Nie było tak źle

Książka rozmów z Wojciechem Waglewskim to jeszcze jeden w jego karierze hymn o miłości. Miłości polskiej, czyli niełatwej.

05.03.2017

Czyta się kilka minut

 / Fot. Jacek Poremba / art2music
/ Fot. Jacek Poremba / art2music

Czasami wydawało się, że ta książka już nie powstanie. Czas płynął („rozmowy nagrywaliśmy od sierpnia 2005 do lipca 2016 r., z wieloletnimi przerwami”, brzmi ostatnie zdanie), Voo Voo wydawało kolejne płyty, a Wojciech Bonowicz, zamiast kończyć wywiad rzekę z Wojciechem, bywał coraz częściej widywany na scenie z młodymi Waglewskimi. Ba, zdarzało się, że kiedy chcieliśmy, by poprosił lidera Voo Voo o jakąś wypowiedź dla „Tygodnika”, uchylał się i tłumaczył z zakłopotaniem, że nie bardzo wie, jak też mu się pokazać na oczy. Jak to dobrze, że doprowadził rzecz do końca.

Warto było czekać, powiedzmy od razu – i to bynajmniej nie z pozycji fana Voo Voo, zainteresowanego nieznanymi szczegółami biografii idola albo barwnymi anegdotami z życia show-businessu. Owszem, są i one, ale opowieść Wojciecha Waglewskiego daje się przeczytać jako historia uniwersalna: historia o szukaniu własnej drogi, o upadkach i podnoszeniu się po nich, o ocalającej roli rodziny i znaczeniu „bycia skądś”, słowem: o życiu, w którym – jak śpiewa w zapowiadającej nową płytę piosence „Środa” – „a, nie było tak źle”.

Kim będziesz dla niego

Dzisiaj nic już nie musi. Mając wyprzedane koncerty i rosnącą, coraz młodszą publiczność, może nie myśleć o tym, co będzie singlem w Trójce, a jego świat ogranicza się do mikrokosmosu najbliższych: żony, dzieci i wnuków. „Jak robimy rodzinną imprezkę, to zjawia się trzynaście osób, z tego pięć nie do opanowania – i nagle robi się ciasno. Ale dzięki temu czuję wreszcie ciągłość tego życia. Ono mi się wydłuża, zamiast skracać” – mówi.

Droga, która w to miejsce prowadzi, nie jest jednak łatwa. Jest na niej dzieciństwo w Nowym Sączu, gdzie małym Wojtkiem zajmowali się dziadkowie i starszy o siedem lat „bratowujek”, z którym chodził nocą na cmentarz i podglądał tabory cygańskie. O rodzicach, najpierw studiujących, potem układających sobie życie zawodowe w Warszawie (oboje pracowali w mediach, ojciec – w radiowej Trójce), mówi z charakterystyczną powściągliwością: „To, że przez pierwsze lata wychowywałem się bez nich, w oczywisty sposób zaciążyło na naszych relacjach. To jest taka przepaść, której nie da się łatwo zasypać”. Kiedy w końcu zamieszkali razem, buntował się i uciekał z domu. Czytając o tym, jakoś inaczej patrzy się na wyjątkowe, nie tylko w świecie muzyków rockowych, relacje Waglewskiego z synami i słucha ich wspólnych piosenek na ten temat.

Do stolicy przeprowadza się w każdym razie w wieku szkolnym i wciąż nie ma łatwo. „Przez pierwsze lata uczyłem się świetnie, czyli musiałem być człowiekiem bardzo nieszczęśliwym” – opowiada. Jest najniższy w klasie, uważany za „wieśniaka”, mówi z akcentem. Kiedy w końcu znajduje kolegów, rodzice przepisują go do innej klasy – bo bawiąc się z nowymi towarzyszami, zaczyna mieć gorsze stopnie. Koszmarem okazują się kolonie, koszmarem jest liceum, z galerią nauczycieli nienawidzących swojego fachu i swoich podopiecznych – chociaż to właśnie wtedy zaczyna się wszystko, co w życiu Waglewskiego najważniejsze. „W ogólniaku miałem tylko dwa cele: nauczyć się grać na gitarze i poderwać Grażynę Walczyk” – opowiada.

