Najnowsze przygody Indiany Jonesa kręcą się wokół obsesji na punkcie przeszłości

80-letni Harrison Ford jako Indiana Jones jest w „Artefakcie przeznaczenia” zachwycający, przede wszystkim dzięki opanowanej do perfekcji zwyczajności. Znów bohaterem zostaje bardzo niechętnie.

25.06.2023

Czyta się kilka minut

Harrison Ford w filmie „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia”  / JONATHAN OLLEY / LUCASFILM LTD.
Harrison Ford w filmie „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” / JONATHAN OLLEY / LUCASFILM LTD.

Oto mit założycielski ­Indiany Jone­sa, bohatera, który stał się najsłynniejszym wspólnym tworem ­George’a Lucasa i Stevena Spielberga. W maju 1977 r. panowie odpoczywali na Hawajach. Pierwszy zaszył się na wyspach w obawie przed porażką „Gwiezdnych wojen”, które właśnie wchodziły do kin; drugi był po zdjęciach do „Bliskich spotkań trzeciego stopnia”. Według wielokrotnie powtarzanej narracji pewnego dnia Lucas wpadł w euforię, kiedy okazało się, że jego galaktyczna opera odniosła gigantyczny sukces. Lepiąc ze Spielbergiem zamki z piasku na plaży Mauna Kea, przedstawił mu pomysł na awanturniczą opowieść o krzepkim archeologu, która, jak obiecywał, będzie lepsza niż seria z Jamesem Bondem.

Kiedy czytałem za dzieciaka biografię Spielberga, obrazek dwóch 30-latków bawiących się nad morzem niczym przedszkolaki i wymyślających przy okazji jedną z najpotężniejszych ikon popkultury wydawał mi się czymś absolutnie wiarygodnym. Kino to przecież zabawa, a kto jak kto, ale duet Lucas & Spielberg, umeblowawszy wyobraźnię kilku pokoleń, wie o tym najlepiej. Teraz, kiedy do kin wchodzi „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia”, piąta już odsłona cyklu liczącego sobie ponad 40 lat, jestem sceptyczny. Czy taki epizod w ogóle się wydarzył? A może kreatywne pogaduchy na plaży to taka sama blaga jak pomysł, by naziści użyli Arki Przymierza, aby wygrać wojnę?

Geniusze rozrywki zarobili krocie, zyskali sobie bezprecedensowe uwielbienie fanów, ale też zebrali sporo krytyki za infantylizację Hollywoodu od połowy lat 70. do dzisiaj. Widzowie tęskniący za bezkompromisowym kinem w rodzaju „Taksówkarza” Martina Scorsese i „Rozmowy” Francisa F. Coppoli za upadek amerykańskiego kina obwiniają najczęściej tych dwóch twórców.

Przeszłość należy do nas

Zakrawa na lekką ironię, że zafascynowani kosmitami i futurystycznymi wizjami reżyserzy pomogli zbudować system, który fetyszyzuje przeszłość kina do granic wytrzymałości. „Gwiezdne wojny” to aktualnie zaledwie jeden, choć niebagatelny, przyczółek disneyowskiego kolosa. Lucas sprzedał prawa do kosmicznego uniwersum za cztery miliardy dolarów, aby, jak informowały media, „cieszyć się wreszcie normalnym życiem”. Spielberg, który rzadko podejmuje się sequeli (z wyjątkiem „Indiany Jonesa” i „Parku Jurajskiego”), pracuje za to w imponującym tempie i nie wybiera się na emeryturę. To przede wszystkim potężny producent i człowiek instytucja, który w jesieni życia realizuje kosztowne projekty igraszki, jak nową wersję „West Side Story” (2021) i ­autobiograficznych „Fabelmanów” (2022). Nie przynoszą one zysków, co młodego Stevena pewnie by bolało i stawiało jego karierę pod znakiem zapytania, ale teraz? Kto mu czegokolwiek zabroni?

