Wiatr w lewym uchu

Piotr Paziński, pisarz: Wyniszczający konflikt między cywilizacją a przyrodą, w którym raz jedna, raz druga strona wygrywa, jest nad Bałtykiem szczególnie odczuwalny.

03.08.2020

Czyta się kilka minut

 / PIOTR PAZIŃSKI
/ PIOTR PAZIŃSKI

MICHAŁ SOWIŃSKI: Ile razy ­przeszedłeś polskie wybrzeże Bałtyku?

PIOTR PAZIŃSKI: Niektóre odcinki wielokrotnie, ale całość tej trasy – od Międzyzdrojów do Helu – tylko raz.

Ile to zajęło?

Trzynaście dni, ale rozłożone na trzy sezony. Znam takich, co robią tę trasę w dziesięć albo i mniej, w jednym sezonie, ale to mordercze tempo.

Spotykasz podobnych sobie wędrowców?

Poza sezonem to się zdarza. Z jednym mężczyzną minąłem się kilkakrotnie – wyprzedzaliśmy się na zmianę.

Pozdrawiacie się?

Tak, ale nie ma mowy o wspólnym wędrowaniu. Obowiązuje etos samotnej wyprawy. Nawet gdy idziesz ze znajomym, to wciąż przez większość czasu jesteś sam. Co jakiś czas wymienia się kilka zdań, potem godzinami się milczy. No i każdy idzie swoim tempem, to bardzo ważne.

Idziesz pasem mokrego piachu przy samym morzu?

To zależy od pory roku. Latem można boso, więc idzie się tym skrawkiem, który już trochę należy do morza, a trochę jeszcze do plaży. Z kolei w lutym zakładasz trzy polary i najcieplejsze buty, bo inaczej dramat. Wtedy nie możesz sobie pozwolić na zalanie butów, więc cały czas wyszukujesz ścieżki, gdzie piach jest najmniej sypki. Bałtyckie plaże wbrew pozorom nie są jednakowe i mogą mieć najróżniejsze formy. Na przykład w okolicach Słowińskiego Parku Narodowego jest szeroko i równo, a do tego całkiem pusto, bo turyści się tam nie zapuszczają. Gorzej, gdy brzeg robi się stromy, jak np. na Półwyspie Helskim, który jest chyba najtrudniejszym odcinkiem na polskim wybrzeżu. Idzie się wtedy po krzywiźnie, co po kilku kilometrach czujesz we wszystkich stawach i mięśniach.

Kierunek marszu ma znaczenie?

Zazwyczaj idę z zachodu na wschód. W tym kierunku najczęściej wieje wiatr nad morzem, przez co idzie się trochę łatwiej. Albo przynajmniej tak się wydaje. Konsekwencją takiego wyboru jest to, że lewa noga zapada się głębiej, a prawa się przykurcza. Przy dużych odległościach takie rzeczy trzeba brać pod uwagę.

Jakiś specjalny sprzęt?

Kijki są niezbędne. I nie chodzi o jakiś modny nordic walking, ale o odciążenie stawów skokowych.

Co jeszcze trzeba zabrać?

Olbrzymi zapas plastrów i maści na otarcia. Kiedyś zużyłem całą tubę podczas jednej wyprawy. Ale też bez przesady, nie jest to żaden sport ekstremalny. Wystarczy trochę kondycji i samozaparcia. A, i najważniejsze – ciepła czapka, nawet w czerwcu. Krótkie spodnie i tiszert wystarczą, pod warunkiem, że masz zakryte uszy. Nikt nie wytrzyma godziny północno­zachodniego wiatru wiejącego prosto w lewe ucho. Gdy wędrujesz przez góry, wiatr się zmienia, nad morzem jest jednostajny. To też trzeba brać pod uwagę, zwłaszcza że idziesz przez wiele kilometrów w tym samym kierunku.

Dużo chodzisz na co dzień?

