Jem, co chcę

Marta Dymek, „Jadłonomia”: Zapomnieliśmy o tym, skąd się wywodzimy. Soczewica i kasza jaglana były przez wieki naszym podstawowym pokarmem. Jarmuż, topinambur czy salsefia były oczywistością. Dziś wielu Polaków nie wie nawet, jak wyglądają.

25.07.2017

Czyta się kilka minut

 / ZUZA KRAJEWSKA
/ ZUZA KRAJEWSKA

MICHAŁ KUŹMIŃSKI: To co zamawiamy?

MARTA DYMEK: Ja idę w gado-gado.

A co to?

Indonezyjski sos na bazie orzeszków ziemnych.

Ja zostanę na Bliskim Wschodzie i wezmę falafel. Często Pani słyszy: „Nie kusi panią mięsko?”.

To pytanie jest zmorą wegetarian! Jakby ktoś szukał naszego słabego punktu. A ja po prostu nigdy nie lubiłam mięsa i rezygnacja z niego była dla mnie ulgą. Jestem weganką i koniec: nie zjem mięska, nie zjem rosołku.

Potem pada pytanie: „To skąd pani bierze siły?”.

Gdy jeszcze pracowałam w korporacji, dział IT przywoził sobie zawsze obiad z McDonalda. Informatycy rozsiadali się przy mnie i rozprawiali, że w moim lunchu na pewno jest za mało białka, pytali, czy się badam. Przegryzając frytki i wieśmaki! Gdy tylko ktoś się dowie, że nie jem mięsa, od razu czuje się w obowiązku zaopiekować moją dietą, nie patrząc na własną.

To co Pani właściwie je?

A to moje ulubione pytanie. Bo nigdy nie postrzegałam wegetarianizmu jako diety, która coś odbiera. Nie myślę więc o tym, czego nie jem, tylko o tym, co jem. A są to bulwy, korzenie, warzywa liściaste, kapusty, kasze, fasole... Tych produktów jest mnóstwo i w zbilansowanej, zdrowej diecie to właśnie one powinny być podstawą. Smuci mnie, gdy ktoś do tego stopnia nie umie sobie wyobrazić obiadu bez mięsa, że aż musi mnie pytać, co właściwie jem.

I jeździ Pani na rowerze?

Oczywiście.

Wie Pani, dlaczego o to pytam?

Bo nie dość, że weganka, to jeszcze cyklistka.

To zaś „nie ma nic wspólnego z tradycyjnymi polskimi wartościami”. Tak powiedział w wywiadzie dla „Bilda” minister Waszczykowski, przekonując, że świat nie musi „poruszać się według marksistowskiego wzorca tylko w jednym kierunku – nowej mieszaniny kultur i ras, świata złożonego z rowerzystów i wegetarian”.

Uwielbiam Polskę, czuję się patriotką i smuci mnie, że tak zawłaszczono patriotyzm i osadzono go na niekoniecznie patriotycznych wartościach. Bo dla mnie patriotyczne jest choćby dbanie o środowisko. Ba, właśnie dieta wegańska mogłaby być nowoczesną dietą patriotyczną: opartą na polskich kaszach i polskich jarzynach.

Jak burak.

Ależ tak. Bo jeśli patriotyzm to świadomość, przywiązanie i dbałość o to, co pochodzi z naszego kraju, to właśnie jazda na rowerze i jedzenie buraków są patriotyczne.

Pani przypadek w ogóle jest beznadziejny: cyklistka, weganka i absolwentka gender studies – to brzmi jak ­prowokacja.

Według mnie to też wpisuje się w nowoczesne myślenie o dobru kraju. Po Międzywydziałowych Indywidualnych Studiach Humanistycznych zainteresowałam się gender studies, bo zawsze była mi bliska sprawa kobiet. Najpierw przyglądałam się kobietom w literaturze, historii, sztuce czy filozofii, ale szybko stał mi się bliski gender mainstreaming: prawa kobiet, urlopy macierzyńskie, żłobki, przedszkola. Z gender studies zrobiono potwora, przylepiono im łatkę czegoś zagrażającego polskości – tymczasem dla mnie były to studia pomagające mi zrozumieć bolączki polskich kobiet.

