Tu zaczyna się nowy świat

W tym największym obozie uchodźców w Europie oraz w pobliskim greckim mieście wyczerpani są już wszyscy. Gdy z kontynentu przyjeżdżają aktywiści skrajnej prawicy, zaczyna się przemoc.
z wyspy Lesbos (Morze Egejskie)

09.03.2020

Czyta się kilka minut

 / AYHAN MEHMET / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES
/ AYHAN MEHMET / ANADOLU AGENCY / GETTY IMAGES

Jak dużo mogą zmienić dwa drobiazgi: nakrętka po plastikowej butelce z wodą oraz zapalniczka.

Nic nie sprawdza się lepiej od takiej nakrętki, gdy – budując prowizoryczny namiot – trzeba przybić plandekę do deszczułek. Niebieska nakrętka stabilizuje gwoździe, a ciężki materiał nie rwie się, lecz trzyma szkieletu konstrukcji. Tu, na Lesbos, długie rzędy takich namiotów, ustawionych ciasno jeden obok drugiego, wyglądają z oddalenia jak wielkie białe koszule, zapięte po kołnierz.

Natomiast zapalniczka nie służy stabilizacji. Przeciwnie: ona pomaga w ucieczce z tego miejsca. Ucieczce bynajmniej nie fizycznej, lecz psychicznej, w inny świat. Płyn z zapalniczek podpalają i wąchają tu masowo już nastolatki. To najtańszy z dostępnych środków odurzających. Takie dzieci można poznać po poparzonych nosach.

Pomagają jeszcze maty do jogi (rozdawała je jedna z organizacji, dzięki temu nie wszyscy śpią na gołej ziemi) i skakanki. Te ostatnie, przywiązane do skrzynek po owocach i ciągnięte przez dzieci (za pomocą kijów umieszczonych między udami), umożliwiają transport kamyczków. A kamyczki są tu bardzo potrzebne, do walki z wszechobecnym błotem – można nimi wysypywać ścieżki między namiotami.

 


Posłuchaj podkastu:

Marcin Żyła: W największym obozie uchodźców Europy


Na szczęście na Lesbos skończyły się zimowe deszcze. Pora więc na remonty. Można wysypać kamyczkami ścieżki, można umocnić stopnie zrobione w ziemi. Teren jest tu stromy, więc aby się nie osuwał, gdzieniegdzie wykopano metrowej głębokości rowy. Ludzie szybko się nauczyli, którędy spływa woda.

Gdy patrzy się na osiedle z sąsiedniego wzgórza, widać, jak ścieżki – po opadach zamieniające się w koryta małych strumyków – schodzą się ze sobą, łączą się w dole. Ale dziś w dole nie ma potoku. Zamiast rzeki, pod drewnianymi mostkami znajdują się pokłady plastikowych butelek po wodzie.

Moria

To nieprawda, że obozy uchodźców zawsze i wszędzie wyglądają tak samo.

W Ugandzie uciekinierzy z sąsiedniego Sudanu Południowego (trwa tam permanentna wojna domowa) uprawiają niewielkie pola, a Bidibidi, ich największe skupisko, przypomina wioskę rozrzuconą na wielkim terenie. Z kolei Syryjczycy, którzy na przestrzeni ostatnich dziewięciu lat wojny uciekli do sąsiedniego Libanu i tam zostali, mieszkają często w wynajmowanych garażach i pustostanach (ale przynajmniej na tle innych starają się utrzymywać pozory codziennego życia). Natomiast w jordańskim obozie Zaatari na skraju pustyni, gdzie także żyją liczni Syryjczycy, główną aleję – nazwijmy ją: usługową – nazwano przewrotnie „Polami Elizejskimi”. Ludzie mówili mi, że po to, aby najprostsze zakupy czy inne czynności, jak skorzystanie z usługi fryzjera, kojarzyły się choć trochę milej. Jakby język miał oswoić to nienormalne życie, jakby miał wymusić poczucie, że jest normalniej.

Jednak tu, w Morii – największym na terenie Europy obozie uchodźców i migrantów, położonym na greckiej wyspie Lesbos, znajdującej się blisko tureckiego wybrzeża – nie sposób udawać, że jest inaczej.

Żyje tu ponad 20 tys. ludzi. Większość, ok. 16 tys., w gruncie rzeczy już poza oficjalnym terenem obozu – na dwóch wzgórzach, na których do niedawna rosły gaje oliwne. Drzew ubywa, bo Moria się rozrasta, a czymś trzeba przecież palić, czymś trzeba się ogrzać.