Bez przerwy. Codziennie snuję się po Warszawie, czasem z celem, czasem bez celu.

Liczysz kroki i kilometry?

Nie, absolutnie. Tylko nad Bałtykiem, ale to wynika z pragmatyki. Musisz wiedzieć, ile już przeszedłeś, a ile jeszcze przed tobą.

Jaki był Twój najdłuższy odcinek?

36 kilometrów, w Słowińskim Parku Narodowym. Oczywiście można więcej, ale też chyba nie miałoby to już sensu.


Czytaj także: Adam Robiński: Plaża dla naturalistów


Szukanie kwatery poza sezonem nad polskim morzem nie jest chyba łatwe.

Dlatego wiele osób wybiera namiot, ale ja nie lubię ciężkiego plecaka. Noszę tylko taki dwukilowy namiot, który zdarzało mi się w sytuacjach kryzysowych rozbijać na wydmach. Ratunkiem bywają kampingi, które przyjmują nawet w środku lata. Gorzej z innymi kwaterami – w sezonie wynajem na jedną noc w ogóle nie wchodzi w grę. Ale między październikiem a kwietniem wcale nie jest lepiej. Wszystko zamknięte na głucho, a jak się próbujesz dobijać, to patrzą krzywo i mówią, że na jedną noc to bez sensu, bo trzeba by włączyć ogrzewanie, odkurzyć, zmienić pościel i tak dalej. Za te 50 czy nawet 100 złotych nie warto wybudzać się z zimowej hibernacji. Dwa razy – we Władysławowie i w Jastarni – zdarzyło mi się wręcz żebrać o nocleg. Osobny wątek to brak, poza dwoma wyjątkami – w Ustce i Łebie – schronisk PTTK. Współczesny model turystyki wymiótł je znad polskiego morza.

W sezonie – gdy zewsząd atakują pluszowe foki, rozkręcone na maksa automaty do gier i inne dmuchano-plastikowe atrakcje – idziesz mimo wszystko?

W oczywisty sposób jest to straszne, ale wtedy wystarczy omijać kurortowe plaże. A nawet trzeba, bo nie da się po nich przejść – wszędzie zasieki z leżaków i parawanów. Pozostaje szukać innej drogi, np. lasem, który jest przepiękny – sosnowy i pachnący – ale na ładnych parę kilometrów tracisz z oczu morze. Nie zrozum mnie źle – nie chcę narzekać i obrażać się na rzeczywistość, krytykując wszechobecny kurortowy kicz. Po prostu tego nie lubię, podobnie jak nie lubię tłumów. Spokojnie więc przeczekuję najgorętszy moment, bo przez większą część roku tego w ogóle nie ma. Można wtedy co najwyżej spotkać kuracjuszy z domów zdrojowych, a to zupełnie inna historia.

Letnie kurorty zimą mają swój niepowtarzalny urok.

Oczywiście, zwłaszcza jak masz nieco melancholijne podejście do rzeczywistości. Lubię też do nich zachodzić, jak już się robi cieplej, ale jeszcze nie ma nikogo – przełom kwietnia i maja. Zaczyna się krzątanina, ale wciąż panuje cisza przed turystyczną burzą. Te wszystkie dmuchane zamki i dinozaury wciąż leżą sflaczałe na piasku – to dla wyobraźni bardzo kusząca sceneria. Niesamowita wręcz: trochę nierealna, a trochę niepokojąca.

Albo gdy się to wszystko zwija.

Wrzesień to oczywiście najbardziej melancholijny miesiąc. Niesprzedane foki wracają do pudełek, przyczepy zwożą leżaki i kosze z plaży, odjeżdżają ostatnie autokary.

Na plaży w Dębkach przed wojną był słup graniczny – zaczynał się tam ten wąski pasek polskiego wybrzeża. Kiedy wędrujesz brzegiem, widać jeszcze jakąś różnicę?

