Początek Polski

To trwa już od jesieni. Wraz z pierwszymi sztormami nad Bałtykiem rozbudowuje się niż melancholii. Czuć go w szumie powykręcanych sosen, sinym kolorze morza, wszechobecnej pustce. I nie chce odejść.

15.03.2021

Czyta się kilka minut

Hel, lipiec 2020 r. / PIOTR ZAJĄC / REPORTER
Hel, lipiec 2020 r. / PIOTR ZAJĄC / REPORTER

Była druga połowa września, już ciemno, bo o tej porze roku na Helu zmierzch zapada wcześnie. Szliśmy we dwóch po plaży, bo co innego można robić w małym miasteczku nad morzem u schyłku sezonu. W oddali paliło się światło, podeszliśmy. Mały plastikowy grzybek, jakich pełno wyrosło w ostatnich latach. W środku pusto, tylko starsza pani za barem rozwiązuje krzyżówki. Zmarzliśmy, bo wiało bardziej niż zwykle. Zamówiliśmy herbatę na rozgrzewkę. „Z cytryną i cukrem proszę” – zamawiam. „Niestety, może być tylko z cukrem – odpowiada uprzejmie barmanka. – Nie możemy podawać cytryn, bo nie spełniamy wymogów sanitarnych”. Zabrzmiało to dziwnie i niepokojąco. „Nie mamy bieżącej wody, więc nie możemy ich myć. Co zrobić – sanepid...”. W tego typu rozmowach słowo „sanepid” kończy dyskusję, zostaje tylko smutne kiwanie głową.

Zabraliśmy nasze herbaty bez cytryn, i jeszcze po pięćdziesiątce. Usiedliśmy przy stoliku na plaży. Zimno, ale siedzieć za plastikiem w szumiącej ciemności jednak głupio. Nie minął kwadrans, a zza plandeki wyszła pani barmanka, odpowiednio opatulona, i przysiadła się. Na papierosa. Niepytana zaczęła opowiadać, że tkwi tu bez sensu cały dzień, prawie nikogo nie ma, ale właściciel uparcie wierzy w „poszerzanie sezonu nad Bałtykiem”.

„Nie zimno pani?” – pytam, bo o co można zapytać samotną barmankę na końcu świata. „Przyzwyczaiłam się. Gorzej, jak jest sztorm, wtedy wszystko się trzęsie. Tydzień temu kawał dachu mi urwało. Ale i tak jest lepiej, w zeszłym roku pracowałam w takiej samej budce, tylko że w Jastarni. Tam plaża węższa, to czasem fale się wlewają”. Zgasiła papierosa i powiedziała, że zaraz zamyka, więc ostatnie zamówienia. Zamówiliśmy i zapytaliśmy, czy możemy sobie tu jeszcze posiedzieć. „Pewnie, tylko złóżcie potem krzesła” – powiedziała i ruszyła gasić światło oraz zamykać plastikowe drzwi, symboliczne, bo nawet przed wiatrem słabo chroniły.

Siedzieliśmy więc dalej, teraz już w całkowitych ciemnościach. Rozmowa jakoś się nie kleiła, ale nieprzerwany i chaotyczny szum fal dobrze się z tym komponował. Jeżeli ktoś lubi spotykać ludzi „z końca świata”, to Hel może być dobrym treningiem przed wyjazdami na Kamczatkę albo Alaskę. Nie minął bowiem kwadrans, a z ciemności wyłoniła się kolejna postać – tym razem mężczyzna przed sześćdziesiątką, ubrany na czarno, w grubym polarze i czapce naciśniętej na oczy. „A co wy tu robicie?” – zapytał ze wschodnim akcentem. „Pani Barbara nam pozwoliła” – odpowiadamy zgodnie z prawdą. Po chwili wahania chyba nam uwierzył, bo też postanowił dosiąść się na papierosa.

