Czy historię Marilyn Monroe da się opowiedzieć inaczej?

Była niczym białe płótno, na które projektowano męskie fantazje. Dziś jej osoba i twórczość są odzyskiwane przez pokolenie bardziej wrażliwych widzów.

19.09.2022

Czyta się kilka minut

20-letnia modelka Norma Jeane Mortenson (znana później jako Marilyn Monroe), Los Angeles, 1946 r. /  / RICHARD C. MILLER / DONALDSON COLLECTION / GETTY IMAGES
20-letnia modelka Norma Jeane Mortenson (znana później jako Marilyn Monroe), Los Angeles, 1946 r. / / RICHARD C. MILLER / DONALDSON COLLECTION / GETTY IMAGES

Rok 1953, Hollywood. Po deka­dzie niezliczonych sesji zdjęciowych i po latach aktorskich doświadczeń Marilyn Monroe zalicza przełomowy sezon. Gra główne role w trzech dochodowych filmach, które pokazują skalę jej talentu. „Jak poślubić milionera” to nakręcona w kolorze, szerokoekranowa komedia, w której Monroe partneruje hollywoodzkiej diwie Lauren Bacall. „Mężczyźni wolą blondynki” stanowi jeszcze większy cymes: musical genialnego Howarda Hawksa. To w tym filmie Marilyn wraz z Jane Russell wykonuje kultowy numer, w którym przekonuje, że „diamenty są najlepszymi przyjaciółmi dziewczyny”. Jest jeszcze ­„Niagara”, kuzynka filmu noir: duszny, perwersyjny i trochę tandetny thriller.

Wtedy amerykańscy widzowie mogli jeszcze gdybać. Czy ta zjawiskowa blondynka zostanie nową gwiazdą musicali? A może studio 20th Century Fox będzie szukać dla niej ról w bardziej melodramatycznych rejestrach? Nigdy więcej Monroe nie zagrała w tak wielu filmach w tak krótkim czasie. Jej późniejszy dorobek był skromny, nierówny i nieregularny. Kiedy wreszcie udało jej się bowiem wspiąć na szczyt, nastąpił powolny i bolesny zjazd. Wspaniałe występy (m.in. w „Słomianym wdowcu” i „Pół żartem, pół serio” Billy’ego Wildera) poprzetykane były kryzysami psychicznymi, romansami i próbami wybicia się na zawodową niepodległość. W końcu, w 1962 r., 36-letnia aktorka zmarła nagle w wyniku przedawkowania barbituranów – co stanowi główny składnik jej tragicznej legendy aż do dzisiaj.

Platynowa syrena

Tak opowiedziane życie Monroe ma gotową, choć mglistą dramaturgię: z zamazanymi szczegółami, niepotwierdzonymi anegdotami i nawarstwiającymi się kłamstwami. Ten ulepiony z faktów scenariusz – smutny i fascynujący – kusił pisarzy przez dekady. Biografowie potykali się, próbując opisać jej osobowość. Najczęściej, jak w przypadku głośnej w latach 70. „powieściowej biografii” Normana Mailera, na wierzch wychodziły przede wszystkim ich własne uprzedzenia i niemal odruchowa mizoginia. Jak na ironię, inteligenci pokroju Mailera (powieścio­pisarza) i Arthura Millera (dramaturga), byłego męża Monroe, nie byli w stanie skreślić przekonującej sylwetki tzw. zwyczajnej blondynki – pozbawionej formalnego wykształcenia i tak ochoczo wpisującej się w ich ideał seksownej kobiety.

Ikoniczny status MM (same inicjały wystarczą, by przywołać jej osobę) najlepiej uchwycił Andy Warhol, powielając do znudzenia obraz gwiazdy i nakładając nań psychodeliczne kolory. Która Marilyn jest tą prawdziwą? W jakich barwach ty ją widzisz? Pozorna przystępność – każdy może mieć kawałek tej kobiety dla siebie, a może nawet ją całą – była przez długi czas częścią „doktryny Monroe”. Nazwijmy w ten sposób oszałamiającą jak na lata 50. mieszankę otwartej seksualności i ambiwalentnej niewinności, wdzięczenia się do oka patrzącego i prób kontrolowania własnego wizerunku.

Mit Marilyn pozostaje żywy, bo była ona nie naiwną aktoreczką – jak przez lata chcieli mało dociekliwi obserwatorzy – ale niejednoznaczną syreną. Jej głos kusił, ale potrafił też zwodzić i ironizować. Monroe była ofiarą patriarchalnego systemu, dawała się uprzedmiotawiać, a jednocześnie potrafiła walczyć o własną podmiotowość – nawet jeśli często, jak w przypadku kłótni z hollywoodzkimi studiami, była to walka skazana na porażkę. Przez dekady aktorka była niczym białe płótno, na które projektowano męskie fantazje. Dziś jej osoba i twórczość są odzyskiwane przez pokolenia co bardziej wrażliwych widzów. Sprzeczności jednak pozostają, wywołując apetyt na kolejne narracje i reinterpretacje. Ale czy historię Marilyn da się w ogóle opowiedzieć inaczej?

