Życie pełną gębą

Prawo do sielanki, któremu hołduje Robert Makłowicz, jest czymś niezwykle rzadkim w polskiej kulturze. Jak nikt podważa on przekonanie, że przeznaczeniem inteligenta jest tylko cierpka zaduma.

26.04.2021

Czyta się kilka minut

 / BOGDAN KRĘŻEL / FORUM
/ BOGDAN KRĘŻEL / FORUM

25 marca 2020 r. pandemia koronawirusa zaczyna być w Polsce trochę bardziej znośna: Robert Makłowicz zamieszcza na autorskim kanale na YouTubie pierwszy film. Czyta fragment własnej książki „Café Museum”, siedząc wygodnie w wiśniowym fotelu. Na stoliku – bukiet tulipanów i smukła szklanka z piwem.

Makłowicz jest zawsze w ruchu. Często maszeruje swobodnym krokiem w kierunku kamery, zaczynając gawędę, w której historia przenika się z ciekawostkami o jedzeniu i lokalnej geografii. Nawet jeśli po prostu stoi – przy jednej z kuchenek polowych, które zjawiają się w nieoczekiwanych momentach, niczym pomocne skrzaty – gestykulacja i żywiołowy temperament przenikają całe jego ciało.

Nie za bardzo potrafi usiedzieć w jednym miejscu, krząta się między piekarnikiem a patelnią, zaciska pięści w ekscytacji, musi wszystkiego dotknąć i spróbować. Jako kucharz jest niepozornym generałem, zwierzchnikiem jednoosobowego wojska, w którym obowiązuje reżim przyjemności. Jak to się stało, że blisko 60-letnia była gwiazda telewizji publicznej przeżywa właśnie drugą młodość, docierając do setek tysięcy Polaków i skutecznie, choć bez wysiłku, unikając etykietki dziadersa?

Wspaniała izolacja

11 kwietnia 2020 r. Makłowicz umila Wielkanoc sobie i nam: piecze strudel z twarogiem. Każdą z kilku warstw cieniutkiego ciasta smaruje roztopionym masłem. Po zawinięciu rolady twaróg wychodzi bokami – kucharz z satysfakcją oblizuje umoczone w nadzieniu palce. Na koniec nakłada na ciasto ostatnią porcję masła.

Kanał Makłowicza był na początku poradnikiem dla rodaków zamkniętych w czterech ścianach. Kucharz, jak zawsze praktyczny i zaradny, pokazywał, jakie pyszności można zrobić z resztek zachomikowanych na półkach. Mimo że nie wszystkie wyszperane przez niego specjały kojarzą się z zawartością przeciętnej polskiej zamrażarki („Co ja miałem? No, miałem udziec jagnięcy”), myśl Makłowicza była bezpretensjonalna i budująca: wykorzystajmy przymusową izolację na dogadzanie podniebieniom naszym i naszych bliskich.

Dbałość o kubki smakowe to stały element jego filozofii, coś, co nie zmieniło się od dekad. W tytułowym felietonie ze zbioru „Czy wierzyć platynowym blondynkom?”, napisanym w 1993 r., ówczesny krytyk kulinarny „Gazety Wyborczej” zawarł po wizycie w restauracji takie oto wyznanie: „Więcej zjeść już naprawdę nie mogłem. Spłukałem usta włoskim winem, było mi dobrze. W duchu gorąco modliłem się do bożka konsumpcji, by Lepper i Wrzodak nie wygrali wyborów”.


Wojciech Nowicki: Gotowanie to długi proces, a na jego początku jest oglądanie, dotykanie, wąchanie. I choć niewielu kucharzy to rozumie, bywa też sztuką.


 

Umiar, rozsądek, jedzenie jako li tylko paliwo do działania – to nigdy nie były dla Makłowicza priorytety, choć na przestrzeni lat rozpasany łakomczuch ustąpił miejsca smakoszowi, który potrafi cieszyć się z małych rzeczy. W tym samym marcu 2020 r. towarzyszyliśmy mu, kiedy z kukurydzy w puszce usmażył tajskie placuszki. Kilka dni później upichcił spaghetti aglio olio ­e ­peperoncino – skromne, lecz smakowite danie z pikantnymi papryczkami i szczodrą porcją oliwy.