A jednak Spielberg wciąż żyje marzeniami o kolejnym wielkim hicie, o mega­przeboju, który rozmachem i jakością przyćmi wszystkie pozostałe. Taką fantazję można było wyczuć w jego wypowiedziach o „Player One” z 2018 r., adaptacji powieści, w której pojawiają się dziesiątki postaci znanych z wcześniejszych gier i filmów. W rękach reżysera stała się ona cudownie zainscenizowaną popkulturową maszyną losującą, oferującą nam słodkie przebodźcowanie. Spielberg podkreślał, że nie jest to po prostu „film”, ale „movie” pełną gębą, czyli ­kawał kina, które należy konsumować na dużym ekranie. Nostalgia za latami 80., dekadą, kiedy kino obrało jednoznaczny kurs na młodą widownię, nie przemija.

Postać Indiany Jonesa od samego początku była pośrednikiem między tym, co stare, a erą kina, która dopiero nabierała kształtów. Jedną z najważniejszych cech nowego pokolenia filmowców, którzy stworzyli – wedle używanego tylko w Polsce określenia Jerzego Płażewskiego – Kino Nowej Przygody, była ich wszystko­żerność. Pochłaniali komiksy i telewizję, na którą składały się seriale science fiction i powtórki klasycznych filmów, spędzali dużo czasu w kinie, znali scenariuszowe konwencje na wylot. Nie tyle chcieli je jednak odrzucić, ile odkurzyć i dodać do nich nowy silnik.

„Poszukiwacze zaginionej Arki” z 1981 r., pierwszy film o archeologu z biczem, nawiązywali do przygodowych seriali kinowych z lat 30. i 40., chociażby do cyklu o Zorro zrealizowanego przez słynące z produkcji klasy B studio Republic Pictures. Mimo że tym razem budżet miał być wysoki, a sceny akcji brawurowe, w swojej istocie „Indiana” jest fenomenem z definicji nostalgicznym i wtórnym. Odpuśćmy więc narzekania, że do kin trafia po latach kolejna część; ­seryjny charakter jest od początku zawarty w DNA tego przedsięwzięcia.

Kiedy więc w jego najnowszej odsłonie, „Artefakcie przeznaczenia”, niereformowalny nazista i wybitny matematyk grany przez Madsa Mikkelsena deklaruje, że „przeszłość należy do nas”, wiemy, że przemawiają w tym momencie i obłąkany Aryjczyk, i spadkobiercy duetu ­Lucas & Spielberg – zanurzeni w czasie minionym i projektujący przyszłe korporacyjne atrakcje.

Najnowsze przygody Indiany Jonesa kręcą się zresztą wokół obsesji na punkcie przeszłości. Nie chodzi już tylko o archeo­logiczne znaleziska, ale też o roztrząsanie rodzinnych relacji, wspomnienia o zmarłych druhach, obowiązkowy powrót do walki z niezgułowatymi hitlerowcami, starzenie się Indiany (i przede wszystkim Harrisona Forda) oraz wyznaczający wizualny horyzont nostalgiczny filtr. Sprawia on, że lata 60., kiedy rozgrywa się główna część akcji, stają się kolejną okazją do wygładzenia kantów historii i – czemu nie? – radosnego świętowania pierwszego lądowania na Księżycu.

Naziści należą do popkultury

Aliści naziści: właśnie w relacji między Indianą Jonesem a sługusami Führera zawiera się istota cyklu i jego mitotwórczej siły. W latach 70. Spielberg dopiero testował swój talent komediowy i choć jego farsa o Pearl Harbor – „1941” z 1979 r. – to bodaj najbardziej kultowy tytuł w jego filmografii oraz wybitny przykład chaosu nie do końca kontrolowanego, film powszechnie uważa się za porażkę. „Poszukiwacze zaginionej Arki” byli następnym przedsięwzięciem reżysera, którego frapowało wówczas przedstawianie II wojny światowej i faszyzmu w krzywym zwierciadle.