Historia ciała

Ciało było dla niej podstawowym narzędziem pracy i utrapieniem. Trauma po molestowaniu seksualnym, zaburzenia odżywiania, poronienia, bóle menstruacyjne wywołane endometriozą, przemoc fizyczna ze strony jednego z partnerów, tabletki uspokajające, nadmiar alkoholu, bezsenność – duża część mitu Monroe wiąże się bezpośrednio z doznaną krzywdą i reżimem, jakiemu poddawane było właśnie jej ciało. Aby utrzymać nienaganną prezencję i sylwetkę (każdy kilogram, jaki rzekomo przybierała na wadze, wywoływał serię żenujących przytyków ze strony mediów), aktorka spędzała godziny w garderobie i pod okiem speców od makijażu. Poniekąd wspierała w ten sposób fikcję, zgodnie z którą piękne ciało kryć miało w sobie zdrową amerykańską duszę.

Jak odszyfrować historię gwiazdy zapisaną na jej ciele? Wystarczy spojrzeć na zdjęcia do kolorowych magazynów, jakie robiono Marilyn od połowy lat 40. Wówczas pierwszy raz stanęła przed obiektywem, jeszcze jako Norma Jeane Mortenson, pracowniczka fabryki broni w Van Nuys, gdzie wspierała amerykański wysiłek wojenny. Z tych wczesnych odbitek spogląda na nas dziewczyna z sąsiedztwa, ciemna blondynka z kręconymi włosami, niespełna 20-letnia i bezpretensjonalna. W 1945 r. węgierski fotograf André de Dienes zrobił serię niezwykłych fotografii: Norma Jeane na tle kalifornijskich skał i krajobrazów, prawdziwie swojska, rumiana, w swetrze lub jeansach, upozowana na górską kozicę, która za chwilę pokona kolejny pagórek.

Wkrótce po wojnie rozpocznie się długa podróż modelki, której ostatnim przystankiem będzie platynowy blond – ukradziony Jean Harlow, gwieździe lat 30., do której MM często porównywano. Zmiany garderoby, w którą młoda kobieta zainwestuje większość swoich ­zarobków, zmiana nazwiska, operacje plastyczne twarzy i inna fryzura – włosy dosyć krótkie, wystylizowane na kształt ozdobnej sałaty, oślepiająco jasne, niekiedy wpadające w złotą poświatę.

Rzeźbienie Marilyn widać doskonale na przykładzie kolejnych sesji. Pojawiają się fotografowie, którzy inaczej oświetlają jej ciało, nadając mu poetycką aurę. ­Próbują wydobyć ów słynny seksapil nowej seksbomby. Zachęcają ją do zdjęć w negliżu, wypróbowują taśmę czarno-białą i różne kostiumy (czasem sam ręcznik lub chustę), produkują dziesiątki coraz bardziej wystudiowanych portretów.

Pod koniec życia Monroe profesjonalne fotografie z jej udziałem mają za zadanie nie tylko odkryć skrawek ciała lub uchwycić niewidziany wcześniej wyraz twarzy lub uśmiech. Teraz, we wczesnych latach 60., muszą także niejedno ukryć. Pozbawione snu noce, kryzysy psychiczne, alkohol, który popija w trakcie pozowania – późne zdjęcia Monroe chwytają urodę modelki, ale rejestrują też sygnały wycieńczonego ciała. Ciężkie powieki i rozkojarzone spojrzenie opowiadają historię osoby, która traci kontrolę nad własnym życiem.

Koniec z Hollywood

Może właśnie fotografie pozostają najwspanialszą artystyczną spuścizną po Monroe. Owszem, była ona w tym wypadku tworzywem dla patrzących na nią przez obiektyw mężczyzn. Ale czy na historii Hollywood udało jej się odcisnąć większe piętno? Myślimy o Marilyn w pierwszym rzędzie jako o gwieździe kina, ale często wyjmujemy jej kreacje z szerszego kontekstu. W ten sposób tracimy z oczu to, co czyniło jej karierę aktorską tak niespełnioną.