Nie, to już się dawno rozmyło, urbanistycznie i estetycznie współczesne polskie wybrzeże jest mocno zunifikowane. Ale w wielu miejscach przebijają inne duchy przeszłości – co rusz trafia się na nieczynne poligony wojskowe, bunkry czy inne pomilitarne gruzy. To duża zmiana, bo jeszcze niedawno wiele odcinków wybrzeża było szczelnie ogrodzone drutem kolczastym – między Jarosławcem a Ustką właściwie nie dało się przejść. A teraz, gdy to wszystko się zwinęło, zostały przepiękne, zupełnie puste przestrzenie. Jeszcze nieskolonizowane turystycznie, dlatego to najpiękniejsze miejsca nad Bałtykiem.

Ten spękany beton i zardzewiały metal zostanie z nami na długo.

Bałtyk ze względu na skomplikowaną geopolitykę był chyba jednym z najbardziej zmilitaryzowanych akwenów w naszej części świata. To odcisnęło na nim trwały, fizyczny ślad. Szczególnie na dawnych terenach niemieckich, które były przez dekady umacniane i fortyfikowane. A teraz zostały z tego dziwne zony, nieustannie przypominające o wojnie, a jednocześnie już bezużyteczne. Zdewastowane i anachroniczne. Wszystko powoli, ale konsekwentnie kruszeje i zarasta. Uwielbiam obserwować, jak przyroda odzyskuje wydarte jej wcześnie tereny.

Znowu wracamy do melancholijnego piękna…

...które jeszcze podbija fakt, że to wcale nie jest dzika, endemiczna przyroda, bo te wszystkie sosenki i dzikie róże, bez których już nie da się pomyśleć bałtyckiego wybrzeża, są tam stosunkowo od niedawna. W większości zostały przywiezione z innych części świata, np. z Alp albo Karkonoszy.


Czytaj także: Michał Olszewski: Metafizyka piasku


Bunkry zarastają, ale apartamentowce się rozrastają.

Nadmorskie miejscowości rozlewają się po krajobrazie w niekontrolowany sposób. Tkanka urbanistyczna – możemy się oczywiście spierać o jej urodę – która została po PRL-u, znika szczelnie oklejona przez kolejne hotele, apartamentowce i baseny. A wszystko jak to zwykle we współczesnej Polsce – bez pomysłu, bez dbania o przyrodę, za to z nowobogacką pazernością. Architektura z poprzedniej epoki, choć siermiężna, miała swój charakter, o wpisywaniu się w krajobraz nie wspominając. Dlatego wciąż budzi moją sympatię, nawet jeżeli wszędzie łuszczy się farba i zalatuje nieco stęchlizną. Jeżeli trend się nie zmieni, wkrótce polskie wybrzeże będzie wyglądać jak te najgorsze miejsca nad Morzem Śródziemnym, gdzie hotelopodobne budynki ciągną się całymi kilometrami.

Kierunek i krajobrazy mamy już z grubsza omówione. Pozostaje pytanie najważniejsze – po co? Dlaczego ktoś decyduje się na wielo­dniową wędrówkę przez piach i wiatr?

Oczywiście celem jest bezcelowa wędrówka, a sama trasa to tylko arbitralna rama, pomagająca ogarnąć to logistycznie. No ale dochodzą cele poboczne, choćby potrzeba udowodnienia sobie czegoś. Czy po całym roku siedzenia za biurkiem dasz kondycyjnie radę? A przy okazji przewietrzasz głowę. Nawet trzy dni, kilkadziesiąt kilometrów wystarczy, żeby się wyciszyć, uspokoić, wprowadzić mózg na zupełnie inne tory. Marsz wzdłuż brzegu ma tę przewagę, że wyznacza ci w oczywisty sposób kierunek, ale jednocześnie nie wymusza podążania już wyznaczonymi ścieżkami czy szlakami.

