Siatkarskie kuku na muniu

Siatkówka w swych różnych ekspresjach - śmierć, zmartwychwstanie, histeria, radość, rytuał - zdaje się tą dyscypliną zespołową, która jest najbliżej życia w jego najbardziej oczyszczonej, filozoficznej postaci.

04.12.2006

Czyta się kilka minut

Lech Wałęsa, wakacje 1986 r. /
Lech Wałęsa, wakacje 1986 r. /

Tego, co stało się we wtorek rano, pojąć łatwo nie jest. Sprawozdania z meczu z Rosją, upojone ostatecznym rezultatem, nie dość chyba mocno zdołały rzecz wypowiedzieć. Bo nie dość było stwierdzić, że przez dwa pierwsze sety drużyna polska grała źle, katastrofalnie, czy nawet to, że została kompletnie zdemolowana. Doszło do czegoś - w naszej recepcji - jeszcze gorszego, próby zbiorowego samobójstwa, która nas patrzących odsyłała w takie analogie dziejowe, że strach je było wymawiać. W języku sportowym łatwiej to było wyrazić: przewagi, jaką Rosja miała nad Polską w dwóch pierwszych setach, w trakcie tych mistrzostw nie osiągnęła żadna drużyna, przynajmniej w spotkaniach pierwszej dziesiątki. Po siedmiu meczach bez straty seta nasza szóstka przeniosła się w jakąś inną rzeczywistość, teatr manekinów. Naród kibiców mówił powszechnie o znanej powtórce, okrutnym déj? vu; spod posadzki, twierdziliśmy, wylazły wszystkie demony. Najbardziej zadziwiało, że wyszły nie troszeczkę (wtedy gralibyśmy po prostu nieco słabiej), a z taką mocą; że stało się to w trakcie wielkiej feerii, jaką od początku były dla nas te mistrzostwa, upiory pokazały się wśród rozbuchanego, radosnego tańca niczym widma w "Weselu" Wyspiańskiego i Wajdy.

Ale też odnosiło się wrażenie, że Rosjanie, mieszanka drzew i drwali, ruchomy las z "Makbeta", nie weszli na parkiet po to, by wygrać, lecz po to, by miażdżyć, kompletnie zgnoić; ich piłki leciały szybciej, niż trzeba było do spokojnego, zasłużonego zwycięstwa. Wrażenie to może w jakiejś niewielkiej części usprawiedliwić ilość dziejowych aluzji, odwołań do historii obu narodów wypełniających nazajutrz nie tylko sportowe działy gazet. Ale doprawdy w niewielkiej. Szesnaście lat po wyzwoleniu się kraju spod sowieckiego komunizmu rozentuzjazmowane polskie media mściły się nadal w swych tekstach za carycę Katarzynę. Powszechna narodowa satysfakcja raz jeszcze wylała się na wszystkie strony, przeszłość i przyszłość, dosłodziła wody polskiego Hadesu i wzmocniła pakt NATO.

Raz dwa trzy

Siatkówka najłatwiej, jak bodaj żadna inna gra zbiorowa, wyzwala metaforykę wojenną, słownictwo gwałtownej destrukcji. Paradoksalnie ta jedna z nielicznych gier bezkontaktowych, pacyfistycznych, nieznająca w ogóle pojęcia faulu, ze względu na jej charakter uderzeniowy i przeciwuderzeniowy (serwy, ścięcia i bloki) opisywana jest militarnie. Trzeba się przedrzeć, rozbić mur, rozwalić ścianę, wbić się w pole przeciwnika. Albo trzeba zablokować natarcie, postawić mur nie do przejścia. A że wszystko dzieje się za każdym razem w parę sekund, mecz zdaje się składać z serii strzałów, z błyskawicznych egzekucji. Kiwka jest kaprysem i rzadkością, zwykłe, dwuręczne przebicie ostateczną koniecznością, cała reszta to walenie w piłkę, ile tylko się da. Ważna jest liczba trzy (to liczba ze wszystkich najbardziej mityczna, sakralna): odbiór, wystawka, ścięcie, Boh trojcu lubit. Satysfakcja ze zbicia w trzecim takcie jest większa niż ze zbicia w takcie drugim; w duszach widzów aż coś jęknie, coś się podświadomie erotycznie-tanatycznie spełni; w tym sensie gracze są kapłanami, wykonawcami jakiegoś sekretnego rytuału.

