się mówić, że są nudne i szare. A przecież prawdziwa ptasia szarość kojarzy się miłośnikom z nadzwyczajnym wyrafinowaniem i elegancją. Jeśli nie liczyć jaskrawoczerwonych sterówek, szarawa jest żako, jedna z najinteligentniejszych papug na świecie, pod względem zdolności poznawczych dorównująca kilkuletnim ludzkim dzieciom. Łupkowoszare pióra pluszcza meksykańskiego z wyjątkową czułością oddał na swych akwarelach Joseph Wolf, niemiecki mistrz malarstwa przyrodniczego, ilustrator pokłosia wypraw Livingstone’a i Wallace’a.

O niezwykłej urodzie australijskiego kapodzioba nie stanowią ani różowe nogi, ani pokryty zielonawą woskówką dziób, tylko gładkie, jednolicie popielate upierzenie z ciemniejszymi plamami na skrzydłach. Wśród bajecznie kolorowych ptaków Afryki Subsaharyjskiej tym większą uwagę przyciągają czubate, jednolicie grafitowe hałaśniki z rodziny turakowatych.

Szarość ptasich mieszkańców metropolii nie ma nic wspólnego z mieszaniną czerni i bieli. Nie sposób też kojarzyć jej z nudą i monotonią ich zachowań. To raczej szara niewidzialność, umiejętność wtopienia się w tkankę miejską z całym jej brudem i brzydotą, utonięcia w głębi nielicznych enklaw zieloności, ucieczki przed ludzką bezdusznością i okrucieństwem.

A czasem – jak w przypadku naszej pary sierpówek – zjednania do siebie ludzi, którzy swój trudny kontakt z miejską naturą wymęczyli, wydusili, wyklepali, ulepili, a to, co im wyszło, przyjęli z zachwytem. Nie mieli potem żadnych wątpliwości. Ptak urodził się w ich sercach. Czarny albo popielaty, z białym brzuszkiem lub plamką na policzku. Nie musieli już malować go na niebiesko.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Latynistka, tłumaczka, krytyk muzyczny i operowy. Wieloletnia redaktorka „Ruchu Muzycznego”, wykładowczyni historii muzyki na studiach podyplomowych w Instytucie Badań Literackich PAN, prowadzi autorskie zajęcia o muzyce teatralnej w Akademii Teatralnej w… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2021