Przybyli siatkarze pod okienko

Radosna, silna i piękna jak bohaterowie siatkarskich hal: Polska PiS nie cierpi już pod Smoleńskiem. Żyje, jak chce, i dobrze jej z tym.

23.09.2019

Czyta się kilka minut

Mistrzostwa Europy w siatkówce mężczyzn.  Po zwycięstwie nad Holandią, Rotterdam, 15 czerwca 2019 r. / BAS CZERWINSKI / HOLLANDSE HOOGTE / EAST NEWS
Mistrzostwa Europy w siatkówce mężczyzn. Po zwycięstwie nad Holandią, Rotterdam, 15 czerwca 2019 r. / BAS CZERWINSKI / HOLLANDSE HOOGTE / EAST NEWS

Do osiągnięcia statusu sportu narodowego potrzeba czegoś więcej niż okazjonalne kibicowanie „naszym”. Po pierwsze, jakaś dyscyplina musi zdobyć masową popularność, stać się medialna i zacząć przyciągać ludzi, którzy na co dzień sportem się nie interesują. Do tego potrzeba sukcesów narodowej kadry, ale nie jednorazowych, tylko powtarzalnych: regularności, zamieniającej zawody w serial, którego oglądanie staje się nawykiem. Wokół tego zjawiska zaczynają się wówczas wytwarzać zbiorowe wyobrażenia i praktyki czyniące z kibicowania szczególne doświadczenie wspólnotowe, a zarazem modyfikujące sposoby doświadczania polskości. Hala, skocznia czy stadion zamieniają się w teatr narodowy.

W ostatnich dekadach status sportu narodowego w Polsce osiągnęły dwie dyscypliny: piłka siatkowa i skoki narciarskie. O skokach może jeszcze kiedyś napiszę, dziś skupmy się na siatkówce. Oczywiście i wcześniej była popularna, zwłaszcza w czasach, gdy największe sukcesy odnosiła reprezentacja trenowana przez Huberta Wagnera. Nigdy jednak nie mieliśmy do czynienia z tak trwałym zjawiskiem, jakim w pierwszych dekadach XXI wieku jest wytwarzanie, podtrzymywanie i doświadczanie określonego wariantu polskości poprzez kibicowanie meczom siatkarskim.

Siatka tożsamości

Nie mogę sobie w tym miejscu darować opowieści, stanowiącej dowód na to, że piłka siatkowa rzeczywiście ma moc wytwarzania, a nie tylko demonstrowania tożsamości. Przykład dotyczy mojego rodzinnego miasta, Zawiercia.

Powstałe jako wykwit procesów kapitalistycznych na przełomie XIX i XX wieku, zbudowane w szczerym polu, przez które akurat przeprowadzono linię kolei warszawsko-wiedeńskiej, znajduje się ono od początku w dziwacznym kulturowym niemiejscu. Ani to Zagłębie, ani tym bardziej Śląsk, ani Kielecczyzna, ani Małopolska. Niby powiązane z przemysłowymi ośrodkami wokół Katowic i z Galicją, lecz powstało i długo pozostawało pod zaborem rosyjskim (czego ślady można spotkać do dziś, nie tylko w tym, że jako dziecko chodziłem „na dwór”, a nie „na pole”). Po II wojnie światowej, Zagładzie i wygnaniu Niemców straciło znaczną część swoich jako tako zasiedziałych mieszkańców, na których miejsce przyszli nowi, głównie chłopi, uciekający (jak mój dziadek) przed nędzą z rodzinnych wsi.

W efekcie tych wszystkich procesów, do których jeszcze trzeba dodać masową emigrację zarobkową młodzieży po 1989 r., Zawiercie wchodziło w XXI wiek jako miasto niemal pozbawione tkanki wspólnotowej, nie mówiąc już o lokalnej tożsamości. „Zawiercianin” był określeniem miejsca urodzenia lub (w gorszym przypadku) zamieszkania.

Tak było do czasu, gdy w mieście zbudowano nowoczesną halę sportową, a lokalna drużyna siatkarska Warta Zawiercie (spadkobierczyni klubu z wieloma sekcjami o przedwojennych jeszcze tradycjach) została reaktywowana i zyskawszy możnych sponsorów (głównie lokalnych przedsiębiorców) jako Virtu Aluron Warta Zawiercie zaczęła wspinać się coraz wyżej w hierachii ligowej. W roku 2017 drużyna awansowała do najwyższej klasy rozgrywek, a w 2019 zajęła w nich czwarte miejsce. Tym sukcesom towarzyszyło nie tylko rosnące zainteresowanie, ale też proces, którego nie można zrozumieć inaczej jak wytwarzanie nowej, pierwszej od dekad zbiorowej tożsamości lokalnej. Kibice Warty w ciągu kilku lat nie tylko wymyślili jej zewnętrzne znamiona: barwy, koszulki, flagi, hymn, repertuar przyśpiewek podniosłych i żartobliwych. Przez swoje działania wytworzyli również oryginalną tożsamość zbiorową.