A czy gender studies mogą nas czegoś nauczyć w kuchni – i odwrotnie?

Mnóstwo. Przede wszystkim, że gotowanie, karmienie, nasycanie od wieków było doświadczeniem specyficznie kobiecym. Zaczęło się to zmieniać dopiero niedawno, bo gotowanie przestało być funkcyjne – przez wieki służyło zaspokajaniu głodu, teraz stało się stylem życia. Do CV wpisuje się je w rubryce „hobby”. Stało się też mniej pracochłonne i wydaje mi się nieprzypadkowe, że dopiero wtedy zaczęli w nim uczestniczyć również mężczyźni.

Przyszliśmy na łatwiznę?

Do pewnego stopnia tak, choć pamiętajmy, że kuchenna wiedza była przez pokolenia przekazywana między kobietami, mężczyźni nie byli socjalizowani do kuchni. Dopiero XXI wiek z wielu powodów sprawił, że mężczyźni poczuli, iż mogą tę sferę oswoić.

Gender studies i kuchnia mają jeszcze to wspólne, że pokazują, ile w nas natury, a ile kultury.

Sztuka kulinarna w ogóle pokazuje, jak bardzo głęboko jesteśmy w sferze kultury i jak daleko od natury. Sam fakt, że człowiek zaczął gotować, łączyć składniki, przyprawiać i obwarowywać jedzenie rytuałami, jakimi są choćby wspólne posiłki, przeniósł jedzenie ze sfery natury do kultury. Zamiast jeść, żeby przetrwać, jemy, żeby np. konsolidować grupę. Gotowanie jest kulturotwórcze.

Pytam, bo mięsożercy często przekonują, że jedzenie mięsa jest w naszej naturze...

...co zawsze mnie śmieszy. Bardzo uważałabym z orzekaniem o tym, co jest naturalne, a co nie. Tak jak występujemy przeciw naturze, latając samolotem, pomagając chorym czy łącząc się w związki na całe życie – tak samo poprzez gotowanie.

Publicysta kulinarny Michael Pollan pisze o gotowaniu na ogniu i na wodzie jako o męskim, zewnętrznym, popisowym – oraz żeńskim, związanym z kuchnią na zapleczu, prywatnym. Pierwsze to grill, drugie to w dużej mierze kuchnia roślinna. Czy wegetarianizm jest bardziej kobiecy?

Absolutnie nie, choć faktycznie barbecue i grill to jedyny obszar kuchni domowej niemal całkowicie zdominowany przez mężczyzn. Być może to dlatego, że ogniowi przypisujemy pierwiastek męski, ale nie bez znaczenia jest też, że grill to spektakl. Wszyscy się przyglądają, a pośrodku stoi czarownik-karmiciel, władca ognia.

Wegetarianizm nie jest kobiecy, choć często tak się go przedstawia. Po pierwsze, utożsamia się go z sałatkami – nad czym boleję, bo to nieprawda. A po drugie, z dietą i byciem fit. A taki pakiet wartości łatwiej dostosować do kobiet niż do mężczyzn.

Trwa sezon grillowy, proszę więc o poradę: co mogą grillować wegetarianie?

Mnóstwo przepysznych, bezmięsnych rzeczy. Ja grilla polubiłam dopiero, gdy przestałam jeść mięso. Dziś wręcz staram się spędzać wakacje w Warszawie, z przyjaciółmi, żeby jak najczęściej grillować, piknikować i jeść na powietrzu.

