Gdzie oni zniknęli? Hitlerowska eksterminacja pacjentów szpitali psychiatrycznych

Po inwazji na Polskę w 1939 r. Niemcy rozpoczęli eksterminację pacjentów szpitali psychiatrycznych i mieszkańców domów opieki. Wśród takich miejsc były Gostynin i Śrem. Fragment książki „Bezduszni”.

17.09.2023

Czyta się kilka minut

Chusta naszej niewidomej
Inspekcja w Wojewódzkim Zakładzie Psychiatrycznym w Dziekance, 1937 r. W pierwszym rzędzie trzeci od lewej dyrektor zakładu doktor Wiktor Ratka / NARODOWE ARCHIWUM CYFROWE

Późną wiosną 1941 gostyniński szpital psychiatryczny wizytuje „urzędnik opieki społecznej” z Łodzi. „Przedstawiciel opieki społecznej posiadał emblematy w postaci trupiej czaszki” – odnotuje były polski dyrektor. Potem pojawia się wysłannik „berlińskich władz psychiatrycznych”. Goście chodzą po oddziałach razem z nowym niemieckim dyrektorem i typują pacjentów „niezdolnych do pracy”. Za takich uznają m.in. wszystkich pozostałych jeszcze w zakładzie Żydów. Nie zachowa się pełna lista wybranych; na pewno trafia na nią nie mniej niż 59 i nie więcej niż 150 osób. Mają być odesłane do oddalonego o 200 km Zakładu dla Ubogich w Śremie.

LISTA | Działający od końca XIX wieku przytułek zajmuje dwa budynki: neogotycki gmach i położony na jego tyłach dawny klasztor. Pomiędzy nimi rozciąga się zadbany ogród, niedaleko płynie Warta. Na początku wojny uciekli stąd polski dyrektor, część personelu i większość podopiecznych. Zostało stu sparaliżowanych. Gdy zakład zajęli Niemcy, sprowadzili zbiegłych pensjonariuszy i zaczęli przyjmować nowych. Nie robili im krzywdy, kazali tylko więcej pracować.

Na przełomie maja i czerwca 1941 r. kierownik zakładu von Sabler przekazuje polskiemu pracownikowi Walentemu Zalewskiemu polecenie, jakie otrzymał z Samorządu Okręgowego w Poznaniu: sporządzić listę wszystkich polskich pensjonariuszy i odbić ją w czterech egzemplarzach. Zalewski, podobnie jak wcześniej i później, bez szemrania robi, co mu każą. Może nie byłby tak gorliwy, gdyby nie walczył w powstaniu wielkopolskim i nie bał się, że może za to trafić do obozu.

Lista jest gotowa, gdy do Śremu przyjeżdża doktor Viktor Ratka, dyrektor szpitala psychiatrycznego w Dziekance. W brunatnym mundurze SA, z wysoko podgoloną głową i wąsikiem jak u Führera nie wygląda na lekarza. Przed wojną chodził w garniturze, mówił po polsku i podpisywał się jako Wiktor. Koledzy psychiatrzy wiedzieli, że jest Ślązakiem, studiował we Fryburgu i ożenił się z Niemką, ale nikt nie przypuszczał, że przeszkadza mu polskie obywatelstwo. Niemiecką tożsamość ujawnił dopiero w dniu wkroczenia Wehrmachtu do Gniezna.

Gdy tylko stało się to możliwe, Ratka zaczął starania o wpisanie na volkslistę – dostał najniższą, IV grupę, przeznaczoną dla osób pochodzenia niemieckiego, ale całkiem spolonizowanych. Mimo to zgłosił się na kandydata do NSDAP. W kierowanym przez siebie szpitalu wprowadził wiele zakazów i kar dla polskich pracowników – w tym bicie po twarzy. Zabronił używania polskiego nawet w rozmowach prywatnych i kontakcie z pacjentami.