Okoliczności najwyraźniej sprzyjały opowiadaniu swojego życia obcym. Okazało się, że pan Andriej pochodzi ze wschodniej Ukrainy i przyjechał do Polski, żeby przepracować kilka lat brakujących mu do emerytury. Najął się więc jako ochroniarz. „Ale ochroniarz czego?” – pytam delikatnie. „No tego wszystkiego” – odpowiedział zrezygnowany, nieokreślonym gestem wskazując otaczające nas ciemności. „Tych stolików i krzeseł. Bo czasem przyjdą jacyś pijani gówniarze i demolują, ot tak, dla zabawy”. Zapalił drugiego papierosa. „A nie zimno panu?” – tym razem zagaduje ­kolega. „Idzie się przyzwyczaić. Jodu się nawdycham za darmo, a zachody i wschody słońca to tak piękne, że trudno nawet opisać”. Potem już nie spotkaliśmy nikogo.

Bez śladów

Teraz, zimą, nikt nie pilnuje stolików ani krzeseł, bo już ich nie ma – pochowane po magazynach albo zdemontowane i przykryte dyktą. A po plastikowych grzybkach zostały tylko kable i fundamenty z kostki brukowej. Zapewne nie przetrwałyby sztormowego sezonu. W ogóle niewiele zostało, prawie nic. Nie ma ludzi, plastikowych zabawek i zapachu gofrów, który latem wydaje się wżerać w piasek i drzewa. Główne deptaki wszystkich nadmorskich miasteczek: Helu, Jastarni, Władysławowa, Łeby – zamknięte na głucho. W oknach restauracji widać tylko meble złożone w kąt sali i przykryte jakimś prześcieradłem. Nieliczni ryzykują częściowe otwarcie, licząc na weekendowych turystów, ale wszystko w rękach kapryśnej bałtyckiej pogody.

Niesprzedane pluszowe foki, marynarskie czapki i kolorowe muszelki powędrowały do pudeł, z których wychyną nieśmiało dopiero z początkiem nowego sezonu, czyli w okolicach majówki. Ofiarą zimowej implozji padają także parkingi – latem wszechobecne i reklamowane żywą gestykulacją parkingowych, oferujących czasem luksusowe miejsca w cieniu (jak gdyby nadmiar słońca był poważnym problemem nad Bałtykiem). Zimą, bezpłatne i niestrzeżone, wracają do swojej pierwotnej formy, czyli błotnistych klepisk poutykanych między świeżo wybudowanymi apartamentowcami a budkami z lodami.

Pusto i dziwnie, bo przecież cała ta infrastruktura, mimo że sklecona z byle czego, bez ładu i składu, posiada olbrzymie moce przerobowe. Zapewne w ilości serwowanych gofrów na godzinę i obejrzanych fok na minutę jesteśmy w światowej czołówce. A zimą wszystko zamiera, jak las w grudniu, który sprawia wrażenie, jakby miał już nigdy się nie zazielenić. Jak wielki całodobowy supermarket o trzeciej w nocy, w którym czynna jest tylko jedna kasa, a z głośników nie leci muzyka ani reklamy taniego mięsa (wszyscy melancholicy powinni robić zakupy o tej porze).


Stanisław Mancewicz: Nic zaiste wobec wieloryba na Helu nie było w stanie mocniej przykuć naszej schyłkowej wakacyjnie uwagi


 

Trudno się w tej przestrzeni poruszać, trudno się w niej w ogóle zachować. Z całego letniego anturażu zostały tylko porozrzucane tu i ówdzie pocztówkomaty, przerażające maszyny, które co kilkanaście sekund wykrzykują „jeśli chcesz utrwalić swoje wspomnienia znad morza, wciśnij jeden”. Cóż poradzić, ale najtrafniejsze wydaje się banalne porównanie – jak we śnie. Takim dziwnym, długo zapadającym w pamięć. Nawet plaża jest inna. Przy minus 10 stopniach morze oczywiście nie zamarza, ale piach już tak. Zamienia się w twardą, bardzo śliską skorupę, której nie da się przebić stopą. Tak więc idąc w stronę morza nie zostawia się śladów.