Kiedy to odkryłeś?

Stosunkowo późno. Jako dziecko jeździłem nad Bałtyk – ale wtedy było to doświadczenie stacjonarne. Przyjeżdżało się w jedno miejsce i trzeba było tam siedzieć. Inna sprawa, że wtedy nie dało się inaczej – z jednej strony wszechobecne wojsko, z drugiej brak szeroko rozumianej infrastruktury dla swobodnej włóczęgi. Dlatego dopiero wiele lat później, już jako dorosły, odkryłem, że Bałtyk to dużo więcej niż olejki do opalania i leżenie w plażowym grajdole.

Chodzenie to także poważna sprawa literacko-filozoficzna. Ktoś ci patronował?

Chodziarzy w literaturze i filozofii rzeczywiście było sporo, ale nigdy nie chodziłem „z” Robertem Walserem czy W.G. Sebaldem. Choć oczywiście trudno się uwolnić od skojarzeń, skoro cały czas się tym siedzi. W „Pierścieniach Saturna” Sebalda pojawiają się zaskakująco podobne do bałtyckich krajobrazy – puste plaże i porzucone poligony wojskowe na wybrzeżu hrabstwa Norfolk. Jednak patrząc szerzej, ci wszyscy zachodni włóczędzy nie bardzo do Bałtyku pasują. Łatwiej mi o tych przestrzeniach myśleć przez powieści Lema albo Strugackich – lepiej pasują do powszechnej entropii i pustki poprzetykanej dziwnymi postmilitarnymi zonami. Ale to może być moje skrzywienie, bo od dawna fascynuję się powszechną historią zniszczenia. A wyniszczający konflikt między cywilizacją a przyrodą, w którym raz jedna, raz druga strona wygrywa, jest nad Bałtykiem szczególnie odczuwalny.

Chodzenie nie jest czynnością niewinną, zwłaszcza jeżeli mówimy o bezcelowych włóczęgach. Jeszcze w PRL-u włóczęgostwo, przynajmniej w teorii, było karane.

Odświeżałem sobie niedawno teksty Walsera. Sporo z nich opowiada właśnie o spacerze – a to do sąsiedniej wioski, a to po górach. Wszędzie jednak czaili się przedstawiciele władzy – co chwila zza krzaków wychodzi policjant, który go legitymuje i wypytuje skąd, dokąd i po co idzie. To dobrze pokazuje, że jeszcze nie tak dawno temu chodzenie było reglamentowane. W PRL-u nie było aż tak źle, ale łażenie bez celu, szczególnie w pobliżu tych wszystkich zmilitaryzowanych miejsc, jak choćby olbrzymia radziecka baza pięć kilometrów na wschód od Kołobrzegu, mogło uchodzić za co najmniej podejrzane.

Czyli mamy postęp.

To poluzowanie ma swój mroczny rewers, czyli dzielenie i grodzenie ziemi. Także lasów, jezior i rzek – coraz mniej przestrzeni, po której możesz swobodnie chodzić. Plaże na szczęście wciąż są publiczne, ale już pojawiają się odcinki, na których wyjście poza brzeg jest bardzo trudne. Pojawiają się hotele, które mają trzy kilometry ogrodzonego pasa tuż za plażą. Więc w praktyce nie da się na nią dostać inaczej niż przez hotelowe wejście. Mówiąc trochę metaforycznie, zmiana polega na tym, że już nie policjant kontroluje ścieżki, po których chodzisz, tylko ochroniarz.

Ochroniarz to trudniejszy przeciwnik?

Tak, bo mniej konkretny, bardziej rozproszony. Gdy był to milicjant albo żołnierz, to sprawa była w sumie prosta, podział władzy był czytelny. W świecie sprywatyzowanej przestrzeni, pozornie tylko wolnej, nawigować coraz trudniej. Często słyszy się o brutalnych przypadkach pobicia przez wynajętych pracowników jakiejś firmy ochroniarskiej. Jasne, da się w takich przypadkach wyciągać prawne konsekwencje, ale to działanie zawsze jednostkowe, w sumie bez znaczenia dla funkcjonowania całości systemu.