Pierwsze tygodnie Makłowicza w internecie to także czas wypróbowywania nowej formuły. Blisko 20 lat pracy w TVP uformowało w nim profesjonalne nawyki, ale nie odebrało spontaniczności i zaraźliwej energii. YouTube to inna para kaloszy: pandemiczne nagrania z krzepkim kucharzem mają luźniejszą formułę, brak w nich sztywnego formatu. Zdarza się, że druga kamera wejdzie w kadr, a sam Makłowicz nie jest pewien, w który obiektyw spojrzeć. Forma tych domowych nagrań bulgocze i pulsuje jak szykowana przez naszego bohatera grecka zupa cytrynowa.

C.K. Makłowicz

12 czerwca 2020 r. Makłowicz zabiera nas w podróż samochodem do Dalmacji. Widać wyraźnie, że pomimo obostrzeń i częściowo pozamykanych granic wyjazd daje mu zastrzyk nowej energii. Na miejscu, z lampką domowego czerwonego wina w ręce, zwraca się do widzów: „Dzięki wam mam już przeszło sto tysięcy subów”. Do Polski wróci kilka miesięcy później, wcześniej przyrządzi nad Adriatykiem m.in. ośmiornicę.

Makłowicz jest, owszem, obywatelem świata, ale świata specyficznego – takiego, który nie istnieje już od ponad wieku. Z deklarowanego wciąż przekonania jest C.K. Makłowiczem: dumnym mieszkańcem Austro-Węgier. Nie wiadomo, na ile poważnie brać jego wyznanie o tym, że jest monarchistą, ale opisując swoją rodzinę wspomina i o babci, która „po mieczu była Węgierką”, i o drugiej, która była „stuprocentową Ukrainką”. Dodajmy do tego korzenie polskie, ormiańskie i austriackie, a otrzymamy chodzącą reklamę Europy Środkowej i jej płynnej tożsamości, w której przenikają się tradycje, obrządki i języki.

W niedawnej rozmowie z Magdą Mołek kucharz fantazjował, ile „obywatelstw” zyskałby przy okazji ewentualnego paszportu od Franciszka Józefa (oprócz wspomnianych: „czeskie, słowackie, włoskie, rumuńskie, serbskie...”). W swoich książkach kulinarnych odwołuje się do marzenia o Europie, która nie ma granic innych niż te wyznaczane przez góry, rzeki i charakterystyczne mieszanki przypraw.

Nie tyle więc Polska od morza do morza, ile Mitteleuropa od Bałtyku po Śródziemno­­morze. Makłowicz to na pierwszy rzut oka postać rodem z Sienkiewicza, skrzyżowanie małego rycerza, czyli Wołodyjowskiego, z dogadzającym sobie Zagłobą (ale bez cienia sarmackiej ignorancji i warcholstwa). Jeśli jednak spojrzeć na okładkę „C.K. kuchni” z 2015 r., to ujrzymy promieniejącego autora w mundurze austro-węgierskim i z kajzerką zamiast orderu, salutującego niczym wojak Szwejk na plakatach adaptacji powieści z lat 50.

W ostatnich miesiącach internauci robią z Makłowicza bohatera narodowego, maskotkę Polaków wyżymanych przez pandemiczne smutki i nudę, ale on sam pewnie wzdrygnąłby się na takie etniczne zaszufladkowanie. Rozpięty między ongiś galicyjskim Krakowem a uroczym zakątkiem Chorwacji, zaczytany w prozie Josepha Rotha, jest przybyszem z odległych czasów, które w jego programach ożywają, spowite aurą nostalgii i bogatego dziedzictwa.

Filozofia sybaryty

5 marca 2021 r. wyraźnie podekscytowany Makłowicz cieszy się, że zdążył na prom do Szwecji, gdzie zrealizuje kilka kolejnych odcinków programu. Wcześniej, po powrocie z Dalmacji, nie przestał wałęsać się po kraju. Odwiedził m.in. Mazowsze, Poznań, Beskid Wyspowy i Miłosław.

