Tokarczuk, idioci i disco polo. Skąd się biorą nasze kompleksy?

Olga Tokarczuk połączyła strzechy i idiotów zapewne niebacznym przypadkiem. Ale burza, jaka się potem rozpętała, pokazuje głębokie źródła naszych zbiorowych kompleksów i przesądów. Weźmy takie disco polo.

05.08.2022

Czyta się kilka minut

Z LEWEJ: Marcin Miller z zespołu Boys i Shazza na koncercie z okazji 30-lecia disco polo. Stalowa Wola, 24 lipca 2022 r. Z PRAWEJ: Olga Tokarczuk, spotkanie z czytelnikami w Krakowie. Czerwiec 2022 r. / FOT.Natasza Młudzik/East News/Beata Zawrzel/REPORTER /
Z LEWEJ: Marcin Miller z zespołu Boys i Shazza na koncercie z okazji 30-lecia disco polo. Stalowa Wola, 24 lipca 2022 r. Z PRAWEJ: Olga Tokarczuk, spotkanie z czytelnikami w Krakowie. Czerwiec 2022 r. / FOT.Natasza Młudzik/East News/Beata Zawrzel/REPORTER /

Burza po wypowiedzi Tokarczuk na festiwalu Góry Literatury w Nowej Rudzie była godna środka lipca – niespodziewana, gwałtowna i krótka. Wir, który wywołała, przyniósł sporo groteskowych aberracji, godnych jakiegoś współczesnego Mrożka, ale też wydobył kilka spraw poważniejszych. Zgadzam się z Bogdanem Balickim, który w komentarzu dla „Więzi” z 23 lipca stwierdził, że warto tę „aferę” wykorzystać jako punkt wyjścia do poważniejszej i głębszej debaty „o kulturze, o literaturze, o wykształceniu, o statusie kapitału kulturowego i o nas samych”.

Takie debaty były kiedyś fundamentalne dla polskiej inteligencji, którą przecież definiowało nieustanne pytanie o społeczną odpowiedzialność sztuki, a nawet – horribile dictu – jej misję. Oraz misję kultury, nauki i wszelkich innych aktywności niezwiązanych z troską o przetrwanie i zabezpieczenie materialne. Ale odkąd inteligencję jako formację tworzące ją środowiska same odesłały do historii, do tych rozmów raczej się nie wraca.

Pod rządami Prawa i Sprawiedliwości nie wraca się tym bardziej, bo wiadomo, że natychmiast pojawi się populistyczne pytanie o sens finansowania przez podatników „wymysłów i działań „niepraktycznych”, zrozumiałych dla niewielkiej mniejszości, a często narażających „wartości” na rzekomo groźne dla nich poszarganie. Ponieważ władza coraz bardziej na rympał próbuje podporządkować kulturę swojej mało ciekawej „narracji”, „inteligenty twórcze” uznały, że trzeba „robić swoje” i bronić „substancji”, czemu wszelkie krytyczne autorefleksje nie służą. Ale takie strategiczne przemilczenia zawsze się w końcu okazują iluzoryczne. Wystarczy jedna niespodziewana burza...

Kto pod strzechami

Zaczynając od grzmotu z jasnego nieba, czyli od samych słów wypowiedzianych przez Olgę Tokarczuk w rozmowie z Jerzym Sosnowskim, zauważyć trzeba, że oskarżeń o klasizm i brak pokory nie wywołało stwierdzenie, że literatura nie jest dla idiotów, ale połączenie go ze „strzechami”. Trzeba zacytować: „Ja nigdy nie oczekiwałam, że wszyscy mają czytać i że moje książki mają iść pod strzechy. Wcale nie chcę, żeby szły pod strzechy. Literatura nie jest dla idiotów – żeby czytać książki, trzeba mieć jakieś kompetencje, wrażliwość pewną, rozeznanie w kulturze”. Gdyby pierwsze dwa zdania oddzielić od trzeciego i każdą z tak stworzonych wypowiedzi zacytować osobno, nie byłoby o czym mówić: najpierw mamy wyraz własnej woli, do której pisarka ma prawo, a potem stwierdzenie oczywistości. Ale połączone w jedno znaczą co innego, a noblistka dołożyła jeszcze wyznanie o pisaniu dla „swoich krajanów”, ludzi do niej podobnych, „inteligentnych, którzy myślą, którzy czują, którzy mają jakąś wrażliwość”. Wyciągnięcie stąd wniosku, że ludzie nieczytający „Biegunów” i niepodobni do ich autorki to niewrażliwi idioci zamieszkujący jakiś gorszy krąg społecznego świata, było już proste. I poszło między ludzi...