Jako królowa wrażliwców i osoba zmagająca się z problemami ­psychicznymi, miała w Hollywood zapewne jeszcze ­trudniej niż inne kobiety. Zbyt długo jednak w narracji o Monroe dominowało przekonanie, że nie rozwinęła ona w pełni skrzydeł z powodu sytuacji ­osobistej i źle podjętych decyzji zawodowych. Jest w tym ziarno prawdy, ale z perspektywy sześciu dekad wydaje się oczywiste, że jako utalentowana aktorka nie miała wówczas w Hollywood czego szukać.

Ten talent niezwykle trudno zdefiniować. Na ekranie jej role jawią się jako organiczne, spontaniczne, stworzone niemal bez wysiłku. Nic nie jest dalsze od prawdy, szczególnie kiedy mówimy o drugiej połowie lat 50. Eksperymentowała ona wówczas z tzw. aktorstwem Metody, inspirowanym systemem Stanisławskiego i polegającym z grubsza na głębokim utożsamieniu się z odgrywaną postacią. Kręcenie filmu z Monroe stało się koszmarem – pełnym obsuw, odwołanych dni zdjęciowych i niekończących się dubli, na które nalegała.

Smakosze jej ról ekranowych często wskazują na zapomniany dzisiaj „Przystanek autobusowy” Joshui Logana (1956) jako na jej najpełniejszą kreację, stworzoną już pod wpływem nauk u guru Metody, Lee Strasberga (jednej z wielu figur ojcowskich w karierze Monroe). Z jednej strony MM wciela się tam w archetypiczną „głupią blondynkę”, z drugiej – możemy ją zobaczyć w długich scenach dialogowych i w fabule, która w krzywym zwierciadle ukazuje jej status pożądanej kobiety. Bohaterem tej czerstwej farsy jest niedojrzały kowboj z Montany, który wypatrzył sobie bohaterkę Monroe i przymusza ją do zamążpójścia.

Ani własna firma produkcyjna (Marilyn Monroe Productions), ani projekt zbudowany na jej współpracy z najsłynniejszym wówczas aktorem, Anglikiem Laurence’em Olivierem („Książę i aktoreczka”), nie były w stanie podważyć podstawowych reguł lat 50.: była to najgorsza dekada dla kobiet od początku historii Hollywoodu. Znów możemy gdybać. Gdyby MM trafiła do kina w latach 30., mogłaby być czołową gwiazdą produkowanych taśmowo (i często świetnych!) komedii, w których aktorki miały do zagrania równie dużo, co aktorzy. Gdyby z kolei miała szansę na dobre zakorzenić się w Fabryce Snów w latach 40., mogłaby spróbować swoich sił jako femme fatale w kinie noir lub w skrojonych pod kobiecą widownię melodramatach. Lata 50., rutynowo określane jako najbardziej konserwatywna z dekad, nie dawały kobiecym gwiazdom takich możliwości. Wystarczy spojrzeć na listę najbardziej dochodowych aktorów i aktorek dekady, by zobaczyć, że w poszczególnych latach w pierwszej dziesiątce znajdują się najwyżej dwa lub trzy nazwiska kobiet.

Zyskała sławę w epoce, która nie potrafiła wykorzystać jej możliwości. Nie zbudowała owocnych relacji z żadnym reżyserem, który mógłby podpisać się pod cyklem przebojowych filmów z jej udziałem. Pod koniec lat 50. studia filmowe poruszały się jak słonie w składzie porcelany. Zmuszone do pozbycia się własnych sieci kin na mocy sądowej decyzji i walczące z telewizją za pomocą technologicznych nowinek, coraz rzadziej były miejscami, w których mogły rozkwitnąć prawdziwe talenty. Marilyn miała na dodatek kontrakt z bodaj najmniej lubianym z wielkich studiów. Niezdarność 20th Century Fox w kierowaniu karierą MM – aktorki tak lubianej i kasowej – jest wręcz legendarna. Włodarze studia nie mieli pojęcia, jak wykorzystać potencjał gwiazdy, której przesiąknięty seksem image wyzywał kanony powojennej obyczajowości.

Symbol seksu?

Nancy Sinatra, córka Franka, powiedziała przed paroma laty, że jej zdaniem tylko trzy osoby miały prawdziwie promieniującą, gwiazdorską aurę: „Elvis, Marilyn i mój ojciec”. W niedawnym „Elvisie” Baza Luhrmanna najbardziej zapada w pamięć scena, w której piosenkarz, na wczesnym etapie kariery, rusza biodrami na scenie tak zmysłowo, że żeńska część widowni piszczy z podniecenia. MM też słynęła z ruchów bioder, które przyprawiały widzów o przyśpieszone bicie serca. Określa się ją często mianem symbolu seksu, ale to tylko niezgrabna konstrukcja językowa. Marilyn nic nie symbolizowała, nie odsyłała do jakiejś mistycznej erotyki – na przestrzeni swojej kariery próbowała uosobić seks, określić jego parametry i wcielić sobą kompletną wizję seksualności: czasem radykalną, czasem wsteczną i upupiającą; czasem prowokującą, kiedy indziej bezpieczną i udomowioną.