Żeby jeszcze podkręcić melancholijny nastrój, wcisnąć do oporu pedał patosu, można przejść się na sam koniec Helu, wąski na kilkadziesiąt metrów cypel oblewany przez morze z trzech stron, a smagany wiatrem chyba ze wszystkich. Nie da się z dokładnością co do metra określić, w którym miejscu znajduje się ten koniec. Helanie na pobliskim głazie zamieścili tablicę „Początek Polski”, czyli nawet pusta szklanka przy odrobinie dobrej woli może być pełna. Widać nie tylko mnie nurtował ten problem, bo w miejscu, które od biedy można by uznać za metr dalej wysunięte w stronę zatoki od innych, ktoś wbił gruby kij.

Potem można wrócić okrężną drogą, przez zrujnowaną dzielnicę portową – olbrzymie, zardzewiałe hale z wybitymi szybami, fragmenty torów znikąd donikąd i łopoczące tu i ówdzie niepotrzebne chorągiewki sygnałowe, wyprane z sensu. Widmo dawnego przemysłu przetwórstwa rybnego, który nie przetrwał zderzenia z transformacją.

Podziemne miasto

Poczucie izolacji w zimowym Helu jest wszechobecne. Jeszcze w XIX wieku właściwie nie istniała całoroczna droga lądowa stąd do Wielkiej Wsi (dzisiejsze Władysławowo). W 1892 r. uruchomiono pierwsze stałe połączenie statkiem parowym z Gdańskiem. Wcześniej pozostawały tylko uzależnione od pogody łódki rybackie. Na początku XX wieku wciąż istniał jeszcze zwyczaj trzymania pustej trumny w każdej chałupie – zimą mogłoby nie udać się sprowadzić jej na czas.

Nie zawsze jednak tak było. W średniowieczu miasto kwitło, w złotym okresie było jednym z najważniejszych portów nad Bałtykiem. U jego brzegów przepływały regularnie olbrzymie ławice śledzi – jednego z najważniejszych surowców spożywczych tamtej epoki. Smaczny i pożywny, ale przede wszystkim dający się łatwo konserwować, a więc i przewozić, miał duże znaczenie militarne. W zakonie krzyżackim istniała nawet specjalna jednostka zajmująca się zarządzaniem gospodarką śledziową. Hel nie wytrzymał jednak konkurencji z Gdańskiem, któremu został ostatecznie podporządkowany dekretem Zygmunta Starego. Podupadł i wyludnił się.


Piotr Paziński, pisarz: Wyniszczający konflikt między cywilizacją a przyrodą, w którym raz jedna, raz druga strona wygrywa, jest nad Bałtykiem szczególnie odczuwalny.


 

Albo spotkała go kara za grzechy. Jak wiadomo, miasta portowe nie słyną z pobożności i cnoty. Pycha i rozpusta obywateli Helu wołała o pomstę do nieba. Miasteczko zostało pochłonięte przez zimne bałtyckie fale. Przetrwała tylko niewielka kolonia, oddalona o kilka kilometrów od gniazda rozpusty, zapewne zamieszkała przez ludzi prawych. Katastrofa miała nastąpić w Zielone Świątki, tego też dnia co roku rozbrzmiewa podwodny dzwon i biada rybakowi, który go usłyszy (dlatego przezornie tego dnia nikt nie wypływa na połów).