Makłowicz widzi w kajzerce nie tylko łącznik z wiekiem XIX, ale też najkrótszą definicję jedzenia jako niezbywalnej ludzkiej potrzeby i przyjemności. Na promie lub w hotelu, bez rynsztunku w postaci łyżek, garnków i luksusowych ingrediencji, rozkoszuje się samym dźwiękiem chrupiącego pieczywa, który zwiastuje czekającą za rogiem konsumpcję. Śniadania Makłowicza są wzorcowo wstrzemięźliwe (kawa, jedno jajko, tyci rogalik), ale pozostałe posiłki muszą już być na bogato, z dodatkami, bez liczenia kalorii i sprawdzania gramatury.

Nie wiem, czy Makłowicz jest dobrym kucharzem. Nie miałem szansy skosztować jego dań, a do filmów o gotowaniu podchodzę z pewnym sceptycyzmem. Wiem jedno: nikt w polskiej kulturze ostatnich dekad nie rozwinął pełniejszej i bardziej przekonującej filozofii sybaryty.


Marek Bieńczyk: Paul Bocuse miał charyzmę, gadane i mimikrę. Wyskoczył prosto z rondla.


 

Ślady stylu życia, którego Makłowicz jest królem i mimowolnym propagatorem, rozsiane są po jego twórczości literackiej, programach telewizyjnych i medialnych wypowiedziach. Dopiero zaskakująca kariera youtubera, rozwinięta w bardzo szczególnym klimacie politycznym i kulturowym, uczyniła z niego kogoś więcej niż zabawnego, gotującego na ekranie celebrytę. Makłowicz uśmierza nasze lęki i odpowiada na skrywane potrzeby. Wciela w życie hedonistyczny ideał, w którym uciechy ciała łączą się z intelektualną stymulacją; smakowym uniesieniom towarzyszy radość z czasu spędzonego z bliskimi. Jest to rzecz nie do podrobienia – etyczne i egzystencjalne stanowisko, którego nie da się przekonująco udawać przed kamerą.

Dopowiedzmy, że prawo do sielanki, któremu hołduje Makłowicz, jest czymś niezwykle rzadkim w polskiej kulturze. Ślady takiego myślenia znajdziemy we fraszkach Kochanowskiego (z silnym komponentem wanitatywnym) i pismach Reja, we fragmentach komedii Fredry i polskim kinie przedwojennym. Choć w filozofii sybaryty nie chodzi o to, by usunąć z pola widzenia doświadczenia tragiczne i rozdzierające, to tym, którzy chcą czuć się dobrze, często zarzuca się eskapizm – brak woli, by dźwigać na własnych barkach ciężary doczesności. Wyjątkowość Makłowicza jako figury pandemicznego ukojenia zawiera się w tym, że swoim życiem w mediach społecznościowych podważa forsowane przez polskich inteligentów przekonanie, że przeznaczeniem refleksyjnego człowieka jest ciągła cierpka zaduma i pochylanie się nad problemami ludzkości.

Na antypodach światopoglądu kucharza znajduje się np. Krzysztof Zanussi, moralista i krytyk współczesności, który także rozkręca w lockdownie własnego wideobloga. Zapytany w jednym z ostatnich wywiadów o to, co dzisiaj czyta i ogląda, reżyser odpowiada: „Nic, co mieści się w terminie »eskapizm«. Dzisiaj nie warto uciekać, lepiej drążyć w głąb. Sięgam na przykład po filmy Bergmana”. Nie sugeruję, że Makłowicz zaszachowałby repertuar Zanussiego Emirem Kusturicą i Jiřím Menzlem, ale mam wrażenie, że zamiast marszczyć brwi podczas seansu „Siódmej pieczęci”, otworzyłby kolejną butelkę wina i sprawdził, jak tam ma się zachód słońca w Dalmacji.

Pielęgnowanemu przez polski rząd nacjonalizmowi Makłowicz przeciwstawia miłość do innych kultur. Modzie na radykalną ascezę i opresyjne normy zdrowego życia – rozsądną rozrzutność i konsumpcję bez wyrzutów sumienia. Przypominający koalę i dobroduszny, ciągle je na naszych oczach: łapczywie, bez zachowania decorum, z satysfakcją wygłodniałego urwisa.