Jej rdzeniem jest figura Jurajskiego Rycerza, wymyślona jako znak rozpoznawczy, marka zespołu, w nawiązaniu do Jury Krakowsko-Częstochowskiej (Zawiercie uważa się za „bramę” do tej krainy) oraz zdobiących ją ruin dawnych warowni. Kibice tworzą zaś rycerską Jurajską Armię, która na skalę dotąd niespotykaną w lidze siatkarskiej towarzyszy swoim zawodnikom.

Armia nie tylko gorąco kibicuje w swojej twierdzy – miejscowej hali, ale w sile kilkuset osób przeprowadza swoiste „najazdy” na miejscowości, w których Warta gra. Bodaj najbardziej spektakularna z takich akcji miała miejsce w pobliskim Będzinie, w marcu 2018 r. Gdy działacze MKS Będzin przeznaczyli dla kibiców z Zawiercia tylko 70 miejsc, ci prywatnie kupili bilety w kasach gospodarzy, by na początku meczu, na hasło rzucone przez „oficjalną reprezentację”, wstać i zbiorowo zdejmując cywilne okrycia ukazać klubowe żółto-zielone stroje wypełniające połowę hali, wszystko w rytm hasła „Zawierciański koń trojański”. Nie byłem tam, ale naprawdę poczułem lokalną dumę.

Najważniejszym punktem całej tej konstrukcji jest jednak fakt, że wytwarzana przez sport, a zwłaszcza przez działania kibiców tożsamość zawierciańska i „jurajska” jest tworem całkowicie oryginalnym i nowym. Tożsamość zawierciańska nie zdołała się na trwale ustanowić. Nie ma zaś i nigdy nie było czegoś takiego jak kulturowo odróżniająca się i odczuwająca jakąkolwiek wspólnotę grupa ludzi zamieszkujących Jurę Krakowsko-Częstochowską. Ale skoro istnieją Jurajscy Rycerze wspierani tak intensywnie przez Jurajską Armię, to i „jurajskość” za chwilę stanie się rzeczywistą, bo silnie i wspólnotowo doświadczaną tożsamością wytworzoną przez kibicowskie performanse.

Polska! Biało-czerwoni!

Oczywiście kibice siatkówki reprezentacyjnej nie wytwarzają tożsamości narodowej w pustce podobnej do zawierciańskiej. Działają z wykorzystaniem znanych dobrze, a nawet ustawowo chronionych znaków i symboli. Jednak to, co powstaje w efekcie ich działań, ma wartości i znaczenia odmienne od innych, mocno obecnych w przestrzeni społecznej wariantów polskości.

Na reprezentacyjnych meczach siatkarskich mamy do czynienia z totalnym teatrem polskości. Wielotysięczny tłum w strojach o barwach narodowych, często wymalowanych też na twarzach, wznosi w geście wsparcia i tryumfu biało-czerwone szaliki albo białe i czerwone papierowe prostokąty, rozkładane na krzesłach przed meczem tak, żeby po podniesieniu przez kibiców wysoko nad głowami utworzyły monumentalną biało-czerwoną flagę pokrywającą całą widownię.

Instalacja ta towarzyszy zazwyczaj najbardziej podniosłemu i afektywnie niezwykle silnemu początkowi: odśpiewaniu hymnu państwowego. Sam w sobie performatywny (jego pierwszy wiersz to przecież czysty akt ustanowienia: śpiewając „Jeszcze Polska nie zginęła / Kiedy my żyjemy” nie opowiadamy o tym życiu, lecz czynimy je słowami), osiąga na meczach siatkarskich jeszcze większą siłę dzięki zminimalizowaniu akompaniamentu. Zamiast grania całej melodii, co praktykowane jest na większości innych zawodów, prowadzący kibicowanie w hali siatkarskiej koryfeusze grają jedynie pierwsze takty, a ostatnio już tylko podają kilkoma dźwiękami tonację. Resztę śpiewa a cappella wielotysięczny chór, którego nikt nie poucza, że tonacja oryginału jest inna, nie wybrzydza, że głosy nieczyste, a zamiast śpiewu słychać „ryk”. Ten „ryk” właśnie daje siłę doświadczenia wspólnoty: mój głos ginie wśród innych (co może i dobrze), ale zarazem współtworzy to „my”, które zapewnia Polsce życie. Więc choć zdzieram swoje gardło, nie śpiewam ja. Śpiewa „my”.