Na grilla zawsze przygotowuję boczniaki marynowane w piwie albo czerwonym winie, z pieprzem ziołowym czy rozmarynem. Bakłażany wrzucam w całości do ognia, potem obieram ze zwęglonej skóry i po prostu szybko rozcieram upieczony miąższ z czosnkiem, solą i sokiem z cytryny. Robię też szaszłyki z marynowanymi warzywami, a pobyt na Podlasiu oznacza prawdziwy luksus: kociołek na ogniu. Bardzo często to bezmięsny bigos z soczewicą, ale też potrawki, jak bigos z cukinii – czyli cukinia starta z dużą ilością słodkiej i ostrej papryki, ze śliwkami i mnóstwem innych dodatków. Na jesieni przygotowuję w ten sposób gulasze z dyni i grzybów, potrawki z buraków w czerwonym winie...

A mięsożercy tylko karkówka i karkówka?

Wegetariańskie menu grillowe jest tak wszechstronne i bogate, że nigdy nie przyszło mi do głowy, że coś tracę, rezygnując z mięsa. Ale oto jest już nasz lunch!

Świetny ten falafel. Była Pani w Jerozolimie?

Wiele razy. Izrael jest przyjazny wegetarianom i weganom, a to ze względu na zasady koszerności, niepozwalające łączyć mięsa z mlekiem. Liczenie, czy od zjedzenia mięsa minęło już odpowiednio dużo czasu, by można było zjeść nabiał, jest na tyle uciążliwe, że kuchnia roślinna okazuje się praktycznym wyjściem.

Nieprzypadkowo hummus i falafel – ich narodowy street food – są wegańskie. Po wizycie w Jerozolimie postanowiłam, że nauczę się robić tak dobry hummus, jaki można zjeść tam.

Najlepszy jest na Starym Mieście, za rogiem od siódmej stacji Via Dolorosa!

I w ogóle na suku, a nie w restauracjach. Żadnych wymyślnych kompozycji, tylko miska, oliwa, kiszony ogórek i cebula. Mistrzowie, którzy go przygotowują, robią go od pokoleń – jak japońscy sushi masterzy, całe życie doskonalący jedną potrawę, ale do maksimum.

A co u Pani na talerzu?

Proszę sobie dzióbnąć. To jest sos gado-gado, słodko-kwaśny, w Indonezji podaje się go ze zwykłym ryżem, dodaje jajko, czasem trochę orzeszków ziemnych – i tyle.

Pani najnowsza książka, „Nowa jadłonomia”, to owoc podróży szlakiem roślinnych kuchni świata. Co jest w podróży najważniejsze?

Zrozumienie, że kuchnia to nie tylko smaki i smaki, ale że każde danie jest zapisem danego kraju – jego historii, uwarunkowań geograficznych, sytuacji. To oznacza, że do podróży trzeba się przygotować, żeby potem jak najwięcej wyczytać z talerzy.

Podróże kulinarne kształcą?

Jasne, a kuchnia każdego kraju uczy czegoś innego. Koreańska nauczyła mnie pokory wobec składnika. W tym kraju, który ma dość nieprzyjemny klimat, zresztą podobny do Polski, szanuje się kapusty, które kisi się na setki rodzajów ­kimchi. Żeby zrozumieć, dlaczego kimchi jest tak ważne, trzeba prześledzić historię Korei – podziałów, głodu, biedy. Wtedy kimchi nabiera innego wyrazu.

Poza tym inne kuchnie uczyły mnie tego, jak różnie można rozumieć smakowitość. Choćby przez fakt, że królem owoców w Azji Południowo-Wschodniej jest durian: owoc słodki, ale pachnący cebulą i czosnkiem.

140 ton kimchi trafi do 14 tys. biednych rodzin w Seulu przed zimą. Wolontariuszki przygotowują potrawę, 15 listopada 2012 r. / JUNG YEON-JE / AFP/ EAST NEWS

To i tak nieźle, bo słyszałem dużo gorsze skojarzenia z jego wonią.