Hodowany przez wiele sezonów brzuszek, zaokrąglający jego posturę i nadający jej rys hobbita, to zarazem dla kucharza pieczęć wiarygodności: wszystko, co przyrządza i o czym mówi, zostało przez niego zjedzone. Nie jest przy tym samolubny. W jednym z chorwackich odcinków woła do stołu kamerzystę („Andrzejku, odłóż kamerę, błagam, jemy, jemy!”) – owoce morza najlepiej smakują z przyjaciółmi.

Emfazy i zdrobnienia

16 kwietnia 2021 r. ma premierę ostatni jak dotąd film na kanale Makłowicza: „W drodze na Podlasie”. W Mościbrodach zwiedzamy XIX-wieczny dworek, przyrządzamy sznycle z indyka i próbujemy lokalnych wędlin. Pod koniec odcinka trafiamy na Górę Grabarkę, na której kucharz wygłasza apoteozę wieloetnicznej i wielowyznaniowej dawnej Rzeczy­pospolitej. Subskrybują go już 342 tysiące użytkowników YouTube’a.

Fenomen Makłowicza i jego tzw. memiczny potencjał – łatwość, z jaką internauci produkują obrazkowe żarty z jego osobą i montują filmiki celebrujące wypowiedzi kucharza – wiąże się nie tylko z jego słabością do wygodnego życia. Podejście do języka i specyficzny warsztat mówcy, jakim może poszczycić się Makłowicz, czynią z niego markę niemożliwą do naśladowania.


Czytaj także: Marek Bieńczyk o felietonach - również kulinarnych - Doroty Masłowskiej


 

Krakowianin mocno wierzy w deklinację i piękną polszczyznę, choć, jeśli przyłożyć do niego standardy profesora Miodka, stanowczo nadużywa zdrobnień. Doprawia potrawy „dla smaczku”, zachwyca się „kindziuczkami”, a na śniadanie czeka na niego „croissancik” – i akcentuje wyrazy z niespotykaną emfazą. Jest w tej skali mini głębokie uczucie do świata ożywionego i nieożywionego (w jednym z epizodów głaszcze kierownicę samochodu ze słowami: „Alfunia się nie psuje – jedzie”). Nawet najbardziej niepozorna przydrożna knajpka, wegetująca w lodówce pasta curry lub kawałek pora może Makłowicza zachwycić i dać mu asumpt do kwiecistej wypowiedzi.

Fraza kucharza łączy też słowa archaiczne z nowszymi, kolokwialne z wysublimowanymi, zdania wielokrotnie złożone i inwersje z celnymi, lakonicznymi stwierdzeniami. Dość powiedzieć, że kultowy komentarz o francuskim buldogu Louisie, „Ależ on żre koperek”, trafił na koszulki. Nic dziwnego – można na nim ćwiczyć polską dykcję. Jako pierwszy obywatel Mitteleuropy Makłowicz wplata w swoją mowę także zagraniczne słówka. Zagrzewające do podróży also, avanti, en route są na porządku dziennym; na Instagramie często gości serbskie ajde!

Winegret po polsku

30 marca 2020 r. w odcinku „Arcyważna kanapka z jajkiem” Robert Makłowicz podkreśla: „Nie znoszę sałatki jarzynowej”.

Trwa moda na Makłowicza: mnożą się kampanie promocyjne, spotkania i rozmowy z jego udziałem. W sklepach pojawiły się gotowe dania z serii „Makłowicz Menu” (jak pogodzić to z bliskim mu, powolnym gotowaniem posiłków od zera?), w reklamach sieci Virgin Mobile siedzący w pozycji Buddy kucharz jawi się jako bożek #Goodyzmu – czyste dobro, które ma zachęcać do konsumowania usług.

Romans z wielkim kapitałem na razie mu nie szkodzi. Ma zresztą talent do wychodzenia z niewygodnych sytuacji obronną ręką. Jakim cudem, pomimo mentalnego zanurzenia w przeszłości, słabości do monarchii i braku zaangażowania w politykę, Makłowicz stał się idolem nierzadko postępowej i lewicowej młodzieży?