Obóz Moria można nie tylko oglądać, można go także poczuć. Bo wszędzie panuje fetor. Lekarze, którzy tu pracują, mówią, że rodzice przychodzą do nich z dziećmi, które wyglądają (i śmierdzą), jakby nie myły się od tygodni. Mimo wszystko coś musi czuwać nad tym miejscem, skoro przez lata nie wybuchła tu epidemia – zważywszy na tutejsze warunki, najprędzej pewnie cholery.

Pakt

Pięć lat temu, kiedy w Europie wybuchł tzw. kryzys uchodźczy, na Lesbos oraz na innych wyspach Morza Egejskiego zaczynał się szlak bałkański. Przez kontynentalną Grecję, przez Macedonię, Serbię i Węgry, wiódł on migrantów – wtedy w znacznej części uchodźców wojennych z Syrii, a także z Iraku – głównie do Niemiec. Prawie połowa z tych, którzy dotarli wtedy do krajów Europy i w nich zamieszkali, przeszła przez Lesbos. Jesienią 2015 r. każdego dnia docierało ich tutaj nawet ponad 3 tys. Każdego dnia! Wówczas to, kiedy zapełnił się już mały obóz Kara Tepe, położony kilka kilometrów na północ od 35-tysięcznego miasta Mitylena, założono obóz Moria.

Ten też szybko przestał wystarczać. Transfer uchodźców i migrantów z wyspy do Grecji kontynentalnej, z początku w miarę sprawny, zaczął się opóźniać. Coraz więcej z nich zostawało na wyspie. Pod koniec 2015 r. politycy unijni rozpoczęli negocjacje z prezydentem Turcji Recepem Tayyipem Erdoğanem.

Niemal dokładnie cztery lata temu, 18 marca 2016 r., Unia Europejska podpisała pakt z Turcją: w zamian za kilka miliardów euro – formalnie przeznaczone na wsparcie dla ponad 3,5 mln Syryjczyków, którzy dziś znajdują się na terenie Turcji (do tej liczby należy doliczyć także uchodźców z Afganistanu czy Iraku) – Ankara miała powstrzymywać ich przed dalszą podróżą do Grecji i Europy. Erdoğan, świadom lęku, jaki na Zachodzie zaczęli budzić uchodźcy i migranci, zaczął jednak podbijać stawkę i za spokój umiarkowanych polityków w Europie żądać coraz więcej.

Cierpliwość

Tak jak włoska Lampedusa, w roku 2015 również Lesbos odpowiedziało na tamten kryzys solidarnie. Rybacy, hotelarze i restauratorzy z wyspy, nie oglądając się na czas i pieniądze, pomagali przypływającym z pobliskiej Turcji ludziom, głównie Syryjczykom.

Ale czas mijał, a wyspa Lesbos została sama z uchodźcami. Trudno się więc dziwić, że nawet Skala Sikamineas – wieś położona w linii prostej najbliżej Turcji, którą za pomoc okazaną uchodźcom nominowano do Pokojowej Nagrody Nobla – straciła cierpliwość. Oraz, podobnie jak cała północ wyspy, obróciła się przeciw uchodźcom, a z czasem także przeciw pomagającym im organizacjom pozarządowym. Różnice między mieszkańcami wybrzeża, na które dopływali uchodźcy, a miasta Mitylena, gdzie hotele i restauracje zarabiają na kwaterujących tam pracownikach organizacji pomocowych, pogłębiły się tak, że przed greckimi wyborami parlamentarnymi w 2019 r. wyspę musiano podzielić na dwa okręgi.

Na południu wygrała prawica (to ona tworzy dziś w Atenach rząd). Na północy – skrajna prawica. Któregoś dnia Grecy z północy Lesbos zwieźli kilkaset pomarańczowych kamizelek ratunkowych, zostawili ich stertę mieszkańcom części południowej. „Macie, teraz wy się nimi zajmujcie!” – krzyczeli.

Wkrótce potem wydarzenia przyspieszyły. I to w dwóch miejscach naraz: na Lesbos oraz w Syrii.

Domino

Pod koniec 2019 r. w prowincji Idlib, w północno-zachodniej Syrii, poruszył się pierwszy element tego domina: zaczęła się ofensywa syryjskiej armii rządowej, wspieranej przez Rosjan, sojuszników prezydenta-dyktatora Baszara al-Asada.