Podobnie jak Elvis, Marilyn stanowiła przesadzoną odpowiedź na purytańskie czasy: było w niej za dużo sensualności, za dużo pozy i afektacji, za dużo „kobiecości” i sztuczności (aż po przebłyski kampu, jak chcą niektórzy), za dużo bezbronności i erotycznej nadgorliwości. Ten nadmiarowy wizerunek nie przestaje do nas powracać w kolejnych filmach (np. „Mój tydzień z Marilyn” Simona Curtisa z 2011 r.), spektaklach teatralnych (głośna „Persona. Marilyn” Krystiana Lupy z Sandrą Korzeniak z 2009 r.) i powieściach.

„Blondynka” Joyce Carol Oates z 2000 r., której adaptację w reżyserii Andrew Dominika zrealizował w tym roku Netflix (premiera 16 września), to być może najbardziej monumentalne dzieło literackie o MM – blisko 800 stron prozy, w której krytyka opresyjnego otoczenia Monroe i jej wrażliwość wysuwają się na plan pierwszy. Powieść Oates to rewers „Marilyn”, seksistowskiego klasyka ­Mailera, w którym trzy razy podkreśla on, że MM miała „mało tożsamości” – jakby ta hipoteza miała tłumaczyć jej zawikłany życiorys. Oates, choć podchodzi do swojej bohaterki z większym szacunkiem, wpada w podobną pułapkę. „Blondynka” jest fikcyjnym tworem powieściowym, ale wiernie przedstawia najbardziej bolesne epizody z życia gwiazdy. Podobnie jak Mailer, który eksperymentował z „nową biografią” czy też „biografią powieściową” (dwuznaczność angielskiego „a novel biography”), Oates również nakłada grube warstwy fikcji na prawdziwe wydarzenia i postaci, które czasem pozbawione są imion, ale i tak rozpoznajemy je bez pudła (Arthur Miller figuruje w tekście po prostu jako Dramaturg).

Zadziwiające, że mimo upływu tylu lat od śmierci aktorki wciąż tak samo próbujemy opowiadać o jej fenomenie: traktując biograficzne fakty jak szkielet, na ­którym możemy zawiesić melodramatyczne scenki i udekorować je intymnymi, niemożliwymi do sprawdzenia szczegółami.

Hologramy kobiecości

Warto odbić się od indywidualnej psychologii, aby poszybować w kierunku wyznaczonym przez Andy’ego Warhola, czyli w stronę fascynacji reprezentacją, powierzchnią i czystym obrazem. To chyba bardziej produktywny kierunek dla tych, których w przyszłości będzie przyciągać mit MM. Kino fabularne nie ma takiego luksusu i koniec końców musi wrócić do ciała: która aktorka będzie w stanie wcielić się w nieśmiertelną ikonę?

W adaptacji „Blondynki” główną rolę zagrała Kubanka Ana de Armas, której kariera w pewnych aspektach zbliża się do historii samej Monroe. Szersza publiczność w USA zaczęła ją rozpoznawać dopiero po drugoplanowej roli w „Blade Runner 2049” Denisa Villeneuve’a z 2017 r. Aktorka wciela się tam w kuszący głównego bohatera hologram – emanację idealnej kobiecości, tak doskonałej, że aż nierzeczywistej. W bieżącym roku wystąpiła w nieudanej „Głębokiej wodzie” Adriana Lyne’a, weterana thrillerów erotycznych z lat 80.

De Armas – znakomita w komediowej roli w „Nie czas umierać”, ostatnim odcinku przygód agenta 007 – staje przed podobnymi wyborami, co MM siedem dekad temu. Stworzyła zmysłową personę, ale dba też o to, żeby nie dać się zaszufladkować jako „symbol seksu”. Świadectwem ponadczasowej siły mitu Marilyn jest to, że w XXI wieku zarządzanie własnym wizerunkiem jest bodaj tak samo trudne jak w latach 50. W machinie globalnej rozrywki, w której młode kobiece ciała niezmiennie wystawia się na pokaz, łatwo empatyzować z dylematami gwiazdy „Skłóconych z życiem” (ostatniej roli MM). Pewne pytania warto też skierować do nas samych: jak długo będziemy podtrzymywać kult platynowych blond włosów i kiedy damy w końcu Marilyn odrobinę świętego spokoju? W wyobraźni i przed ekranami drogę stąd do blond – i z powrotem – przemierzyliśmy już wszak po wielokroć.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Doktryna Monroe