Jak każda charyzmatyczna postać, Pan Robert z memów jest pełen sprzeczności. Widać to wyraźnie w dwóch kwestiach: jego stosunku do mięsa i braku kompleksów względem Zachodu. Zielona rewolucja i wielkomiejskie konwersje na kuchnię roślinną to jedno z najważniejszych zjawisk społecznych ostatnich lat, nierzadko o charakterze pokoleniowym. Walczący o przyszłość planety dwudziesto- i trzydziestolatkowie zamiast mięsa jedzą coraz częściej tofu, seitan i burgery z buraka. Wywołujący niechęć niektórych przedstawicieli prawicy „rowerzyści i wegetarianie” są postrzegani przez radykałów jako zdrajcy polskiego stylu życia.


Marta Dymek, Jadłonomia: Czasem gotowanie jest wymyślaniem dla osób sytych, zamożnych i znudzonych wygodnym życiem. Teraz bliżej mi do kuchni rodzimej i osób gotujących tradycyjnie.


 

Makłowicz, choć jest wszystkożerny i, wnosząc po jego programach, uwielbia mięso, nie pozostaje w tyle. To on poprowadził spotkanie z czołową polską propagatorką kuchni wegańskiej i twórczynią „Jadłonomii” Martą Dymek. Dopasowując się do rozmówczyni, Makłowicz tłumaczy, że jedzenie wołowiny to dla niego rzadkie święto, diagnozuje mylne utożsamianie mięsa z luksusem, wskazuje na w dużej mierze bezmięsną dietę polskich chłopów, od których większość z nas przecież pochodzi, i zaznacza, że jeśli ktoś z gości jest wegetarianinem, wtedy całą kolację przygotowuje z roślin. Mało lub zbyt zachowawczo? I tak lepiej niż typowy wujek, który w trakcie świątecznego spotkania nie jest w stanie zrozumieć, jak dorosły człowiek może łykać rzeżuchę, zamiast posilać się pieczystym.

Oczywiście, Makłowicz też ma słabości: jego ulubione grzyby to arystokratyczne trufle. Jednocześnie pozbawiony w dużej mierze klasowych uprzedzeń kucharz jest ostatnią osobą, która wyśmiewałaby się z Polaków szykujących w majówkę grilla. Sybaryta zawsze powinien próbować zrozumieć drugiego sybarytę.

Jeśli chodzi o stosunek do „doganiania Europy”, to na obecnym etapie życia Makłowicz wybiera powolny spacer lub przejażdżkę na Bałkany. Jego programy kulinarne w TVP miały posmak potransformacyjnego przybliżania Polakom wielkiego świata i były realizowane, kiedy nie bez wysiłku wchodziliśmy do Unii Europejskiej. Makłowicz nie ma jednak obsesji na punkcie zachodnich standardów i obcy jest mu kulinarny perfekcjonizm.

Porównajmy personę kucharza z Magdą Gessler z „Kuchennych rewolucji”. Jej kariera telewizyjna polega na upominaniu i pouczaniu samozwańczych restauratorów, którzy nie dorastają do wyobrażonego poziomu: nie spełniają europejskich standardów. Jeśli Gessler jest jak upiór z Zachodu, który każe nam robić wszystko lepiej, szybciej i bardziej konkurencyjnie, to Makłowicz jest emisariuszem południowego stylu życia, w którym zawsze jest czas na biesiadę, odpoczynek, wygrzewanie się na słońcu i wsłuchiwanie w szum morza.

Obracanie pracy w zabawę to być może najbardziej podstępna zagrywka Makłowicza – mało kto może pozwolić sobie na pozdrawianie fanów z Dalmacji, mało kto ma w Chorwacji posiadłość z basenem i dostaje od sąsiadów tłoczoną przez nich oliwę. Nikt jednak nie wypomina Makłowiczowi przywilejów, uosabia on bowiem nie wybujałe aspiracje, ale upartą wiarę, że warto robić sobie dobrze.

W końcu, jak przekonuje w jednym z odcinków, jeśli nie macie składników na francuski sos vinaigrette, to zróbcie winegret po polsku, z musztardą sarepską, miodem lipowym i olejem rzepakowym. Żyjcie bez snobizmu, zdaje się mówić Makłowicz – byleby ze smakiem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 18/2021