Mówiąc o strzechach, Tokarczuk odwołała się oczywiście do Mickiewicza i jego tęsknoty, by właśnie pod nie trafiły księgi „Pana Tadeusza”. Niewiara Tokarczuk dotyczy więc wyobrażenia romantycznego, związanego na dodatek z emocjami patriotycznymi, co jeszcze wzmacnia wypowiedziana w tej samej rozmowie niewiara w katharsis przeżyte nagle przez naiwnego czytelnika, będąca aluzją do „Latarnika” Henryka Sienkiewicza.


CZYTAJ TAKŻE

GRA NA DWÓCH STOLIKACH. DLA KOGO PISZE OLGA TOKARCZUK? Upomnienie się o to, że, aby oceniać, trzeba najpierw coś wiedzieć, i że nie wszystko jest dla wszystkich, stanowi akt walki z populizmem, a nie pogardę dla ludzi „prostych” w sensie klasowym. ARTYKUŁ JERZEGO SOSNOWSKIEGO >>>


Cały ten ciąg odnieść można do napaści ze strony rządzącej narodowej prawicy, która w sposób wyjątkowo idiotyczny usiłuje przedstawić przyznanie pisarce Nagrody Nobla jako rodzaj europejskiej gratyfikacji za atak na „polskie wartości”. Na to jednak szkoda słów, żeby więc z tego kontekstu jej wypowiedź wyjąć, proponuję lekkie przesunięcie i włożenie w miejsce Mickiewiczowskich „strzech” nie tak powszechnie znanego, choć podobnego marzenia Juliusza Słowackiego, zapisanego w liście do matki z lutego 1845 r. Wiecznie a niesprawiedliwie Drugiemu zamarzył się „chłopek bogaty z rodziną już czytać umiejącą”, który „w cichym gdzieś domku pod Krakowem” odpoczywa po wielkiej wojnie (pewnie tej o wolność ludów) i sięga po dzieła poety, które czyta nie dlatego, że wielkim był, ale z ciekawości. To właśnie dla niego pisze Słowacki dramaty zwane dziś „mistycznymi” – „Sen srebrny Salomei”, „Księdza Marka”, a przede wszystkim „Księcia Niezłomnego”, bo wierzy, że to „poezja dla żywych ludzi”, która ich umacnia i przemienia. Trafiając pod strzechy, znajduje tam nie nagle przeżywających katharsis prostaczków, ale kogoś dokładnie przeciwnego – właściwego czytelnika i adresata, który może uczynić z literatury użytek będący prawdziwym powodem i celem jej stworzenia.

Poza krąg krajan

Co to był za cel i co Słowacki chciał „chłopkowi” ofiarować i w czym umocnić, to sprawa inna. Teraz chodzi o wypowiedziane tu precyzyjniej niż u Mickiewicza przekonanie przeciwne temu, o czym mówiła w Nowej Rudzie Tokarczuk. Zgodnie z nim potwierdzeniem wartości kultury nie jest rozmowa z myślącymi podobnie, podobnie czującymi i mającymi te same kompetencje „krajanami”, lecz przebicie się ku osobom radykalnie odległym społecznie i kulturowo. Oczywiście można to czytać jako ucieczkowe pocieszenie pisarza, który wśród „swoich nie znajdował zrozumienia i uznania”.

Sądzę jednak, że w całym tym kompleksie wyobrażeń, o który potrąciła Tokarczuk, jest ukryta ważna kiedyś tendencja polskiej kultury, dziś nie tyle nawet nieobecna w myślach i działaniach jej twórców, ile wręcz ośmieszana i wyklinana. Sformułowałbym ją tak, że sens i wartość działalności kulturowej (romantycy powiedzieliby – duchowej), w tym także artystycznej, sprawdzana i ewentualnie potwierdzana jest nie przez opinie znawców i zachwyty własnego środowiska, ale przez odpowiedź na potrzeby i zyskanie realnego wpływu na życie ludzi od owej elity jak najodleglejszych. Parafrazując słowa Tokarczuk (więc z konieczności nieco upraszczając), zapisać można to tak, że Mickiewicz i Słowacki (i wielu innych) pragnęli trafić „pod strzechy” właśnie dlatego, że literatura nie jest dla idiotów, którzy tworzą krąg ich „krajan”.