Parę lat przed „Indianą Jonesem” ukazał się słynny esej Susan Sontag „Fascynujący faszyzm”. I choć erotycznego powabu rekwizytów i mundurów z okresu Trzeciej Rzeszy Spielberg nie chciał wówczas eksplorować, naziści stanowią w cyklu o archeologu repozytorium wizualnych klisz i komicznych karykatur oraz wzorzec arcyłotrów, którzy na dodatek ubierają się w stylowe uniformy i płaszcze. Cykl o Indianie Jonesie to w pewnym sensie „komedie totalitarne”, które w zamiłowaniu do slapsticku i absurdu czerpią pewnie z „Dyktatora” Charliego Chaplina. W latach 80., kiedy powstały trzy pierwsze części, był to dla Spielberga sposób, by pośrednio dotknąć traumy Holocaustu.

Specyficzne rozdwojenie jaźni Spielberga – zawieszenie między eskapizmem a bolesną powagą – objawiło się w niezapomnianej formie podczas kręcenia „Listy Schindlera” w Krakowie w 1993 r. Za dnia amerykański twórca, wówczas kładący już większy nacisk na swoją żydowską tożsamość, kręcił czarno-białą opowieść o horrorze Zagłady i cudzie ocalenia, a po godzinach nadzorował zdalnie postprodukcję „Parku Jurajskiego” – o dinozaurach wskrzeszonych przez naukowców. Indiana Jones to oczywiście dzieło chłopięco-przygodowe, ale fantazja o dzielnym archeologu gromiącym Niemców niedługo przed ich inwazją na Polskę stawia pod znakiem zapytania ów podział na „dwóch Spielbergów”.

W „Artefakcie przeznaczenia” powrót do II wojny światowej ma inny charakter. Stara trylogia działa się w latach 30. Pozwalało to wejść w obrębie fikcji w tryb przypuszczający: globalna rzeź jeszcze nie nastąpiła. A co, jeśli można jej zapobiec? Najnowsza część „Indiany” wrzuca nas najpierw w rok 1944 w Europie, gdzie pokonywani naziści uciekają pociągiem wypełnionym skradzionymi skarbami. Dziejąca się w nocy sekwencja to wspaniały popis inwencji Jamesa Mangolda, który przejął reżyserię po Spielbergu.

Jeśli kogoś nie porusza piękno hollywoodzkiego rzemiosła lub energia bijąca z pieczołowicie nakręconych scen pogoni i kaskaderskich popisów, to „Indiana Jones” będzie pewnie dla niego szczeniacką zabawą, prezentującą plakatową wersję świata i przeszłości. Zarzut ten często kierowano pod adresem serii, której orientalny i względnie ksenofobiczny charakter prawie się nie zmienił (Tanger w „Artefakcie przeznaczenia” to teren dziki i pełen rzezimieszków, niczym Kair z „Poszukiwaczy zaginionej Arki”). Jednocześnie połączenie wizualnej wyobraźni, slapstickowego polotu i wyczucia montażowego rytmu dały nam w tych filmach jedne z najwspanialszych scen akcji w historii kina.

Ekran należy do Forda

Kapelusz i bicz Indiany Jonesa to własność Harrisona Forda. Jego aktorstwo ma przy tym szczególny charakter. W okresie zdominowanym przez osiłków i wyczynowców pokroju Sylvestra Stallone’a i Arnolda Schwarzeneggera Ford jako Indiana bohaterem zostawał niechętnie, podobnie jak Rick z ­„Casablanki”, i kierował się zwykle własnym interesem. Legendarna jest też specyficzna zrzędliwość aktora. Przez nią zyskał łatkę megagwiazdora, któremu zasadniczo trochę się nie chce: błyszczeć, zabawiać fanów i napinać bez potrzeby.

80-letni Ford jest jednak w „Artefakcie przeznaczenia” zachwycający, przede wszystkim dzięki opanowanej do perfekcji zwyczajności. Doktor Jones w jego wykonaniu urasta do rangi figury ponadczasowej, wrzucanej w lata 30., 40., 50. i 60. XX wieku, ale najlepiej czującej się w starożytności, do której przecież mogłyby zaprowadzić go wybujałe koncepty scenarzystów. W nowym filmie staruszek Ford wkurza się na kontrkulturę, bo jego nowojorscy sąsiedzi grają od rana głośnego rocka. Studenci patrzą na niego już nie z uwielbieniem, ale z pobłażaniem. To odchodzący na emeryturę dziadek od przeźroczy, przynudzający na wykładach i żyjący we własnym świecie.