Rybakom od czasu do czasu zdarzało się wyciągać z sieci ludzkie kości – co miało być dowodem na istnienie dawnego miasta grzechu. Zagadka rozwiązała się w połowie lat 30. XX wieku, gdy rozpoczęto budowę portu wojennego. Kilkanaście metrów od brzegu natrafiono na ruiny średniowiecznych budowli. Miasto faktycznie zatonęło z powodów geologicznych – tempo erozji wybrzeża helskiego może się dokonywać z biblijnym rozmachem. A kości, dobrze zakonserwowane, powoli wypływały z podwodnego cmentarza. Prace archeologiczne zostały jednak szybko przerwane – wojna wisiała w powietrzu, trzeba było się zbroić, a nie zagłębiać w atlantydzkie mity.

Grabarz-zbieracz

Hel ma to do siebie, że pojawia się i znika. Prądy morskie umacniają go piachem, ale wiatry przesuwają w różne strony. W XIX wieku pruska administracja postanowiła położyć kres tej kapryśnej akumulacji i zapadła decyzja o posadzeniu gęstego lasu sosnowego, którego korzenie związały ulotne podłoże. Ale nawet germański Ordnung nie wygra z holoceńskimi osadami. Jeszcze dziś, przy zastosowaniu nowoczesnych technik ochronnych, bywają sztormy, które przerywają półwysep w najwęższych miejscach. Wcześniej zdarzały się osuwiska torów, a w piachach tonęły wozy i pierwsze automobile warszawskich urlopowiczów.

Albo cmentarze. Bo helska makabreska z wypływającymi szczątkami ma długą tradycję. Mijając Jastarnię po prawej stronie można zobaczyć kilkumetrowy pagórek z żelaznym krzyżem na szczycie. Wzniesienie jest częścią nieistniejącego już wzgórza cmentarnego Jastarni-Boru. Chowano na nim nie tylko rybaków z tej części miasteczka, ale także ciała rozbitków wyrzucanych na brzeg. Pod koniec lat 70. XIX wieku, kiedy odbywał się tam ostatni pochówek, wzgórze sięgało aż do brzegu Zatoki Puckiej, teraz oddalonej o kilkadziesiąt metrów.

W lokalnych opowieściach utrwaliła się postać ostatniego grabarza. Oprócz standardowych czynności związanych ze swoim fachem, do jego obowiązków należało również przeczesywanie plaży po każdym większym sztormie, w poszukiwaniu wymytych przez wodę ludzkich kości. Po każdej potężnej nawałnicy cmentarne wzgórze, a także liczba jego rezydentów, się kurczyło. Proces zatrzymał się dopiero po zbudowaniu pobliskiego portu pod koniec lat 20. XX wieku, gdy umocniono sporą część linii brzegowej.

Trudno przejść nad tą opowieścią do porządku dziennego. W tej zimnej i piaszczystej krainie nawet wieczny odpoczynek nie jest pewny. A można jeszcze mocniej: pamięć wymazywana przez wodę i wiatr, kości zakopywane nie wiadomo ile razy w niekończącym się cyklu sztormowo-pogrzebowym. No i ten ostatni grabarz-zbieracz. Czy jak umarł, to jego kości też wymyła woda? A może ktoś je litościwie pozbierał z piasku? Pewnie pochowano go gdzieś indziej, no ale…

Najdalsze światło

Gdyby melancholię przepisać na język architektury, z pewnością przyjęłaby formę latarni morskiej. Choć istniały od starożytności, dopiero w drugiej połowie XIX wieku przyjmują swój ostateczny kształt – architektoniczny, ale i symboliczny. Wieża wbita w kraniec lądu, jak warownia strzegąca granicy. Symbol triumfu człowieka nad żywiołami albo wręcz przeciwnie – dowód jego małości wobec nieskończonej pustki horyzontu.

Jules Verne w swojej mało znanej (bo też i nie najlepszej) powieści „Latarnia na końcu świata” wyciąga ich metaforyczną esencję. Tytułowa latarnia została wzniesiona w pobliżu przylądka Horn i miała strzec marynarzy przepływających przez bramę dwóch oceanów, najniebezpieczniejsze miejsce na wodach naszej planety. Ale przecież nie tylko o nawigację chodziło. Latarnia to światło w ciemności, reduta cywilizacji, strażnica wartości – wszak podli piraci ostatecznie zostali pokonani u Verne’a przez prawego latarnika (wspieranego przez argentyńską marynarkę).