CZYTAJ TAKŻE

SEKS W RYTMIE DISCO POLO. Ta muzyka to najczulszy sejsmograf społeczny. Zabiera nas w podróż do krainy pragnień, lęków i fantazji. Odmalowuje mapę sytuacji niewidocznych zza biurek w Warszawie i miejsc, do których rzadko zaglądają telewizyjne kamery. ARTYKUŁ MARCINA NAPIÓRKOWSKIEGO >>>


Polski romantyzm od początku był napędzany przekonaniem, że prawdziwe życie jest gdzie indziej i że dla ocalenia jakiegokolwiek sensu konieczne jest odnowienie zerwanego przymierza z realnością codziennego życia, mocno stojącego na ziemi i wbitego w ciało. Kapitalizm, którego narodzin i rozwoju romantycy byli świadkami, postrzegali jako owoc tego zerwania i zarazem zagrożenie dla prób jego przezwyciężenia. Przeciwko fabrykantom i mieszczuchom żyjącym w sztucznym świecie kapitalistycznej iluzji wybierali „lud i chłopków”, projektując na nich wyobrażenie o niekwestionowanej realności, nieksiążkowej mądrości i niesalonowej sztuce. „Lud” nie potrzebował upowszechniania kultury i wiedzy, ponieważ sam był kulturą i wiedzą – tyle że nieuświadomioną. Marzony przez romantyków sojusz polegał nie na uzyskaniu jedno­stronnej akceptacji, ale na rodzaju wymiany – odnalezienie w sztuce narzędzi uświadomienia i umocnienia posiadanej już wiedzy oznaczało dla niej nawiązanie więzi z własnymi głębokimi źródłami.

Choć kolejne pokolenia zerwały z wieloma aspektami romantyzmu, zasadniczo nie naruszyły tego pragnienia potwierdzenia własnej istotności poprzez uzyskanie rezonansu wśród tych, którzy są najbardziej inni od swoich. Stanowiło ono wręcz rdzeń etosu tej przedziwnej formacji, jaką była polska inteligencja drugiej połowy XIX i pierwszej XX wieku. Wystarczy choćby pobieżnie sięgnąć do dzieł jej najważniejszego pisarza, rzecznika a i sumienia – Stefana Żeromskiego, by znaleźć w nich niejeden dowód na trwałość przekonania, że za brak świadomości, głupotę, a niekiedy wręcz zbrodnie trafiające „pod strzechy” zamiast ksiąg odpowiedzialni są ksiąg owych autorki i autorzy.

Żeromski był oczywiście na tyle przenikliwy, by widzieć, jak złożone i trudne są warunki realizacji społecznej misji polskiej inteligencji, jak wielkich poświęceń ona wymaga, jak może wręcz chwilami wydaje się utopijna. Jednak nigdy nie wyrzekł się przekonania, że tylko opuszczając krąg własnych wielbicielek i wielbicieli, rezygnując z tego, co pokrewne i podobne, może człowiek twórczy potwierdzić wartość swojej pracy. Głosił je do końca, nawet jeśli – jak w swoim ideowym testamencie, dramacie „Uciekła mi przepióreczka” – nie znajdował dla niego innego uzasadnienia niż słynne kiedyś słowa jego bohatera Przełęckiego: „bo takie są moje obyczaje”.

W drugiej połowie XX wieku, po wojnie, po przejęciu władzy przez samowolnych rzeczników „ludu”, przekonanie to mimo wszystko trwało, podtrzymywane – także finansowo i organizacyjnie – przez władze Polski Ludowej. Oczywiście tu i ówdzie opowiadano sobie z przekąsem anegdoty o kiełbasach wyjmowanych na widowniach teatralnych czy o górnikach chrapiących na „Halce”, ale równoważyła je realizowana konsekwentnie polityka powszechnej dostępności kultury i sztuki, oczywiście cenzurowanej i na różne sposoby ograniczanej, ale zarazem skutecznie przyczyniającej się do wytwarzania właśnie „pod ­strzechami” rzeczywistej potrzeby, a i wielu możliwości wejścia w krąg krajan, do których wcale się z urodzenia nie należało. I potrzeba, i możliwości zaistniały nie ze względu na „komunistyczną propagandę”, ale dlatego, że z różnych powodów przez sto kilkadziesiąt lat aksjomatem polskiej kultury było przekonanie, że trzeba robić wszystko, by kierować się ku nieznanym ludziom, którym to, co się tworzy, jest potrzebne naprawdę, właśnie dlatego, że sami z siebie nie wiedzą, że tego potrzebują.