W istocie w stylach gry poszczególnych drużyn nie ma aż tak wielkich różnic i są one mniej zauważalne niż, dajmy na to, w piłce nożnej. Owszem, trzeba umiejętnie wykorzystać geometrię boiska, zaatakować z niespodziewanej strony, sprytnie markować, ale ostatecznie najbardziej się liczy jakość rąbnięcia i szczelność bloku. Każda akcja wywołuje wybuch radości rozstrzeliwujących, jeśli ścięcie weszło, lub rozstrzeliwanych, jeśli się nie udało. Siatkówka to gra nagłej śmierci i nagłego zmartwychwstania, ma coś z moralitetu średniowiecznego. I zarazem z thrillera: w przeciwieństwie do futbolu nie ma tu żadnego długiego trwania, kwadransu gry na zwłokę, każda akcja stanowi natychmiastową całość i każda rozgrywa się na ostrzu noża; jest to sytuacja histeryczna par excellence. Hokeista może leniwie objechać własną bramkę, piłkarz podać spokojnie do tyłu, siatkarz nie zna relaksu, logika gry bowiem mówi po każdym serwisie: wszystko albo nic. Powtarzane co chwile euforie (klepanie się po rękach, obejmowanie się i pokrzykiwanie), wzmagające plemienność, dodają dramatyzmu i zarazem, by tak rzec, doładowują grę ontologicznie: siatkówka w swych różnych ekspresjach - śmierć, zmartwychwstanie, histeria, radość, rytuał - zdaje się tą dyscypliną zespołową, która jest najbliżej życia w jego najbardziej oczyszczonej, filozoficznej postaci.

Polska szkoła kibicowania

Wiążemy z siatkówką pewną szlachetność. Niegdyś (w co trudno dziś uwierzyć) niepisaną moralnością było przyznanie się do dotknięcia siatki lub piłki, która po bloku wychodziła w aut; zawodnik z własnej woli podnosił rękę. Ale też szlachetność dostrzegamy w samej grze, mimo tak gwałtownego jej przebiegu. Mimo całej siły, jakiej wymaga, czujemy też jej inteligencję, większą niż w futbolu, w hokeju czy koszykówce, i większe zarazem stężenie dobrej, zdrowej ludyczności, potencjał karnawału. Stąd krótka dygresja o kibicach.

Od czasu powstania fali meksykańskiej w połowie lat 80. kibicowanie zyskało na całym świecie nową wartość: wartość estetyczną. Kibic przestał być bierną częścią spektaklu. Zrozumiał, że może go współtworzyć swym zachowaniem, wyglądem, autokreacją. Równolegle do wzrostu przemocy na stadionach i wokół nich gwałtownie zaczęła przybierać teatralizacja: kibica zaczęły zdobić już nie tylko szaliki, lecz coraz bardziej fantazyjne (lub głupkowate) nakrycia głowy, tatuaże, makijaże i malunki twarzy w barwy narodowe, przebrania, fryzury, niezwykłe rekwizyty. Agresywne i kryminalne watahy kibiców w o wiele mniejszym stopniu posługują się tą niecodzienną modą; dzięki tej innej, pokojowej części kibicowanie przechodzi ze stadium przemocy w stadium właśnie estetyczne, rządzone, jak wszystko, kultem obrazu. Kamery telewizyjne nauczyły się wyłapywać najbardziej widowiskowe sylwetki i wyglądy, kibice nauczyli się przebierać i zachowywać "pod ujęcie"; nawet najbardziej masowy entuzjazm przynosi wrażenie pewnej malowniczej łagodności, jakby tłumy pozowały do zdjęć.