Dla Europejczyka smród duriana jest nie do przejścia, ale tam aromat czosnkowy w połączeniu ze słodyczą oznacza ideał pyszności. Okazuje się, że pyszność nie jest uniwersalna, konstruujemy ją, uczymy się jej i wyrabiamy ją w sobie.

Z kolei Gruzja była lekcją pojmowania, czym jest bezmięsna kuchnia: na pierwszy rzut oka kraj ten jawi się jako piekło dla wegetarian. Tymczasem wegetariański raj Gruzja skrywa wśród przystawek i dodatków. Pkhali czy lobio to dania wegańskie. Mięsu Gruzini przypisują smaczność, sytość i prestiż, a dania bezmięsne nie zasługują na miano głównych, choć jest ich więcej niż dań mięsnych.

Ma Pani metodę, jak w świecie szukać opcji wegetariańskiej?

Warto nie zaczynać od pytania: „co jest wegetariańskiego?”. Np. na Ukrainie pojęcie „wegetariański” niewiele znaczy, ale doskonale zrozumiałe jest pojęcie „postny”. Otworzyło mi to wszystkie drzwi! To był jeden z moich najpyszniejszych wyjazdów. Odkryłam tam „postny majonez”, wegański, ze słonecznika; do tego pasty ze słonecznika, chałwy słonecznikowe, mnóstwo barszczów, solanek z fasolą itd.

W książce podpowiada Pani, czym zastąpić niedostępne u nas składniki. Przypomniały mi się kuchenne erzace z książek kucharskich PRL: „jeśli nie masz anchois, użyj szprotów”. Czy tak zmienione danie dalej ma sens?

Gotowanie w Polsce ryżu z mango, robienie sałatki z chlebowcem czy kupowanie liczi albo papai to dla mnie ekologiczny skandal. Świadczy to, że wegetarianizm czy weganizm bywają odpowiedzią na niektóre problemy żywieniowe i środowiskowe, stanowią bardziej zrównoważony wybór, ale same w sobie nie są odpowiedzią na wszystko. Bo wegański przepis bazujący na tym, że składniki muszą przylecieć samolotem z drugiego końca świata, to absurd. Po pierwsze tworzy to niesłychany koszt ekologiczny, a po drugie, to wbrew zdrowemu rozsądkowi: mamy przecież na miejscu znakomite owoce, jarzyny czy kasze.

Skąd się bierze strach przed jedzeniem, innych krajów i kultur? Na all inclusive nad Morzem Śródziemnym domagamy się często sznycli...

Raczej szukamy dań podobnych do naszych, np. zachowujących trójpodział talerza na mięso, ziemniaki i surówkę. Bo takie dania rozumiemy, wiemy, jak je obsłużyć. A np. mojego gado-gado, curry czy pad thai nie umiemy przyporządkować: czy to drugie danie, czy zupa? Nic w tym wstydliwego, bo świadczy to, jak istotną częścią kultury jest jedzenie – przywiązujemy się nie tylko do smaków, ale też do funkcji, obrzędów i praktyk.

Według badań prof. Henryka Domańskiego nad preferencjami kulinarnymi Polaków, jedzenia mięsa unika tylko 5 proc. z nas. 59 proc. deklaruje, że ich ulubione dania to „potrawy z mięsem”. Co my mamy z tym mięsem?

Mięso jest bardzo nasycone symbolicznie. Od zawsze wiąże się je z siłą, smacznością, sytością, bogactwem, świętowaniem – karnawałowe pączki, dziś słodkie, kiedyś zawierały mięso i słoninę. Ta symbolika mięsa nałożyła się na najnowszą historię Polski: najpierw dwie wojny i głód, potem PRL, a na koniec kapitalizm z supermarketami pełnymi mięsa, i to taniego. W efekcie straciliśmy głowę. Przez zderzenie wspomnień o nienasyceniu z nagłym zalewem mięsa uwierzyliśmy, że to ono jest filarem polskiej kuchni i to wokół niego powinny się kręcić nasze posiłki. Być może jest to podszyte obawą, że trzeba z niego korzystać, póki jest.