Koniec kulturowej solidarności

Być może ostatnim przejawem trwałości projektu społeczno-kulturowego, o którym w dużym uproszczeniu usiłuję tu pisać, był „karnawał Solidarności”. Sierpień 1980 r. wydawał się potwierdzeniem słuszności romantycznego marzenia – czy Lech Wałęsa nie był w tamtym czasie traktowany jak ów „chłopek” z listu Słowackiego, dobrotliwie odrzucający melancholijne jęki, a sięgający po to, co umacnia niezłomność?

Tyle że już w samym rdzeniu celebrowanego w latach 80. sojuszu inteligencko-ludowego tkwił fałsz, który przyczynił się ostatecznie do upadku romantycznego mitu. Solidarność jako ruch polityczny nie potrzebowała kultury i sztuki jako domeny złożoności, lecz jako symbolicznej legitymizacji, którą pod presją historycznych czasów szybko skonstruowała (także przy pomocy wielu wybitnych artystów) z elementów narodowo-katolickiego repertuaru ceremonialnego.


Stanisław Mancewicz: Ucieczka od wysiłku rozumienia słowa pisanego ku łatwiznom rozważań godnościowych bądź klasowych to droga wprost do cyrku.


 

Równolegle, o czym nie można zapominać, następował dynamiczny rozwój kultury popularnej, która wywracała do góry nogami tradycyjne relacje między twórcami i odbiorcami, wytwarzając całe bogactwo oddolnych inicjatyw i praktyk kulturowych przejmowanych i umasawianych przez kapitalistyczny przemysł. Blokowany i kontrolowany do czasu przez władze PRL, proces popularnej produkcji kulturowej został częściowo (także z powodów politycznych, jako rodzaj „wentylu”) uwolniony już pod koniec lat 70., by eksplodować w latach 90.

To wtedy właśnie doszło do radykalnego zerwania wcześniejszych zobowiązań, projektów i fantazji. Momentem przełomowym było pojawienie się disco polo i wsparcie, jakiego udzieliły mu koncerny medialne. To właśnie disco polo zaistniało na kulturowym horyzoncie (i do dziś na nim funkcjonuje) jako kreacja niekwestionowalnie masowa, a zarazem niedająca się w żaden sposób usprawiedliwić z perspektywy „inteligencji twórczej”. Maryla Rodowicz mogła jeszcze pastiszowym przejęciem wprowadzić na salony mistrza PRL-owskiego obciachu Janusza Laskowskiego. Brutalność punka i wulgarność hip-hopu usprawiedliwiał społeczny gniew. Ale przymilne nieskomplikowanie muzyczne, tekstowe i wizualne disco polo nie dawało się wyjaśnić niczym innym jak tylko tym, że tak właśnie wygląda odarty z inteligenckich iluzji poziom potrzeb estetycznych i intelektualnych „ludu”.

Oczywiście rzeczywistość, jak to rzeczywistość, była bardziej skomplikowana, ale pęknięcie, które ujawniło się przy okazji popularności disco polo, szybko zaowocowało podwójnym zerwaniem. Z jednej strony „klasa ludowa” (by przyjąć bardziej aktualną nomenklaturę) uznała się za zwolnioną z odnoszenia się do hierarchii i wartości proponowanych przez „elity”. Z drugiej spadkobiercy inteligencji twórczej, czyli środowiska zwane dziś „klasą kreatywną”, uznały, że nie mają obowiązku, a nawet wręcz prawa, do przekonywania do siebie osób spoza swego kręgu.