Kiedy wiele lat temu zobaczyłem grupy polskich kibiców z wymalowaną na twarzach flagą i w biało-czerwonych cylindrach wujka Sama (a później w stańczykowych błazeńskich czapkach), machające serdecznie do kamer, podskakujące w południowych rytmach, poczułem zdziwienie. I u nas? Że też im się chciało, w kraju raczej nieufnym niż spontanicznym, raczej szyderczym niż rozrywkowym, raczej przaśnym niż fantazyjnym. W kraju, gdzie nikt nie tańczył w 1989 roku, gdzie ciała wydają się na ogół cięższe niż lżejsze. Byli to kibice siatkówki, którzy w tej dyscyplinie utworzyli polską szkołę kibicowania; rozlała się ona później na inne dyscypliny, skoki narciarskie przede wszystkim. Stała się ona naszą szczególną specjalnością, która zadziwia przyjezdnych. Lubię sobie wyobrażać, że poza oczywistą przynależnością tego rodzaju ludycznych zachowań do "społeczeństwa spektaklu", poza plemiennym poczuciem swojskości, sama natura siatkówki wyzwala zdrowe poczucie karnawału. Jednak i w nim dostrzec można wyraz przekonania, że siatkówka jest polskim sportem wybranym.

Kolumbowie rocznik kolejny

Albowiem na nasz szczególny sposób mitologizujemy siatkówkę; to nie jest tylko sport, w którym jesteśmy dobrzy, to jest nasz sport, szlachetny, inteligentny, mocarny. Kiedy odnosiliśmy sukcesy w futbolu, stawaliśmy się jak inni, pokazywaliśmy, że możemy być na równi ze światem. Kiedy wygrywaliśmy w siatkę, realizowaliśmy po cichu siebie, krystalizowaliśmy ducha narodowego. Siatkówka i brydż - to nasze narodowe szczęście, specialité de la maison, dwa objawy wyższej inteligencji - chodziły przez długie dziesięciolecia parami. Na wczasach pracowniczych w latach 50., 60., 70. wieczorny rozkład zajęć wyglądał wszędzie podobnie: po kolacji (herbata w dzbanku, odgórnie słodzona) mecz, po meczu karty w stołówce; istnienie jakoś się spełniało.

Od dziecka wiedziało się, że siatkówka jest "nasza", intymna, uwewnętrzniona. Należała do nas przede wszystkim, w dalszej kolejności ogólnie do Słowian (co pokrywało się z blokiem komunistycznym, łącznie z czarnymi Słowianami, czyli Kubą) i nielicznych Azjatów (Chiny, Japonia). To my wymyśliliśmy podwójną krótką! I "kołyskę Gościniaka"! Gdy później w siatkówce wyczynowej zaczęły liczyć się inne drużyny, gdy okazało się, że Francuzi, Włosi, Holendrzy, a nawet Amerykanie są w światowej czołówce, odczuwaliśmy to jako skandal i dysonans poznawczy, królem zostawał bękart. Jeszcze dzisiaj zachowałem odruch zdziwienia; gdy ostatnio na mojej niedzielnej siatkówce pojawiła się Szwajcarka, pomyślałem "dobre sobie, Szwajcarka i siatka!". Okazało się, że gra lepiej ode mnie; z ulgą przyjąłem wiadomość, że spędziła już parę lat w Polsce.

