Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Ten obóz nie powinien był istnieć dłużej niż kilka miesięcy, które wystarczyłyby na ewakuację syryjskich uchodźców, w latach 2015-16 przypływających tysiącami na grecką wyspę Lesbos. Nie powinien był istnieć w formie, która szefa Międzynarodowej Federacji Towarzystw Czerwonego Krzyża i Czerwonego Półksiężyca zmusiła do przyznania: „Dla człowieka to miejsce nie do życia”. Maurice Joyeux, jezuita, który oprowadzał tu papieża, mówił „Tygodnikowi”, że choć podczas wojen i rebelii pomagał w obozach w Rwandzie czy Darfurze, czegoś takiego jak Moria nie widział nigdy.
To nie ograniczenia logistyczne, lecz polityka zdecydowała o tym, że przez lata na dwóch małych wzgórzach z gajami oliwnymi, bez dostępu do bieżącej wody, latem pełnych kurzu, a zimą błota, mieszkało czasem nawet po 20 tys. ludzi zdanych na często heroiczną pomoc wolontariuszy, organizacji pozarządowych i ubezwłasnowolnionej tu w praktyce ONZ. Obóz niemal w całości spłonął w minionym tygodniu (na zdj.), być może podpalony przez mieszkańców – dochodzenie trwa. Wcześniej – po tym, gdy wykryto tu pierwszy przypadek COVID-19 – greckie wojsko otoczyło go kordonem. Przez ostatnie miesiące na Lesbos rosło napięcie między uchodźcami i migrantami a mieszkańcami wyspy – nikt, kto tu był, nie miał wątpliwości, że kiedyś dojdzie do katastrofy. Pierwsza, spontaniczna reakcja na pożar rzecznika greckiego rządu („niektórzy nie szanują państwa, które ich gości”) zabrzmiała więc jak wyjęta z dramatu Mrożka.
Teraz, tydzień po wielkim ogniu, tysiące ludzi wciąż śpi pod gołym niebem, a pomagający im spotykali takich, którzy nie jedli od dwóch, trzech dni. Dystrybucję żywności miało organizować wojsko, ale się wycofało. Dyskutuje się o przyszłości – i migranci, i Grecy nie chcą budowy nowego obozu. Ale poza symbolicznym gestem paru krajów Europy – przyjęcia kilkuset dzieci-uchodźców z Morii – zapewne zmieni się niewiele.
W 2020 r. Moria była już bardziej obozem imigrantów niż uchodźców – połowę jej mieszkańców stanowili Afgańczycy (także z Iranu, gdzie od czasu sowieckiej inwazji osiedliło się ich kilkaset tysiecy); żyło tu też wielu Kongijczyków i Kameruńczyków, którzy do sąsiedniej Turcji dotarli samolotami. Syryjczykiem był co piąty – choć turecki prezydent Erdoğan wciąż przekonuje Europę, że to on trzyma ją w szachu, na przemian otwierając lub zamykając granice właśnie dla uchodźców z Syrii.
Niezależnie jednak od statusu mieszkańców – który w niczym nie umniejsza ich tragedii ani skandalu istnienia samego obozu – Moria i podobne, mniejsze miejsca na wyspach Samos i Kos powinny być dla nas na Zachodzie czymś więcej niż powodem do wstydu. Właśnie za sprawą Morii pierwszy raz od wielu dekad zorientowaliśmy się, że w Europie powstają miejsca, w których pewne grupy ludzi traktuje się inaczej niż inne, ograniczając ich prawa człowieka oraz lekceważąc godność. Kiedy kilkanaście tysięcy ludzi traci dach nad głową, z ust polityków płyną zwykle słowa kondolencji. Po pożarze Morii zaległa cisza. Tak wielki kłopot z przyznaniem, że jej mieszkańcy należą do Europy już od pierwszych chwil, gdy dobili pontonami do brzegów Lesbos, to zła wiadomość i koszmarny prognostyk – dla nas wszystkich. ©℗
Na wyspie Lesbos znajduje się obóz Moria - zaplanowany dla 3 tysięcy ludzi, mieści dziś 20 tysięcy uchodźców i migrantów z Syrii, Afganistanu, a także Afryki. Władze zrobiły z wyspy wielką, zostawioną samej sobie, „poczekalnię” dla uchodźców. Gdy na wyspę przyjeżdżają aktywiści skrajnej prawicy z kontynentu, zaczyna się przemoc. Opowiada reporter „Tygodnika” Marcin Żyła.