Nabroiło się

Jako muzyk jest samoukiem: pierwszy instrument, taki do pozowania przed lustrem, kleci z płyty pilśniowej, potem zaczytuje się w kultowym „ABC gitary” Józefa Powroźniaka. Dość szybko pojawia się na scenach warszawskich klubów studenckich, które wspomina z wielkim sentymentem („Dziś nie ma takich miejsc – mówi. – Nie ma »dżemowania«, nie ma wymiany myśli. Moi synowie, jak chcieli się spotkać z kolegami i posłuchać muzyki, zrzucali się na pół litra cieciowi, który pilnował szkoły, i on ich wpuszczał na boisko”). Potem zaczyna zarabiać jako muzyk sesyjny („Nieraz siedziałem w studio, nagrywałem i nawet nie wiedziałem, na czyją to jest płytę”), akompaniuje na koncertach Janowi Pietrzakowi, Bohdanowi Łazuce i Adamowi Zwierzowi. Słowem: chałturzy; zdarzają mu się występy do kotleta i striptizu. Niby dużo słucha jazzu, niby szlifuje warsztat, ale ma męczące poczucie, że gra w kółko to samo. Później przychodzi rok służby wojskowej – absurdalnej i upokarzającej (dowódca plutonu podczas apeli odczytuje, rycząc ze śmiechu, listy pisane przez żołnierzy do rodzin). „Jedyne, co zapamiętałem z wojska jako pozytyw: odkrycie, że człowiek ma w sobie olbrzymi potencjał i psychiczny, i fizyczny, może wytrzymać więcej, niż mu się zdaje” – mówi.

Są w tamtym okresie życia Wojciecha Waglewskiego artystyczne niespełnienia, nawet w towarzystwie wybitnych muzyków, np. w czasie bezpośrednio poprzedzającym powstanie Voo Voo, gdy współtworzy supergrupę Morawski Waglewski Nowicki Hołdys. „Dzieci rosły, a ja nie miałem pomysłu na życie, nie wiedziałem, co dalej. Okazało się, że zespół, dla którego właściwie wszystko poświęciłem, nie ma przyszłości. Straszny okres: czułem, że się staczam, ale nie umiałem tego powstrzymać. Próbując odreagować niepowodzenia, robiłem wszystko w poprzek zdrowemu rozsądkowi i zasadom, których wcześniej przestrzegałem. Jak się pokłóciłem z Grażyną, wypijałem pół litra duszkiem i wsiadałem do samochodu”.

Pieśni Osjana

Ratunek przynosi najpierw wspólne granie z muzykami zespołu Osjan. Jego lider, Jacek Ostaszewski, rzuca Waglewskiego na głębię: każe stanąć przed tłumem i grać solo. „Nie chodziło o to, żeby pokazać, jak pięknie miotam paluszkami po gryfie, tylko żebym za pomocą gitary opowiedział coś o sobie – tłumaczy lider Voo Voo. – Po raz pierwszy ktoś chciał, żebym grał nie Hendrixem, nie Claptonem ani nawet nie McLaughlinem, tylko poszukał własnego tonu”. To był przełom. Przyszły autor „Floty zjednoczonych sił” zaczyna rozumieć, że wszystko, co robił dotąd, to jeszcze nie była muzyka.

Osjan przekracza tradycyjne podziały gatunkowe i stawia na improwizację – coś, co stanie się później cechą charakterystyczną Voo Voo. Dziś Wojciech Waglewski deklaruje, że najważniejszą motywacją do uprawiania muzyki jest dla niego to, że „jako jedyna ze sztuk może się zdarzyć tylko tu – w tym czasie, o tej godzinie, w tym miejscu”. Opowiadając o najważniejszych artystycznych spotkaniach – oprócz zespołu Jacka Ostaszewskiego był to np. jazzman Don Cherry albo ludowi muzykanci z Azji, Afryki i Podhala – mówi o sprowadzaniu muzyki do sedna: do wspólnego przeżywania, do obrzędu. „Dla nich muzyka była modlitwą, oni głównie mantrowali” – opowiada o swoich przyjaciołach Buriatach.

Czas Osjana jest więc czasem wyzwolenia. Dzięki niemu można postawić kolejny krok. W 1985 r. nowo powstałe Voo Voo gra koncert na festiwalu w Jarocinie. A reakcja widowni pozwala uwierzyć, że ten sposób wyrażania siebie ma sens.

Muzyk to wojownik

Nie brakuje w książce gorzkich obserwacji na temat zawodu, który wykonuje Wojciech Waglewski. „Pracownik muzyczny”, jak go nazywa, to ktoś, kto cały czas boryka się z problemami finansowymi, bywa upokarzany i oszukiwany.

„Muzyk rzeczywiście jest jak wojownik” – mówi lider Voo Voo. Musi walczyć z kolegami, z rodziną, z niesolidnym organizatorem koncertu, a przede wszystkim z samym sobą. „Ludzie nie wiedzą, ile godzin jechałeś, jak się czujesz, czy w garderobie działała toaleta – mówi. – Kupili bilety i oczekują, że zagrasz, jakby to był twój najważniejszy koncert w życiu”.