Kiedy na początku lat 70. drużyna Wagnera zdobywała mistrzostwo świata, a nieco później olimpijskie złoto, telewizja pokazywała serial "Kolumbowie, rocznik dwudziesty". Jego czołówka była poruszająca; chłopcy, już za chwilę powstańcy warszawscy, grają w siatkówkę, kamera przedstawia po kolei twarz każdego z nich, głos z offu podaje wiek i pseudonim. Miałem piętnaście, szesnaście lat i chyba nigdy nie czułem się tak bardzo w samym sercu polskości, jak w trakcie tych paru minut. Siatka, młodość, opór, tragizm, wszystko zlewało się w jeden wspaniały i okrutny los. To nasi, Zośki i Parasole, grali w siatkówkę; Niemcy w siatkówkę grać nie mogli. Późniejsze pojawienie się silnych ekip enerdowskich było dla naszych wyobraźni okropnym wyzwaniem, chichotem dziejów. Niech sobie wygrywają w cokolwiek, w rzutach, w skokach, w cymbergaja, na pływalni, byle nie w siatkówkę!

Jeszcze dzisiaj, jak się okazało we wtorek, nie da się oddzielić polskiej siatki od polskiej historii. "Polska pobiła Rosję", wielki tytuł czcionką godną najwyższej rangi wydarzeń na pierwszej stronie "Gazety Wyborczej" ogłosił wynik kolejnej, tym razem wygranej wojny.

Raul i Leo

Tego, co stało się we wtorek rano, pojąć łatwo nie jest. Trzeci set, do dwudziestego punktu, nie wyglądał tak dobrze. W czwartym las zastygł, kolosom zaczęły przeszkadzać własne kształty. Sceny jak z "Indiany Jonesa", gdy potężne kolumny zaczynają naraz trzeszczeć i pękać. Uderzająca jest zgodność interpretacji, o której wspomniałem na początku. Przez pierwsze dwa sety w polskiej drużynie odzywały się archaiczne lęki (jak zawsze dostaniemy manto, jesteśmy w sumie do niczego), w kolejnych wrócił duch bojowy. Być może najlepszym ostatecznie wyjaśnieniem byłoby takie mniej więcej stwierdzenie: na początku gra się nie układała, Rosjanie wznieśli się na wyżyny umiejętności, przeczekaliśmy, zaczęliśmy lepiej rozgrywać, trener dokonał odpowiednich zmian. Rzecz jednak w tym, że racjonalne wyjaśnienie nas nie zadowala. Dziennikarze, forumowicze, kibice przyjmują ton nie analityczny, lecz syntetyczny, czyli interpretują ogólnie i narodowo.

Interpretować ogólnie i narodowo lubimy zawsze, ostatnio lubimy szalenie. Wydarzenia sportowe ostatniego roku, które zbiegły się ze zmianą władzy po wyborach parlamentarnych, stworzyły nowe ku temu okazje. W futbolu nastał Leo Beenhakker, dziś już Wielki Leo, volens nolens nowy symboliczny Abba, ojciec wszystkich Polaków. Przyjęty przez premiera, namaszczony przez arcybiskupa Gocłowskiego, popierany przez aktorów (czyli tradycyjne sumienie narodu), stał się nowym królem elekcyjnym, nowym Walezym w polskich nie tylko sportowych dziejach. Nie uciekł, choć miał od razu ku temu powody, wojenkę polsko-polską rozgrywaną na jego grzbiecie. Pojawił się tu jako Wielki Inny, z innym wyglądem, nobliwy, spokojny jak Bond, z lekko filuterną twarzą Brela, z płaszczem i metafizyczno-męską powagą Leonarda Cohena, no i bez tego cholernego wąsika. Z początku przyjmowany był nieufnie, lecz wkrótce naród z ulgą i ochotnie rzucił się na kozetkę, niech nas psychoanalizuje. Podobnie odnosi się dziś (ustami swych najlepszych komentatorów) do Raula Lozano: "powiedz nam, kim jesteśmy, i wylecz nas ze słabości". Leo i Raul zachowują się tak, jak każdy porządny psychoterapeuta; pozwalają łagodnie się odbić naszym słowom, ustawiają się jak zwierciadła, w których mamy zobaczyć własne oblicza. Są potrzebni, nie tylko jako specjaliści (Lozano z wciąż włączonym laptopem), ale jako Obcy, bo jedynie wobec obcego można zdobyć się na zwierzenia i przekroczyć siebie.