Nasze ulubione mięsa to dziś grill, kebab, hot dogi na stacjach benzynowych, burgery. Nieszczególnie to ­tradycyjne.

Zapomnieliśmy o tym, skąd się wywodzimy, do tego stopnia, że często słyszę narzekania, iż soczewica czy kasza jaglana są zbyt egzotyczne, nie wiadomo gdzie to kupić i co z tym robić. Tymczasem soczewica przez wieki była u nas podstawowym pokarmem. Tak jak kasza jaglana – proso uprawiał cały wschód Polski, mnóstwo tam takich dań jak pierogi z kaszą jaglaną i miętą.

Składniki, które kiedyś były podstawą diety, dzisiaj wydają się nową modą. A ja w starych książkach kucharskich odkrywam, jak wiele kiedyś jedzono warzyw, bulw, strączków. Jarmuż, topinambur czy salsefia były – obok uwielbianych niegdyś w Polsce szparagów! – oczywistością. Dziś wielu Polaków nie wie nawet, jak wyglądają.

Trochę irytujące są jednak te smalce z fasoli, flaczki z boczniaków, carpaccio z buraka czy nieszczęsny kotlet sojowy... Jakby wegetarianizm polegał na udawaniu, że się je mięso.

Takie przepisy są na moim blogu najpopularniejsze. Robię je dla wegetarian na początku drogi. Bo gdy ludzie przestają jeść mięso, nie oznacza to od razu wymazania z pamięci lat doświadczeń. Jedzenie to też wspomnienia: niedziela oznacza rosół.

Mój tata został wegetarianinem trzy lata temu, na Wielkanoc. Wcześniej jadł ogromne ilości mięsa, tęsknił więc za kromką ze smalcem i ogórkiem. Takie tęsknoty trwają dopóty, dopóki nie odkryje się nowych ulubionych smaków. Dziś tata robi sobie smalec z fasoli – to po prostu fasola, cebulka, jabłko i dużo przypraw – ale dziś jego ulubioną kanapką jest pajda z kiszonym ogórkiem i hummusem.

Takie dania uspokajają, pozwalają się zorientować, przekonać. Co więcej – zauważyłam, że często to od takich przepisów zaczyna się wegetarianizm. Paradoksalnie, zaciekawiają one i zachęcają jedzących mięso.

Według badań Domańskiego zaledwie 14 proc. Polaków kieruje się przy wyborach żywieniowych niezadawaniem cierpienia zwierzętom. Słabo u nas z etyką jedzenia?

Tak – to smutne. A wynika przede wszystkim z nieświadomości i iluzji, której ulegamy pod wpływem reklam i tego, co sprzedają nam producenci żywności. Co jest zwykle w logo firm mięsnych?

Radosna świnka z tasakiem.

Pięknie nam to oswojono. Skoro nawet świnia się cieszy, że zaraz będzie kabanosem, to przeciw czemu protestować? W reklamach jajek oglądamy kurki dziobiące ziarno na podwórzu, w reklamach mleka – zrelaksowane krowy na bezkresnej łące. A my taką produkcję żywności pamiętamy z dawnej wsi. Wierzymy więc i nie zadajemy sobie pytania, czy naprawdę nic się od tamtej pory nie zmieniło. Czy to możliwe, żebyśmy wszyscy jedli tyle mięsa i serów, a każdy plasterek wędliny powstawał ze szczęśliwej świnki, sera zaś – z mleka krówki dojonej przez babulinkę?

Firmy sprzedają nam nie tylko jajka-trójki i mleko z przemysłowych obór. Sprzedają nam też iluzję. Bo gdybyśmy wiedzieli, jak wygląda przemysłowa ferma, wegan byłoby dużo więcej.