Celem ofensywy było opanowanie tej ostatniej prowincji pozostającej pod kontrolą antyasadowskiej opozycji. W Idlibie zgromadziło się dziś ok. 4 mln ludzi – połowa to uciekinierzy z innych części kraju. Gdy czołgi Asada, wspierane przez rosyjskie samoloty, ruszyły naprzód, zajmując kolejne miasteczka, w Idlibie kilkaset tysięcy ludzi (może tyle, a może milion?) ruszyło w stronę tureckiej granicy, dotąd zamkniętej dla kolejnych uciekinierów z Syrii. Woleli nie czekać na zemstę Asada. Wtedy Erdoğan zażądał od Europy poparcia – i jeszcze większych pieniędzy za zatrzymanie uchodźców u siebie. Na dowód, że nie żartuje, na kilka dni otworzył granice – najpierw Turcji z Syrią, a teraz z Grecją.

Wróćmy na Morze Egejskie. Od początku 2020 r. do 2 marca (z tego dnia pochodzą ostatnie dane UNHCR) do greckich wysp przypłynęły z Turcji 6673 osoby. Połowa to Afgańczycy – z samego Afganistanu i Iranu, gdzie od czasu sowieckiej inwazji osiedliło się kilkaset tysięcy Afgańczyków. Tylko co piąty jest Syryjczykiem – choć propaganda Erdoğana od tygodni usiłuje przekonać opinię publiczną Zachodu, że to uchodźcy syryjscy stanowią większość, wielu Syryjczyków przyzwyczaiło się do życia w Turcji i bardziej niż o podróży do Europy myśli o pozostaniu tam lub powrocie (kiedyś) do ojczyzny. Wśród nowo przybyłych na Lesbos jest także wielu Afrykanów, głównie z Konga i Kamerunu – oni dostali się do Turcji najczęściej legalnie, drogą lotniczą.

Nie wszystkie dostępne w sieci nagrania można zweryfikować pod kątem ich wiarygodności. Ale ujęcia okrętu greckiej straży przybrzeżnej, który z dużą prędkością manewruje obok pontonu z migrantami, oraz sceny z lądowej granicy grecko-tureckiej, gdzie greccy pogranicznicy przy użyciu gazu łzawiącego powstrzymywali uchodźców, w tym rodziny z dziećmi, przed przekroczeniem granicy, a następnie tureccy robili to samo, by zapobiec ich powrotowi – te zdjęcia były dowodem chaosu, jaki zapanował po obu stronach. Potwierdzono, że syryjscy uchodźcy byli przez Turków transportowani (czytaj: podwożeni) do granicy.

Kapitan duńskiego okrętu patrolującego cieśniny greckie w ramach misji Frontexu (unijnej agencji ds. ochrony granic) odmówił podporządkowania się poleceniu, by nie podejmować z morza migrantów będących w niebezpieczeństwie.

Bez zmian

Tymczasem tutaj, na Lesbos, kumulujące się od pięciu lat napięcie wśród mieszkańców eksplodowało. Jeszcze pod koniec stycznia odbyły się pierwsze demonstracje – najpierw Greków, potem migrantów i uchodźców. Nie były skierowane przeciwko sobie nawzajem. Ich wspólnym adresatem były władze. Lokalne – że na wyspie, zwłaszcza w jej północnej części, pogarszają się warunki życia. Państwowe – że z Lesbos uczyniono wielką „poczekalnię” dla uchodźców. I wreszcie unijne – że po czterech latach obowiązywania układu z Turcją uchodźców na wyspie wciąż przybywa.

Kiedy Erdoğan otworzył granicę, niektórzy migranci i uchodźcy z Lesbos uznali, że droga na Zachód ponownie stoi przed nimi otworem.

– Na tej wyspie rządzą plotki – tłumaczy mieszkająca na Lesbos od ponad dwóch lat Sonia Nandzik, współzałożycielka ReFOCUS Media Labs, fundacji zajmującej się edukacją medialną migrantów i uchodźców. – Pierwsza plotka wśród uchodźców: że po tym, gdy Turcja przestała ich powstrzymywać przed podróżą, Europa znów otworzyła dla nich granicę. Druga wśród Greków: że to obecność na wyspie organizacji pozarządowych sprawia, jakoby nowi uchodźcy i migranci kierowali się na Lesbos.

W minionym tygodniu Turcja ogłosiła, że porozumiała się z Rosją w sprawie sytuacji w Idlibie, i zapowiedziała, iż przestanie wypuszczać uchodźców ze swojego terytorium. Ursula von der Leyen, przewodnicząca Komisji Europejskiej, przyleciała nad granicę turecko-grecką i powiedziała, że Grecja jest „tarczą Europy” i ma pełne poparcie Brukseli, gdy idzie o jej twardą politykę migracyjną (czyli zamkniętą granicę).