Chusta naszej niewidomej

Teraz ma zbadać mieszkańców śremskiego przytułku i wskazać tych, którzy – jak od kierownictwa usłyszał polski personel – zostaną przeniesieni do zakładu w Prusach Zachodnich, bo budynek ma zmienić przeznaczenie.

JAK LECI? | Ratka siada za stołem w dużej sali wypełnionej bezdomnymi, starymi, niepełnosprawnymi i chorymi. Obok siebie ma Walentego Zalewskiego i niemiecką zarządczynię, której imienia nikt nie zna, bo przedstawia się jako ­Hausmutter Conradi. Przed sobą – akta personalne, stos formularzy i czerwony ołówek. A także listę, z której wyczytuje kolejne nazwiska.

Wezwanych nie ogląda, nie opukuje, nie osłuchuje. Przesłuchuje. Jednym z nich jest Walenty Łagódka, robotnik rolny z Krajewic. Młody, przytomny, świetnie mówi po niemiecku. Ma tylko problemy z chodzeniem – do przytułku trafił po wypadku, w którym stracił palce u stóp. „Byłem bezradny, a nie posiadałem rodziny, która by mi mogła pomóc” – wyjaśni śledczym wiele lat później. I opisze, jak wyglądało badanie u Ratki. „Lekarz zaczynał od zapytania »Wie geht’s?« [Jak leci, co słychać?], po czem wypytywał o pochodzenie, wiek, stan zdrowia, okres pobytu w Zakładzie, wykonywaną pracę. Zadawał też pytanie, czy badany jest posłuszny (»usłuchany«). Kiedy badany na pierwsze niemieckie pytanie lekarza nie odpowiadał, lekarz zadawał pytanie po polsku. (...) Po każdym badaniu mówił do urzędniczki: »Der soll hier bleiben« albo też »Den aufschreiben«”. Czyli: „Ten powinien tu zostać” albo „Tego zapisać”.

Łagódka trafia do pierwszej kategorii. Podobnie jak Franciszek Wawrzyniak, który wprawdzie nie umie się wysłowić ani po niemiecku, ani po polsku, ale za to jest zdolnym ogrodnikiem. Prokurator Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich, który odwiedzi go w 1969 r., zanotuje, że świadek „czynił wrażenie osoby niedorozwiniętej umysłowo, o mowie bełkotliwej (...). W toku rozmowy zdołałem zrozumieć, że w Zakładzie śremskim przebywa od r. 1939 i pracuje w zakładowym ogrodzie. Przypomina sobie wywożenie chorych w czasie okupacji i twierdzi w związku z tym, że do wywiezienia wybrani zostali pensjonariusze nienadający się do pracy. (...) Jest przekonany, że i on byłby wywieziony, gdyby się za nim nie stawił dyrektor zakładu, który zaręczał, że »Franek pracuje dobrze«”.

KRZYŻYK | Kilkudziesięcioro pensjonariuszy nie ma tego szczęścia. Przy ich nazwiskach Ratka rysuje czerwony krzyżyk. Zaznacza, jak zauważy księgowy, „osoby upośledzone umysłowo, epileptyków, jak również osoby agresywne i zaczepne”. Oraz obłożnie chorych. Na tych stawia krzyżyk od razu – nie potrzebuje z nimi rozmawiać, wystarczy mu jedno spojrzenie zza biurka.

Z oceną około dwustu osób Ratka uwija się w jeden dzień. Zdobywa kwalifikacje do nowej roli – „biegłego” albo „rzeczoznawcy” (Gutachter) akcji „T4” i akcji „14f13”. Będzie wyceniać życie chorych psychicznie, upośledzonych, więźniów obozów koncentracyjnych, jeńców i robotników przymusowych, decydując, czy przydadzą się do czegoś Rzeszy, czy mają zostać zagazowani. Nie zrezygnuje przy tym z posady dyrektora w Dziekance, gdzie chorzy – teraz głównie Niemcy, w tym upośledzone dzieci i straumatyzowani żołnierze – będą zabijani do końca wojny, czasem po 80 osób dziennie. Biegłość doktora Ratki w „eutanazji” dostrzeże kancelaria Führera w Berlinie i zgłosi go do Wojennego Krzyża Zasługi II klasy. Z dowcipnym uzasadnieniem: „Jako dyrektor sanatorium w Dziekance (...) wniósł wybitny wkład w rozwój niemieckiej administracji”.