Do tego dochodzi specyfika gatunku. Lider Voo Voo zauważa, że rockowa publiczność nie lubi eksperymentów, „dlatego Mick Jagger do usranej śmierci będzie śpiewał »Satisfaction«, i to w taki sam sposób, jak przed 40 laty”.

Na szczęście dobre strony przeważają. „Tym, co najbardziej lubię w rock and rollu, jest to, że tworzy się paczkę. Jak w »Chłopcach z placu Broni« Nemeczek chce koniecznie należeć do paczki, tak ja całe życie jestem takim Nemeczkiem, który ciąży ku byciu w małej grupie”. Opowieści o przyjaciołach z paczki, pochwała pracy zespołowej, a zarazem hołd dla talentu każdego partnera z osobna, należą do najpiękniejszych fragmentów książki.

Gra-żonie

Podobnie jak pochwały życia w związku. W rozmowie z Bonowiczem Waglewski mówi, że w małżeństwie czuje się „wolniejszy” niż wielu ludzi stanu wolnego. „Z wolnością przecież w ogóle tak jest, że im więcej człowiek sobie nakłada ograniczeń, tym bardziej się czuje wolny – tłumaczy. – Taka wolność w rodzaju »wszystko wolno« to jest bzdura – to dopiero jest niewola! Jeśli nie masz samodyscypliny, to przestajesz kierować swoim życiem. Wolność polega na tym, że potrafisz być ponad – ponad własnymi emocjami, potrzebami, naciskami z zewnątrz i tak dalej”.

Kobietę trzeba całe życie uwodzić – dodaje autor piosenki „Gdybym”. „Sztuka to w moim przypadku nieustanne podwalanie się do jednej kobiety. Tak naprawdę ja gram te koncerty dla niej, dla niej nagrywam płyty”. Bonowicz pyta więc, co by zrobił, gdyby żona powiedziała, że powinien wyrzucić z płyty jakiś utwór. Odpowiada, że zrobiłby to bez wahania. „Bo podstawą mojej niezależności jako artysty jest to, że staram się być uczciwy wobec żony i dzieci”. Nie wystarczy po prostu zarobić na dom. Trzeba to zrobić tak, żeby potem nie wstydzić się przed najbliższymi.

Jeszcze wszystko będzie możliwe

Ostatnie lata dostarczyły nam aż nadto przykładów artystów, których dajmonion opuszczał, jak tylko zaczynali mieć do czynienia z dziennikarzami – zwłaszcza tymi od polityki i szeroko pojętego życia publicznego.
Nie jest to przypadek Wojciecha Waglewskiego. Warto przeczytać książkę rozmów z liderem Voo Voo, bo stanowi żywe zaprzeczenie tezy Wojciecha Karolaka, że intelekt przeszkadza w uprawianiu muzyki. Warto posłuchać, jak jej bohater mówi o Polsce – tamtej z czasów komunistycznych, za którą bynajmniej nie tęskni, i tej dzisiejszej, w której wciąż za dużo jest polityki i ekonomii, a za mało kultury, ale w której mimo to dzieją się rzeczy nadzwyczajne (do wielu zresztą przykłada rękę, np. realizując projekty artystyczne z niepełnosprawnymi intelektualnie albo nagrywając płytę z wierszami młodych uczestników powstania warszawskiego).

Koledzy po fachu, Lech Janerka czy Muniek Staszczyk, mówią, że Voo Voo to jedyny zespół w Polsce, który konsekwentnie stara się nieść przekaz pozytywny. „Po jednym z koncertów podeszła do mnie jakaś pani i mówi: »Panie Wojtku, ja chciałam panu podziękować. Bo ta piosenka, ‘Kobieto, proszę cię’, uratowała moje małżeństwo«” – opowiada. W innym miejscu mówi, że „najtrudniejsza rzecz, gdy chodzi o przekaz, to dawać ludziom radość”. I że chciałby, żeby wychodząc z jego koncertu mężczyźni wzięli swoje kobiety za rękę.
Coś podobnego daje także ta książka. ©℗

Wojciech Waglewski, Wojciech Bonowicz WAGIEL. JESZCZE WSZYSTKO BĘDZIE MOŻLIWE, Znak, Kraków 2017. Równocześnie, nakładem wydawnictwa Agora, ukazała się książka Piotra Metza, „Voo Voo. Dzień dobry wieczór”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2017