Ale na Lesbos zmieniło to niewiele. Każdego wieczoru, gdy do Aten odpływa nocny prom, przed wejściem do portu gromadzą się migranci i uchodźcy – z nadzieją, że dostaną się na pokład. Ale wejść mogą tylko ci z odpowiednimi papierami.

Rządzą pieczątki. Po wylądowaniu na Lesbos dostają dokument z czerwonym stemplem: to potwierdzenie, że trwa procedura azylowa, która nie pozwala na opuszczenie wyspy. Czarna pieczątka pozwala na poruszanie się po całej Grecji. Małą niebieską otrzymują osoby szczególnie narażone. Jeśli uchodźca dostanie azyl, potwierdzeniem jest duża niebieska pieczątka. – Zamieszanie jest tak duże, że nawet osoby z odpowiednią pieczątką i wpisane na listę wyjazdową w ostatnich dniach nie były wpuszczane na prom – mówi Nandzik.

Nowo przybyli nie trafili zresztą do Morii: trzyma się ich na nabrzeżu z tyłu portu, za ogrodzeniem z drutem kolczastym, które wychodzi w morze. Policja podstawiła im autobusy, w których mogli spać. Przed ostatnim weekendem obok zacumował okręt greckiej marynarki wojennej, na którym teraz mieszkają.

Cmentarz

Lesbos nie jest ani za, ani przeciw uchodźcom. Mieszkańcy są po prostu zmęczeni. I wciąż pomagają przybyszom.

Na początku chowali ich na cmentarzach prawosławnych (zawsze w rogu). Ale w Grecji, przez brak miejsca, po trzech latach szczątki są ekshumowane, umieszczane w ossuariach lub zabierane przez rodziny. Dla muzułmanów było nie do przyjęcia, że wykopuje się ciała.

Cztery lata temu, po jednym z wypadków na morzu, Mustafie Dawie – młodemu muftiemu, duchownemu islamskiemu, który mieszka na Lesbos od ponad dekady – pozwolono grzebać ludzi w nowym miejscu. To 20 minut jazdy autem z Mityleny: pole, trochę zarośnięte drzewkami oliwnymi, z rzędami grobów i tabliczkami. Na nich imię (jeśli znane), wiek (często szacowany), data śmierci (czasem ta sama na kilku grobach; to pasażerowie jednego pontonu). Prefektura nie mówi głośno o cmentarzu, bo stworzyła go nielegalnie, na działce rolnej o nieustalonej własności. Tylko tak się dało.

Na północy wyspy pracuje patolog, który wszystko dokumentuje. Zbiera przedmioty zmarłych: strzępy ubrań, smoczki, okulary. Fotografuje tatuaże i ubytki w uzębieniu. Przedmioty chowa do worków foliowych, worki oznacza numerami. Pobiera próbki DNA. Musi je wysyłać do Aten, do centralnego rejestru. Ale w Atenach, wiadomo, rzeczy giną, więc na wszelki wypadek wtórniki trzyma w domowej lodówce. W dwóch właściwie: ma zapasową, którą podłączył do agregatu na wypadek, gdyby zabrakło prądu.

Patolog jest profesorem na uniwersytecie medycznym, ma znane nazwisko, wolno mu tak. Władze pozwalają, bo jako jeden z niewielu interesuje się tożsamością ofiar. Teraz na szczęście pracy ma mniej, bo na morzu śmierci także jest mniej. Podobno profesor pali jak smok.

Nabożeństwo

Dziś to może być jeszcze trudniejsze – nie dać się ponieść złu – więc ojciec Maurice Joyeux, jezuita, zanim zacznie mszę, popatrzy na każdego. Trochę to trwa, lecz na wyspie, na której od miesięcy, a czasem od lat tylko się czeka, nikt nie narzeka. Minuta dłużej w kościele to minuta dłużej razem.

Czterdzieścioro wiernych, w większości z Konga i Kamerunu, patrzy na trzech księży, Anglika i dwóch Francuzów. „Wyrażamy solidarność”, „Przestrzegamy”, „Apelujemy”: nie czas na takie słowa w kościele Wniebowzięcia NMP w Mitylenie. Zamiast nich trzeba ciszy.

Poprzedniego dnia wieczorem pod miastem spłonęła One Happy Family, szkoła i ośrodek aktywizacji dla uchodźców, gdzie pracowało wiele organizacji pozarządowych. Przyczyny nie są znane. Nie ustalono też przyczyn podobnych pożarów z ostatnich tygodni na Lesbos i sąsiednich wyspach – nawet pożaru tymczasowego obozu na plaży, w którym przypływającym nocą z Turcji rozdawano koce i suche ubrania. Od kilku dni na ulicach Mityleny można spotkać członków skrajnie prawicowych organizacji z Grecji, Niemiec i Austrii.