TRANSPORT | W poniedziałek 9 czerwca 1941 r. na stacji w Gostyninie dwóch polskich pielęgniarzy wsiada do pociągu z grupą wybranych niedawno pacjentów „niezdolnych do pracy”. Po dziewiętnastej docierają na śremski dworzec, przed którym stoją już wozy drabiniaste i konie. Ostatni odcinek drogi to kwadrans jazdy reprezentacyjną ulicą.

W zakładzie czeka na nich sekretarz Antoni Hołoga – powiedziano mu, że spędzą tu kilka nocy, aby odpocząć w długiej podróży na zachód. Tuż po wojnie zezna: „Byli to ludzie obojga płci i różnego wieku. Część z nich robiła wrażenie silnie obłąkanych, natomiast większa ilość nie zdradzała objawów obłąkania. Odzież ich była na ogół zniszczona, kilku tylko było lepiej ubranych. Ludzie przyjechali przeważnie boso, bagażów nie mieli żadnych. Postacie były chwiejne, twarze wymizerowane”. Pielęgniarz Ludwik Szubert zauważy natomiast, że z Gostynina przywieziono „wielu rozsądnych” i że „wszyscy byli po przyjeździe podenerwowani. (...). Około dziesięciu mężczyzn przywieziono z Gostynina w kaftanach bezpieczeństwa, które na oddziale zaraz im zdjęto”.

Kobiety i mężczyźni zostają położeni na osobnych piętrach. Każdy dostaje siennik, koc i kolację: chleb i kawę. Szubert: „Po spożyciu posiłku wieczornego ci mężczyźni dostali z rąk przybyłego z nimi pielęgniarza Polaka zastrzyki nasenne. W ciągu nocy zachowywali się wszyscy spokojnie. Pełniąc nocną służbę przy przywiezionych chorych, słyszałem, jak któryś z nich wołał na drugiego »panie nauczycielu«, na innego znowu »panie kapitanie«”.

CEREMONIAŁ | W śremskim przytułku śpi też inspektor Otto Fischer z samorządu okręgowego, kierownik Centrali do spraw Przenoszenia Chorych (Zentralstelle für Krankenverlegung) przy namiestniku Rzeszy w Poznaniu. Przyjechał kilka dni wcześniej, żeby przygotować zakład na odbiór pacjentów z Gostynina. Spokojny człowiek, wydawał się zwykłym urzędnikiem – przynajmniej jeśli ktoś nie zwrócił uwagi na stalową trupią główkę wpiętą w klapę jego marynarki.

We wtorkowy ranek 10 czerwca ­Fischer przychodzi do pracy w mundurze SS i wręcza pracownikom listę pensjonariuszy wybranych przez Ratkę. Poleca ubrać ich jak najgorzej, nie pakować dla nich żadnego bagażu i nie podawać im obiadu.

O 10.45 przed budynek podjeżdżają samochody Sonderkommando Lange. Pierwszy osobowy, drugi przypominający wóz meblowy, z ogromną czarną przyczepą połączoną z szoferką gumowymi przewodami, trzeci wojskowy, z budą nakrytą brezentem. Z dwóch wysiada kilku umundurowanych, uzbrojonych Niemców, w trzecim zostaje 13 polskich więźniów z obozu koncentracyjnego w poznańskim Forcie VII. „Jeden z nich – zezna sekretarz Hołoga – w momencie odwrócenia się gestapowców w innym kierunku, odezwał się po polsku: »My jesteśmy tymi zbrodniarzami«”.