Nie udało się nam uchować od przemysłowego chowu, ale może mogliśmy przynajmniej uniknąć żywności wysoko przetworzonej?

To było nieuniknione – po wszystkich latach biedy i braku kojarzyło się nam to z dobrobytem. Gdy byłam dzieckiem, mega siarą było, gdy rodzice robili zakupy na bazarze – prestiżem była niedzielna wycieczka do Tesco. Było super, każdy chciał pchać ten wózek.

Pamiętam w latach 90. uroczyste rodzinne obiady w McDonaldzie.

A ja płakałam mamie w rękaw, bo u zamożniejszych koleżanek były paluszki rybne, nuggetsy i mrożone frytki. Było mi strasznie wstyd, gdy przychodziły koleżanki, a u nas był barszcz.

Proszę Państwa, mam na taśmie, że Marta Dymek domagała się paluszków rybnych!

Bo to zwiastowało prestiż, bogactwo. I wolność – zamiast stać z mamą przy kuchni, a potem zmywać, można sobie było iść i kupić. Gotowanie było wtedy po prostu obowiązkiem. Mama nigdy nie mówiła: „Ach, mam dziś wolny dzień, posiedzę sobie w kuchni”. Dopiero gdy jako nastolatka zaczęłam gotować dla siebie wegetariańskie jedzenie, robiłam to inaczej. Na przykład wieczorem – żeby mieć luz, słuchając Trójki. I gotowałam dla siebie – tak jak chciałam.

Może właśnie dlatego dopiero teraz budzimy się z zachwytu fast foodem: bo odkrywamy, że gotowanie w domu może być przyjemne.

Jedzenie stało się istotne, ale w nowy sposób.

Gotowanie to moda?

Jeśli nawet, to ważne, że dobra moda. Ze wszystkich dostępnych dziś trendów akurat ten – interesowanie się tym, co jemy, wybieranie regionalnych produktów i małych producentów – jest świetny.

A ile w tym hedonizmu? Anthony Bourdain jedzie do Kambodży, przez kilka sekund dla przyzwoitości przejmuje się polami śmierci, a potem już sobie tylko dogadza.

Zgoda, ale dotyczy to telewizji w ogóle. Choćby nie wiem jak powierzchownie Anthony Bourdain przedstawiał kraj, który odwiedza, i tak będzie to lepsze niż „Azja Express”, nie mówiąc o Wojciechu Cejrowskim.

Co jest nieprawdziwe w gotowaniu w telewizji?

Gdy zaczynałam prowadzić program w kanale Kuchnia+, najbardziej bolało mnie marnotrawstwo. Robi się sześć dubli i po każdym zawartość garnka jest do wyrzucenia. Robiłam program o wegańskiej kuchni, a zostawialiśmy po sobie kubły pełne warzyw. Pękało mi serce.

Na szczęście pracują ze mną świetne dziewczyny z tzw. food producementu – dbające o podgotowanie czy podsmażenie, żeby nie trzeba było czekać na planie, aż coś się zrobi. Dzięki nim, a szczególnie dzięki pracy szefowej pionu Dagmary Stępień, udało się nam wytworzyć coś unikatowego w telewizji: niczego nie wyrzucamy. Wszystko planujemy tak, że gdy ja np. nastawiam ziemniaki i mówię do kamery, że czekam kwadrans, tak naprawdę do kolejnego ujęcia dostaję od nich już ugotowane. Ale one z kolei biorą te surowe i kończą potrawę.

„Przy produkcji tego programu nie zostało skrzywdzone żadne warzywo”?

Dokładnie. Dziewczyny czasem nawet z resztek po siekaniu gotują zupę. W efekcie nasza ekipa na planie mocno się przez to rozbisurmaniła. Wielu operatorów nosi w kieszeni własną łyżkę.