Kiedy władza rozpoczęła walkę z układem politycznym, Leo (a wcześniej Raul) rozpoczął walkę z naszym układem nerwowym. Chcieliśmy, żeby nam powiedział: "jesteście fajni, tylko jeszcze jeden wysiłek, Polacy"; żeby zakręcił kurek z nerwicami i powiedział: "chłopaki, dość tej kąpieli". Raulowi Lozano za to właśnie jesteśmy dziś wdzięczni; wydaje się, że bardziej niż kapitalny blok cieszy odporność psychiczna, nowa twardość ego naszej ekipy, czyli nas samych. Leo też dokonał małej rewolucji kopernikańskiej w naszych świadomościach; sprawił, że większą wartość zdaje się dziś mieć nie Polak (zawodnik) zewnętrzny, czyli taki, który wyjechał z kraju, porzucił matrycę i się wyemancypował, lecz Polak (zawodnik) wewnętrzny, czyli ten, który został i tkwi w sobie po uszy.

Całe to ożywienie "psychoanalityczne" ostatnich miesięcy (te ciągłe dyskusje o nas samych, o tym, czy "Polska jest sexy"), wszystkie te zbiorowe psychologiczne projekcje, introspektywne poszukiwania diagnozy i lekarza, "trenera narodu" (Beenhakker na prezydenta!) świadczą o jakimś szczególnym kuku na muniu, albo - może - o formowaniu się IV RP psychicznej (zawsze lepiej zacząć budować dom od dymu z komina); nie czas jednak na dywagacje, skoro zbliża się niedziela rano.

Niedziela rano

Sprytnie chciałem zakończyć tych parę uwag przed meczem z Bułgarią. Szczerze mówiąc, miałem nienajlepsze przeczucia i nieco się go lękałem, a jeszcze szczerzej - panicznie się bałem (zdaje się, że takich jak ja nie da się już wytrenować). W trakcie drugiego seta, przy przywadze aż sześciu punktów, kiedy kosmos był już do wzięcia, a doskonałość naszej drużyny wibrowała w powietrzu, zaczęła się tak obawiana zapaść. W pewnym sensie o wiele gorsza niż początkowa słabość w meczu z Rosją, gdyż nie wywołana naciskiem przeciwnika. Pomyślałem o Kordianie, który uciekł sprzed sypialni cara; bardzo przepraszam. Szczepionka Lozano (wierzyć, wierzyć, wierzyć!) na szczęście zadziałała, nastąpiło samowyleczenie, dość późna autoterapia i nieco mozolne, nie zagrane na najczystszych akordach zwycięstwo. Nasz najlepszy siatkarz Łukasz Kadziewicz miał w tej kwestii też najlepsze, najbardziej trzeźwe po meczu wypowiedzi.

Nie dało się zakryć węża w raju, w meczu z Brazylią oplótł dokładnie nasze ciała. Brazylia w każdym sporcie, zwłaszcza zbiorowym, jest ukochanym dzieckiem, maskotką świata, czymś więcej niż jednym z "państw uczestniczących w mistrzostwach"; zwycięstwa sportowe należą się jej z radosnej natury rzeczy, porażka z nią jest nieco lżejsza i, w przeciwieństwie do porażki z Rosją, leży poza historią i czasem.

Tak jak leży poza nimi prostokąt boiska. Każdy, kto grał w siatkówkę, wie, że jest to prostokąt święty, malutkie imago mundi, na którym się przez chwilę znaleźliśmy. Dotyka się go bez przerwy swym przewróconym ciałem, jest się tu, staje się on naszą częścią - i jest to szczęśliwe poczucie. Za dwie godziny wejdę do mojej niedzielnej hali strzec mego miejsca, zbierać rozsypane jak nasz blok w meczu z Brazylią słowa tego tekstu. Dzisiaj hale, za parę miesięcy plaże, skwery, polany w lesie. Rodacy, gramy dalej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 50/2006