CZYTAJ TAKŻE

LUDZIE Z HODOWLI: Kryzysy humanitarne mogą być także przyczyną, a nie tylko skutkiem konfliktów politycznych i militarnych. Polscy politycy nadal próbują tego nie dostrzegać >>>


Nie złapano sprawców pobić wolontariuszy z zagranicy. Bezkarni są ci, którzy w niektóre dni blokują przez kilka godzin drogę dojazdową do głównego obozu w Morii. Zamaskowani ludzie zatrzymują auta i sprawdzają, czy jadą nimi nie-Grecy. Biją uchodźców, migrantów, wolontariuszy, dziennikarzy. Niektóre organizacje wycofały z Lesbos część personelu.

Kilka dni temu, w minioną sobotę – po dwóch miesiącach gróźb i zamieszek – pokojowi na Lesbos postanowiono dać nową szansę. Na placu przy porcie w Mitylenie odbył się koncert dla wszystkich mieszkańców wyspy. Miała to być demonstracja jedności. Śpiewano do słów Martina Luthera Kinga: „Zwyciężymy wszystkie trudności”. Ale dla wielu tutaj wieczorny pożar sprawił, że nadzieja znów zamieniła się w rozpacz.

Ojciec Maurice przerywa ciszę: „Witajcie w pierwszą niedzielę Wielkiego Postu [zaczyna się on tu później niż w Polsce – red.]. Ewangelia na dziś wspomina o Jezusie, który czterdzieści dni był kuszony przez diabła na pustyni: »Nic w owe dni nie jadł, a po ich upływie poczuł głód«. Nie jest mi łatwo mówić o tym do was, którzy taki głód czujecie na co dzień”.

„Jestem dziś z wami – ciągnie dalej – bo chcę, abyście wiedzieli, że jesteście reprezentowani. W Brukseli, w ONZ, w Grecji i poza jej granicami. W waszym imieniu chce także mówić Kościół. Będziemy namawiać biskupów w całej Europie do tego, aby naciskali na władze w sprawie zorganizowania korytarzy humanitarnych. Będziemy, obiecuję wam, wojownikami tej sprawy” – mówi jezuita, przypominając niedawny apel z Watykanu o ewakuację najbardziej potrzebujących uchodźców i migrantów z Lesbos. Dodaje: „Pamiętajcie, nie tylko przeciw wam skierowana jest przemoc. Także przeciw tym, którzy wam pomagają. Niech was jednak nie skusi gniew”.

Chór śpiewa pięknie, po francusku i angielsku. Prób nie ma jak zorganizować, więc na wszelki wypadek organistka dyryguje lewą ręką, równocześnie grając. W czasie podniesienia niektórzy wznoszą ku górze otwarte dłonie. Uśmiechamy się do siebie. Podczas przekazywania znaku pokoju łatwo zapomnieć, że nie podajemy sobie rąk – wyspę trzeba chronić przed koronawirusem.

Na zawsze

Kończy się dzień w Morii.

– W obozie ostatnio coraz częściej powstają punkty fryzjerskie, sklepy – mówi Sonia Nandzik. – To znak, że ludzie zdają sobie sprawę, że w ciągu najbliższych miesięcy nie będą mieli możliwości, aby stąd wyjechać. W gruncie rzeczy tworzą się tutaj slumsy.

Po mszy wyraźnie poruszony ojciec Maurice, który w 2016 r. organizował przyjazd papieża Franciszka na Lesbos, mówi mi w zakrystii: – Mieszkałem osiem lat w Afryce, widziałem, jak rwandyjskie obozy uchodźców zamieniały się w zaplecze dla bojówek walczących w sąsiednim Kongu. Byłem w sudańskim Darfurze. Ale czegoś takiego jak tutaj jeszcze nie widziałem. Kilkadziesiąt tysięcy ludzi pozbawionych nadziei na przyszłość, ludzi, którymi politycy właściwie handlują.

Dodaje: – W kościele powiedziałem im, że będę za nich walczył. Oni będą z nami już na zawsze. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Marcin Żyła jest dziennikarzem, od stycznia 2016 do października 2023 r. był zastępcą redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego”. Od początku europejskiego kryzysu migracyjnego w 2014 r. zajmuje się głównie tematyką związaną z uchodźcami i migrantami. W „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2020