Na pytanie, kim to „my” jest, chór odpowie natychmiast, śpiewając radośnie „Polska! Biało-czerwoni!”. Mało kto chyba zdaje sobie sprawę, że ta najpopularniejsza przyśpiewka kibiców polskiej siatkówki, która z hal przeniosła się już na wszystkie areny sportowe, jest śpiewana na melodię przeboju „Go West” wylansowanego przez pionierów queerowej pop-kultury zespół Village People (to przebierańcy, których może pamiętacie z odjazdowego „YMCA”). Według Wikipedii „choć piosenka jest niejednoznaczna genderowo, to powszechnie uważa się ją za wyraz żywionego w latach 70. marzenia o San Francisco jako utopii wyzwolenia gejów”. Przejęta przez polskich kibiców przestała być „niejednoznaczna genderowo”, a stała się demonstracją prawdziwej polskości, która jest wyłącznie rodzaju męskiego. Nawet na meczu siatkarek nikomu nie przyjdzie do głowy zaśpiewać „Polska! Biało-czerwone!”, choć byłoby to logiczne i usprawiedliwione także dużą liczbą kobiet na trybunach. Jednak poza ograniczeniem związanym z genderowym zapleczem (zaiste fascynująco przewrotnym), ta podstawowa i nieustannie niemal wykonywana przyśpiewka ma charakter inkluzywny. Jeśli czytać ją jako definicję polskości wystawianej w halach oraz zestawić z ich wystrojem i akcjami kibiców, można uznać, że próg włączenia do wspólnoty zostaje tu maksymalnie obniżony. „Polska! Biało-czerwoni!” wytwarza obraz narodu nie jako wspólnoty przedustawnej i „odwiecznej”, lecz powstającej tu i teraz, ustanawiającej się w działaniu. Jako taka, jest ona zdolna do przyjmowania każdego, kto spełni podstawowy warunek: włączy się do akcji. Każdy, kto wstanie i zaśpiewa z chórem, staje się częścią wspólnoty: biało-czerwonym, Polską. Najnowsze przykłady to reprezentujący od niedawna Polskę czarnoskóry Kubańczyk Wilfredo Leon (skanduje „Polska! Biało-czerwoni!” w popularnej reklamie) i belgijski trener polskiej reprezentacji Vital Heynen, który wzbudził entuzjazm, gdy po meczu, w którym Polska zapewniła sobie awans do przyszłorocznych igrzysk olimpijskich, przemówił do kibiców po polsku, a na zakończenie poprosił o wspólne odśpiewanie tej właśnie przyśpiewki.

Ten inkluzywny charakter polskości siatkarskiej napędzany i wzmacniany jest przez fakt, że jej ustanawianie odbywa się w ramach zabawy. Mecz może być jak najbardziej serio, stawka wysoka, podobnie jak napięcie, ale – w przeciwieństwie do piłki nożnej – w hali siatkarskiej trudno znaleźć kogoś, kto traktuje zawody jako rozgrywkę ostateczną, decydującą – bój na śmierć i życie. Może wynika to z braku bezpośredniego kontaktu między zawodnikami, a może raczej z ogromnej liczby turniejów i konfrontacji, dających liczne możliwości rywalizacji między tymi samymi zespołami (Siatkarska Liga Narodów rozgrywana jest co roku mniej więcej w tym samym składzie). W każdym razie kibice siatkarscy nawet po przegranym meczu nie popadają w depresję, a w czasie zawodów zdają się bawić równie dobrze, gdy drużyna przegrywa (co w oczach kibiców piłki nożnej świadczy o małym zaangażowaniu i skazuje na pogardliwe nazwanie „piknikiem”).

Właśnie ten zabawowy, z założenia radosny sposób celebrowania polskości czyni z siatkarskiego kibicowania zjawisko tak niezwykłe. Bo polskość jest zwykle otaczana martyrologią, przesiąknięta „bolesną pamięcią”, podminowana pragnieniem zemsty i realizacji snów o potędze, wzniosła i śmiertelnie poważna. Tymczasem kibice siatkówki, choć biorą udział w angażującej rywalizacji, tych wszystkich afektów nie podzielają, radując się całym ciałem z prostego faktu, że wraz z innymi tworzą biało-czerwoną wspólnotę, w której siłę niezmiennie wierzą.