Chusta naszej niewidomej

Zbrodniarze nie mogą pracować bez śniadania. Polscy pomocnicy dostają do auta karton kromek ze słoniną i kawę, niemieccy zwierzchnicy jedzą w zakładzie jajecznicę z chlebem, szynką i herbatą. Sekretarz Hołoga zapamięta, że im nie smakuje. „Na twarzach gestapowców rysowało się, mimo dobrego poczęstunku, wzburzenie, a nawet silne zdenerwowanie, do tego stopnia, że jeden z nich, spożywający śniadanie na stojąco, zrzucił ze stołu przygotowany nóż i widelec, dodając że »Bez tych ceremonialnych przyrządów tu się obejdzie«”.

A jednak odbywa się pewien ceremoniał. Zaczyna się od wniesienia ławek do największego auta i ustawienia przed jego drzwiami żelaznych schodków – jakby mordercom zależało na wygodzie mordowanych. Tymi przygotowaniami kieruje Zalewski. Później Hausmutter Conradi wyczytuje z kartki nazwiska wytypowanych.

POCZTÓWKI | Młoda kancelistka Waleria Borowczyk widzi to przez okno swojego biura i powstrzymuje łzy. Chce wyjść przed budynek, ale siedzący z nią w pokoju Fischer każe jej wracać na miejsce. „Potem do samochodu wprowadzano pensjonariuszy Zakładu – opowie Borowczyk prokuratorowi. – Nie oglądałam już tego, bo płakałam ze wzruszenia, tym bardziej że sprowadzana na dół pensjonariuszka Zakładu Urszula Kowalska wstąpiła do mnie, żeby się pożegnać”.

Łez tego ranka płynie więcej – księgowy Jankowiak zezna, że „pensjonariusze byli bardzo nerwowi i wzruszeni, płakali i czule żegnali się z personelem”. Wyjątkowo mocny jest uścisk, który zakładowy krawiec Stanisław Jakuszek wymienia z Ludwikiem Jakuszkiem – swoim starszym bratem, „chorym na nerwy na skutek kontuzji odniesionej w pracy w Niemczech przed I wojną światową”.

Siostry dają wywożonym zaadresowane i opłacone pocztówki. „Byłyśmy przekonane, że chorzy będą istotnie przewiezieni do innego zakładu. (...) Żaden jednak z chorych do nas nie napisał” – opowie pielęgniarka Maria Mikołajczak. Krawiec Jakuszek też będzie czekać na list od brata i martwić się, że ten „nie daje znaku życia”.

Gestapowcy stoją przy aucie i spokojnie obserwują wchodzących lub wnoszonych po stopniach. Jeden zwraca się wprost do nich: „Tam będziecie mieli lepiej jak tutaj”. Jeśli Niemcy podnoszą głos, to tylko na sanitariuszy. Domagają się nie pośpiechu, ale ostrożności. „To też są ludzie, i w dodatku chorzy!” – wołają do dźwigających nosze.

PO DRODZE | Pasażerowie ledwie się mieszczą – sprawniejsi siedzą na ławkach, niesprawni leżą na słomie pod ich nogami. „Wóz był załadowany tak ciasno, że obawiałyśmy się, iż chorzy mogą się udusić” – zezna Mikołajczak. Inni pracownicy określą Sonderwagen jako „żywą trumnę”. Antoni Hołoga: „zamknięto szybko drzwi żywej trumny i zakręcono je na trzy śruby, u góry, w połowie i u dołu. Podczas tych czynności, wykonywanych przez gestapowców z wielkim przejęciem, motor samochodu już pracował. Po chwili otworzyła się brama Zakładu (...) i wszystkie trzy samochody, wśród głośnego warkotu maszyn – prawdopodobnie celowego, aby nie było słychać krzyków nieszczęśliwych – ruszyły ulicą Mickiewicza w kierunku miasta”.

Hołoga ma dobrą intuicję: „nie-szczęśliwi” truci są od razu, spalinami z silnika. Wołają o pomoc, bo widzą i czują czarny, śmierdzący dym. Dla oprawców to tańsze i wygodniejsze niż używany wcześniej do zabijania chorych i niepełnosprawnych tlenek węgla – wystarczy benzyna, nikt nie musi przywozić z berlińskiej centrali butli z gazem. Poza tym benzyny nigdy nie braknie. A wreszcie: tak jest jeszcze szybciej. Nie trzeba czekać 20 lub 30 minut w lesie, pasażerowie umierają już po drodze do grobu.