Czytaj także: MIchał Cichy: Powszechna historia chodu


Włóczęga to także marnowanie czasu. Nie lada skandal w późnej nowoczesności, gdzie wszystko ma być podporządkowane logice wydajności i użyteczności. Chodzenie to strategia oporu?

I to stara jak cała nowoczesność. Cóż innego robią bohaterowie „Ulissesa” Joyce’a, którzy włóczą się po Dublinie? Albo Baudelaire i jego kumple, którzy tak długo snuli się po mieście bez celu, aż wymyślili postać flâneura? Ja oczywiście nie mam takich ambicji, swoim chodzeniem nie rozsadzam systemu. Jestem tylko mieszczaninem, który wsiada do pociągu i jedzie pobyć nad morzem. A trzeba dodać, że nawet ograniczając się do konsumpcyjnego minimum, wciąż nie jest to tania rozrywka – bilety są drogie, kwatery przynajmniej za 50 zł za dobę, a często sporo więcej. O rybie z frytkami i piwem nie wspominając. Obecnie więc bardziej przypomina to rozrywkę klasy średniej niż anarchistyczne stawianie oporu przed społecznymi czy kapitalistycznymi normami zachowań.

Twój największy nadbałtycki zachwyt?

To banał, jednak doszedłem do niego dopiero po wielu latach i licznych podróżach: Bałtyk jest piękny, być może piękniejszy niż wszystkie morza południowe, dla których zachwyt mamy niejako kulturowo wbudowany w głowę. Nad Morzem Śródziemnym właściwie nie da się chodzić, bo skały, laguny – albo ogrodzenia. Do tego cała przyroda jest kolczasta. A poza Europą, na tych wszystkich egzotycznych plażach z folderów turystycznych, rzeczywistość okazuje się dotkliwie smutna. Bo wszystkie biedne kraje świata są zanieczyszczone – uprzątnięty jest tylko ten kawałek piasku, na który przyjeżdżają zachodni turyści. Próbowałem zrobić kilka kilometrów plażą na zachodnim Cejlonie, który jest kwintesencją tropikalnego piękna, ale okazało się to niemożliwe. Śmieci i rynsztoki co chwilę zagradzają drogę. Podobnie na Karaibach. W Kalifornii z kolei pojawił się inny problem – mnogość parków narodowych sprawia, że są tam wspaniałe przestrzenie do samotnych wędrówek, tyle że to wszystko jest zwyczajnie za duże.

A zdziwienie?

Że można się odwrócić od morza o 90 stopni i potraktować je jako linię wędrówki, a nie punkt dojścia. To wydaje się oczywiste i trywialne, ale z drugiej strony większość z nas tak ma – sam tak długo robiłem – że o wyjeździe czy urlopie myśli się w kategoriach statycznych. I że Bałtyk to granica. Aż tu nagle olśnienie – można po prostu iść przed siebie. I, co chyba najważniejsze, to przestrzeń ogromna, ale jednocześnie ograniczona, kameralna w pewnym sensie. Bo Bałtyk da się objąć nie tylko umysłem, ale również nogami. ©℗

 

PIOTR PAZIŃSKI (ur. 1973) jest pisarzem i dziennikarzem. Był redaktorem naczelnym miesięcznika „Midrasz” (od 2000 do zamknięcia pisma w 2019). Za debiutancką powieść „Pensjonat” otrzymał Paszport „Polityki”, a także nominację do Nagrody Literackiej Nike, wydał także „Ptasie ulice” oraz „Rzeczywistość poprzecieraną” (nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia w kategorii esej) i dwie książki o „Ulissesie” Jamesa Joyce’a.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 32/2020