Zagniewany bosonóg

Zerwanie, do którego w obszarze kultury doszło dwie dekady temu, na pęknięcia w innych sferach życia zbiorowego przełożyło się w sposób otwarty z pewnym opóźnieniem. Przełom dokonał się tu wraz z fundamentalnym dla obecnej władzy dostrzeżeniem i wykorzystaniem momentu, w którym właśnie niebycie jakkolwiek rozumianą elitą zaczęło się politycznie opłacać.

Populistyczny pseudokonserwatyzm przyjęty przez część (mniejszą) prawicy jako zło konieczne, a przez część (większą) jako narzędzie zdobycia i utrzymania władzy, opiera się na zamianie znaków, która tylko pozornie realizuje romantyczną wizję międzyklasowej wymiany kulturowej. Tamta zakładała proces wspólnego rozwoju w nieustannej aktywności zdobywania siebie każdego dnia. Podstawą tej jest fałszywe z gruntu przekonanie, że wszystko jest dobrze, jak jest, a jedyne, czym warto się zajmować, to troska o dobrostan.

Zerwanie wymiany wzmocniła obfitość łatwych w obsłudze form i technologii kulturowej ekspresji, która sprawiła, że „lud” rzeczywiście zyskał niezawisłość. Nie musi już czytać książek, oglądać przedstawień, słuchać kompozycji proponowanych przez żyjącą we własnej bańce kreatywną mniejszość, bo bez trudu znajdzie inne sposoby zaspokojenia potrzeb, na które wcześniej odpowiedzieć mogła tylko twórczość wyróżnionych.

Za gestem odmowy trafienia do idiotów spod strzech idą eksplikacje mówiące, że to oni tracą coś wartościowego (takich argumentów używa wiele osób broniących Tokarczuk). Że bez czytania książek, chodzenia do teatru i kontaktu z czymś bardziej złożonym niż wyśpiewany wyraz zauroczenia oczami zielonymi nie da się żyć mądrze i wartościowo. Jednocześnie uznaje się, że tak to już jest i nic poradzić się nie da. Współcześni postinteligenci przekreślają więc odpowiedzialność za niekrajan. Skoro nie chcą i nie umieją nas zrozumieć, to tym gorzej dla nich – niech tkwią w ciemności i pustce. Tymczasem żadnej pustki, której wypełnienia się gniewnie odmawia, nie ma, bo nawet jeśli zaistniała przez chwilę jakaś luka po „kulturze wysokiej”, to została już dawno wypełniona kreacjami, także własnymi, równie dobrze, a czasem nawet lepiej spełniającymi potrzeby, które kiedyś sprawiały, że sięgało się po książki albo przynajmniej szło do kina. Dumna deklaracja zerwania romantycznego kontraktu społecznego wypowiedziana przez Olgę Tokarczuk jest nie tylko spóźniona, ale wręcz bezprzedmiotowa.

Charakterystyczne, że letnia burza potrząsnęła tylko bańką elitarną, kompletnie zaś nie obeszła jakiejkolwiek „drugiej strony”, nawet mimo prób nagłaśniania przez tylko czekającą na takie okazje TVP. Przepióreczka już tak dawno buja po zupełnie innych polach, że nie zwróciła uwagi na kolejne zapewnienia, że ani się myśli jej gonić. Niebiegnący za nikim nieboraczek tupie bosymi nóżkami z całych sił, ale wychodzi mu tylko ciche klepanie o suchą ziemię, zagłuszane przez wiatr szumiący w zbożach.

Ale skoro tak uporczywie tupie, to rodzi się podejrzenie, że pracuje tu coś jeszcze. Wyrzuty sumienia? Zawiedziona miłość? Pragnienie uznania? A może jednak poczucie zagrożenia i niejasna świadomość, że kultura zamieniona wyłącznie w rozmowę z podobnymi sobie zaprzecza swoim podstawom i sama przyznaje się do bezpłodności? Chciałbym, by tak było, bo nawet jeśli jeszcze nie da się na tym zbudować żadnego programu, to przynajmniej na fantazji samozadowolenia pozostanie błogosławiona rysa. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor w Katedrze Performatyki na UJ w Krakowie. Autor książki „Teatra polskie. Historie”, za którą otrzymał w 2011 r. Nagrodę Znaku i Hestii im. Józefa Tischnera oraz Naukową Nagrodę im. J. Giedroycia.Kontakt z autorem: dariusz.kosinski@uj.edu.pl

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2022

W druku ukazał się pod tytułem: I tupała nóżką bosą