Może najbardziej frapującym znakiem tej wiary jest inna popularna przyśpiewka, „W górę serca – Polska wygra mecz!”. Połączenie i wykręcenie kulturowych znaków jest tu jeszcze bardziej nieprawdopodobne: na melodię beatlesowskiego „Yellow Submarine” śpiewa się wszak tekst wykorzystujący kościelne „Sursum corda” w funkcji zaklęcia sportowego. Nawet jeśli pójść tak daleko, by stwierdzić, że jest to odwołanie do mesjanistycznych przekonań o szczególnej opiece Niebios, to wmontowane w zabawę nie może być traktowane do końca poważnie. To samo dotyczy innych przyśpiewek przejętych z narodowego repertuaru (np. „Pieśń o małym rycerzu” czy „Deszcze niespokojne”), których poważne użycie mogłoby wywołać oskarżenia o „szarganie świętości” lub... szerzenie komunistycznej propagandy.

Stukają, pukają

Gdy kilka lat temu po raz pierwszy pisałem o narodowym teatrze kibiców siatkówki, zestawiałem ją z przedstawieniami wspólnoty posmoleńskiej, przeciwstawiając właściwą im żałobną powagę, ekskluzywny charakter i rekonstrukcję romantycznych mitów ofiary inkluzywnej i radosnej Polsce siatkarskiej. Dziś sytuacja się zmieniła. Przedstawienia smoleńskie zakończono, zastępując ceremoniami państwowymi, budzącymi co najwyżej nostalgię za bojowym zaangażowaniem. Miejsce rycerzy, romantycznych szaleńców i nawiedzonej Karusi zajęli pragmatycznie optymistyczni przystojniacy w drogich garniakach mówiący, że jest coraz lepiej, a Polacy są najfajniejsi na świecie, o ile oczywiście nie dadzą się skazić jakimiś obcymi ideologiami. To jeden z podstawowych filarów sukcesu PiS: po latach powtarzania, że musimy nadgonić, zreformować, przyjąć „europejskie standardy”, rządząca partia dała ludziom wolne i powiedziała, że nie muszą się wstydzić niczego – mają prawo żyć, jak żyją, i cieszyć się tym.

Dla tak zmienionej pedagogiki społecznej Polska siatkarska jest sceną wręcz wymarzoną: patriotyczna, radosna, nowoczesna, silna i piękna jak nasze zawodniczki i zawodnicy, jak pokazywane z umiłowaniem kibicki i kibice w różnym wieku, ale z takimi samymi uśmiechami i w takich samych barwach. Nic więc dziwnego, że władze – dyskretnie, ale konsekwentnie – zaczęły wzmacniać ten performans, jednocześnie przejmując go na własne potrzeby.

W roku 2018 na białych i czerwonych prostokątach trzymanych przez kibiców pojawiło się logo programu „Niepodległa”. Był to wynik porozumienia między Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego a Polskim Związkiem Piłki Siatkowej, którego wiceprezesem jest jedna z medialnych twarzy PiS i zarazem symbol politycznego kunktatorstwa, Ryszard Czarnecki. Zgodnie z umową, z okazji stulecia niepodległości „widowiska siatkarskie zostały wzbogacone o liczne elementy patriotyczne”. W maju tego roku na meczu Polska – Korea (3:0) kibice, nie zwracając większej uwagi na rozpoczynających grę zawodników, odśpiewali wybraną ponoć w głosowaniu, znaną patriotyczną pieśń „Przybyli ułani pod okienko”... ©


CZYTAJ TAKŻE

PRZEDWYBORCZE PUŁAPKI: O wiele więcej ludzi sądzi, że PiS wygra wybory, niż skłonnych jest głosować na tę partię. To nie musi być samospełniająca się przepowiednia >>>

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Profesor w Katedrze Performatyki na UJ w Krakowie. Autor książki „Teatra polskie. Historie”, za którą otrzymał w 2011 r. Nagrodę Znaku i Hestii im. Józefa Tischnera oraz Naukową Nagrodę im. J. Giedroycia.Kontakt z autorem: dariusz.kosinski@uj.edu.pl

Artykuł pochodzi z numeru Nr 39/2019