W tym wypadku – po drodze do dołu w lesie Bogulin w nadleśnictwie Sowiniec, 700 metrów od szosy, na wysokości czwartego kilometra drogi ze Śremu do Mosiny.

ŚLADY | Sonderkommando wraca do Śremu następnego dnia o tej samej porze. Kiedy esesmani jedzą śniadanie, a „auto specjalne” stoi przed zakładem jeszcze puste, Maria Mikołajczak zagląda do środka przez uchylone drzwiczki. Szuka śladów podopiecznych. „Na podłodze zauważyłam czapkę i mufkę futrzaną należącą do Stanisławy Niedzielskiej oraz chustę jednej z naszych niewidomych”. Czapka, mufka i chusta – tego nie nosi się w czerwcu. Właścicielki musiały uznać te rzeczy za zbyt cenne, żeby zostawić je w zakładzie. A Niemcy – za zbyt cenne, żeby zostawić je w ziemi.

Teraz wywożona jest pierwsza grupa pacjentów z Gostynina. Nie płaczą, nie protestują – na chwilę przed sprowadzeniem dostali zastrzyki, po których trzeba ich „prawie w stanie uśpionym wynosić na noszach do »żywej trumny«”. Po drugą grupę Lange przyjeżdża następnego dnia.

Akcja powinna być tajna, ale taka być nie może. Pozostałych w przytułku wystarczy postraszyć, że jeśli będą się gapić, zostaną zastrzeleni, ale co powiedzieć mieszkającym w pobliżu Niemcom? Każdego ranka na dźwięk motoru otwierają okna, wychylają się i patrzą przejęci.

To jedyna rzecz, której kierownik Centrali do spraw Przenoszenia Chorych nie przewidział. Teraz jest wściekły. Hołoga zapamięta taką scenę: „Po wyruszeniu ostatniego transportu Fischer zdenerwowany, klnąc, krzyczał nawet wobec Polaków, że »czas najwyższy, abyśmy się stąd wynieśli, bo całe miasto mówi o wywożeniu ludzi«”.

Po odjeździe Fischera i oddziału Langego reszta pensjonariuszy zostaje przeniesiona do domów po wysiedlonych Polakach. Teren zakładu, zajęty przez ­Wehrmacht i Niemców sprowadzonych ze Wschodu, staje się dla nich miejscem pracy. Sprzątają w budynkach, pielą grządki w ogrodzie i mają nadzieję, że dotrwają do końca wojny.

PÓŹNIEJ | W pierwszej połowie 1944 r. we wsiach pod lasem Bogulin czuć nieznośny smród spalenizny. Potem ludzie znajdują ślady ognia i piasek na pniach drzew. Ale nie wszystkie zwłoki znikają. O tym, że coś zostało pod ziemią, pierwsze wiedzą dziki, które – jak napisze milicjant w powojennej notatce – „węsząc za mięsem, ryją”.

Zaraz po przejściu frontu, wiosną 1945 r., w bogulińskim lesie zaczyna się szukanie i liczenie. Masowych grobów jest 14. Zakopano w nich nie tylko chorych z Gostynina i Śremu, ale też setki, może tysiące innych ofiar. Miejscowi wiele razy słyszeli w lesie strzały, zbierali z trawy guziki, widywali między drzewami gestapowców i ciężarówki pełne zwłok.

W niektórych grobach są już tylko popioły, w innych „ciała jeszcze w niezłym stanie” albo nawet „zupełnie niezepsute”. Zostaną tam na zawsze. ©

Chusta naszej niewidomej

Tekst jest skróconym fragmentem książki BEZDUSZNI. ZAPOMNIANA ZAGŁADA CHORYCH która właśnie ukazała się w Wydawnictwie Czarne.

Lid, tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Chusta naszej niewidomej