Nam oczywiście bliższy jest inny latarnik, Henryk Skawiński, ten ze szkolnej lektury. Co znaczące, on również strzeże kluczowego miejsca, czyli wejścia do portu w Panamie, a z jego wieży widać dwa oceany. Sponiewierany włóczęgą po świecie, były żołnierz, który na starość chce jedynie w samotności słuchać ciszy. Pozbawieni melancholijnego bakcyla faronauci wytykają Sienkiewiczowi, że prawdziwy latarnik nigdy nie pracował w pojedynkę – zawsze miał zmiennika, częściej nawet dwóch. Nie o szczegóły konstrukcji laterny albo obsługi aparatu Fresnela wszak tu chodzi, lecz o nawołującą nieskończoność morza i śmierci. Ekstremalna melancholia, która rozbiła łódź z San-Geromo.


Jan Klata: Nie zna życia, kto nie był w Mielnie


 

Już kilka dekad temu upowszechnił się system GPS, w który zaopatrzone są nawet najmniejsze kutry rybackie. 31 satelitów krążących na średniej orbicie okołoziemskiej zastąpiło niepewne i nie zawsze widoczne światło palone od tysiącleci na brzegach całego świata (dodajmy: nie zawsze w dobrej wierze, wszak prawo morskie pozwalało zatrzymać znalazcy wszelkie dobra wyrzucone przez morze, więc pokusa palenia zwodniczych ognisk była duża).

Jaki jest więc dziś pożytek z latarni, poza tym, że są niesamowicie piękne? Jeśli ktoś chciałby szybko zirytować latarników, może na wstępie zadać im to pytanie (metoda sprawdzona kilka razy w praktyce). Gdy jednak już uda się ich z powrotem udobruchać (najlepiej popisując się znajomością technikaliów konkretnej latarni) – pojawia się ta sama odpowiedź. Światło w atramentowej ciemności morskiej nocy jest marynarzom potrzebne nie tyle do nawigacji, co dla otuchy. Coś rozbłyskuje na niewidocznej linii horyzontu, ktoś czuwa i pamięta, nawet jeżeli w tym czasie ogląda seriale w swoim przylatarnianym domu.

Zima to najlepszy czas na rozmowę z latarnikiem. Nie ma wtedy turystów, więc nie trzeba po nich sprzątać ani sprzedawać biletów. „Od razu uprzedzę pana następne pytanie – moja praca nie ma nic wspólnego z Sienkiewiczem” – helski latarnik wyprzedził mój pomysł na podtrzymanie dyskusji. Poza obsługą zwiedzających, których w sezonie potrafi być nawet 800 dziennie, to praca czysto techniczna. Każdy latarnik ma porządne przeszkolenie elektryczne – naprawia przewody, instalacje, dba o zapasowe generatory prądu. No i oczywiście wymienia żarówki. Kiedyś nawet udało mi się wyprosić jedną w Stilo, ale miałem wtedy wsparcie mojego ojca-marynarza, a przedstawiciele tych dwóch profesji potrafią szybko nawiązać więź nieosiągalną dla innych śmiertelników.

„Wchodzę na górę przynajmniej raz dziennie, czasem kilka razy, jak wiem, że będzie widowiskowy zachód słońca. Lubię też sztormy, wtedy wszystko się trzęsie” – opowiada mi popijając fusiastą kawę przy biurku swojej służbówki. „A to co?” – pytam, wskazując na skrzynkę z dwiema lampkami przytwierdzoną do ściany. „Jak się pali zielona, to znaczy, że latarnia świeci. Jak czerwona, to coś się zepsuło”. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 12/2021