Kiedy teraz widzimy bohatera Forda po raz pierwszy w 1969 r., budzi się on z drzemki i wstaje z fotela: ciało aktora, pokazane bez koszulki, jest szczodrze owłosione, nieźle zużyte, ale wciąż rozpoznajemy w nim dziarskość i siłę. Sporo filmów z ostatnich lat przemyca obok fabuły wzruszającą refleksję o starzeniu się ukochanych gwiazd. Ford, dosyć przekonująco odmłodzony cyfrowo w scenach z lat 40., przez resztę opowieści nie ukrywa żadnej zmarszczki. Aktor na łamach prasy zarzeka się, że to już koniec jego przygody z Indianą Jonesem. Jeśli tak, to mamy pożegnanie z wielką klasą: archeolog-senior znowu dał popalić.

Przyszłość należy do niej

W przypadku wakacyjnych blockbu­sterów, na które sezon otwiera „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia”, najważniejsze dziś pytanie brzmi: co zrobić, żeby chodzenie do multipleksów było znów ekscytujące? Pociąg uruchomiony przez duet Lucas & Spielberg przewozi coraz bardziej nijaką rozrywkę, porozszczepianą na uniwersa, w których już dawno przestaliśmy się orientować. Franczyzy i bohaterowie przynoszący przed czterema dekadami miliony dolarów są z nami do dzisiaj, dołączyli do nich nowi, ale wrażenie przesilenia jest dojmujące. Odbijamy się często od mainstreamu, bo zamiast z dziecięcym podnieceniem i podwyższonym pulsem kino popularne kojarzy nam się z trzygodzinną, generowaną komputerowo kolubryną i irytującą modą na dodawanie krótkich scen po napisach – najczęściej po prostu reklam kolejnego odcinka, który trafił już do produkcji.

Tak, „Indiana Jones” przyczynił się do stworzenia tego toksycznego ekosystemu. Fundatorzy Kina Nowej Przygody to dzisiaj starsi panowie. Schedę po nich przejmują inni, np. Rian Johnson i duet Danielów, odpowiedzialny za oscarowe „Wszystko wszędzie naraz”. Tęsknota za widowiskami dla szerokiej publiczności będzie w nas zawsze, ale trudno powiedzieć, kto miałby zaproponować widowni coś świeżego. Państwo wybaczą, ale od lat nie wierzę w Marvela. Wierzę za to w Toma Cruise’a, ale nawet człowiek od misji niemożliwych będzie musiał kiedyś przyjąć do wiadomości, że jest po sześćdziesiątce.

Smutny pejzaż kina przygodowego nieoczekiwanie rozświetla Phoebe Waller-Bridge, niesamowicie utalentowana Brytyjka, której serial komediowy „Fleabag” to majstersztyk współczesnej telewizji. Była współautorką scenariusza zeszłorocznego Bonda „Nie czas umierać”, a w „Artefakcie przeznaczenia” gra Helenę Shaw, córkę chrzestną Indiany Jonesa. Ford trafił na godną ekranową partnerkę, której charyzma, dowcip i ironia wymieszane są w osobliwych proporcjach.

Helena to najświeższy element filmu, autentycznie zaskakujący i w kategoriach angielskiej etykiety niegrzeczny – kto inny z taką swobodą uśmiechałby się niedwuznacznie na widok umięśnionych, ogrzewanych słońcem męskich ciał? W zapatrzonej w przeszłość sadze o archeologu Waller-Bridge zdaje się mówić: „Nie interesuje mnie za bardzo to, co było, teraźniejszość jest równie ciekawa”. Doktor Jones rozważyłby pewnie to stanowisko, ale ostatecznie ponownie zanurzyłby się w starych księgach i gonił za Świętym Graalem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2023

W druku ukazał się pod tytułem: Jak z bicza strzelił