Ale najbardziej nieprawdziwe w gotowaniu w telewizji jest to, że nie odwzorowuje ono domowych warunków i związanych z nimi frustracji. Wszystko naszykowane i podgotowane, składniki czekają w miseczkach, więc gotowanie zajmuje pięć minut. A w domu się okazuje, że po półtorej godziny dopiero kończymy siekanie. Marzę, żeby twórcy programów kulinarnych brali to pod uwagę i nie zawstydzali widza – bo to zniechęca do gotowania.

Porzucić pracę w agencji reklamowej, żeby prowadzić bloga, zyskać popularność, wydać dziesięć wznowień pierwszej książki, mieć własny program kulinarny, teraz druga książka. Ucieleśnia Pani historię sukcesu. A były kryzysy?

Oczywiście. Najtrudniejszy był początek. Bardzo świadomie nie chciałam reklam na blogu, generował więc koszty, nie zyski. Zarabiałam prowadząc warsztaty, pisząc i obgotowując pracownicze imprezy znajomych. Deską ratunku okazał się catering na planie serialu TVN „Przepis na życie”, gdzie główne aktorki – Maja Ostaszewska i Magda Popławska – nie jadły mięsa, wezwano mnie więc na pomoc. Ciężko fizycznie pracowałam siedem dni w tygodniu po kilkanaście godzin. A najbliżsi, z troski, powtarzali: „Marta, opamiętaj się i wróć do pracy. Takie studia skończyłaś, miałaś robić doktorat, a ty stoisz w garach! Taka marnacja!”.

Był hejt na blogu?

Rzadko. Ale zdarzał się. Co ciekawe, wzmożenie hejtu obserwuję teraz, po wydaniu drugiej książki. Ale sądzę, że to wynika z mojej roli: nigdy mi nie chodziło o promowanie Marty Dymek, tylko pewnego pomysłu na jedzenie. Ale robię to swoją twarzą i liczę się z tym, że jeśli komuś się ta idea nie podoba, zwyzywa mnie. Otrzepać mi się z tego pozwala wiara w ten pomysł. I to, że lubię tę kuchnię.

Mówi Pani o idei i misji, Pani program nazywa się „Zielona rewolucja”. Podejrzewam Panią o bycie polskim Jamiem Oliverem.

Nie miałabym tyle brawury, żeby się porównywać z Jamiem Oliverem. Ale ja też uważam, że się zapędziliśmy z mięsną euforią, z wiarą w przetworzoną żywność, z pogardzaniem rodzimymi produktami. I że to wszystko jest do odkręcenia. Możemy jeszcze wrócić do balansu.

Wegetarianizm może zbliżać ludzi?

Jak najbardziej. Dlatego nigdy nie mówię „kuchnia wegańska”, tylko „kuchnia roślinna”. Żeby nie zniechęcać tych, którzy nie identyfikują się jako weganie. A kuchnia roślinna? W sumie każdy chce jeść więcej warzyw. ©℗

MARTA DYMEK jest autorką najpopularniejszego w polskiej blogosferze wegańskiej bloga Jadłonomia.com (wg raportu IRCenter.com nazwa jej blogu jest częściej wpisywana w wyszukiwarkę Google niż słowa „wegetarianizm” czy „weganizm”), w Kuchni+ prowadzi autorski program „Zielona rewolucja Marty Dymek”. Napisała dwie książki z wegańskimi przepisami: „Jadłonomia. Kuchnia roślinna – 100 przepisów nie tylko dla wegan” (dziesięć wznowień) oraz „Nowa Jadłonomia. Roślinne przepisy z całego świata”, która właśnie trafiła do księgarń.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zastępca redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”, dziennikarz, twórca i prowadzący Podkastu Tygodnika Powszechnego, twórca i wieloletni kierownik serwisu internetowego „Tygodnika” oraz działu „Nauka”. Zajmuje się tematyką społeczną, wpływem technologii… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 31/2017