Państwo słońca

Arkadag nie mógł tak zwyczajnie wybrać się na rower, bo był Arkadagiem. W ślad za nim pedałował zastęp ministrów i generałów. Reszta narodu uczestniczyła w tych przejażdżkach za pośrednictwem telewizorów.
z Turkmenistanu

09.10.2019

Czyta się kilka minut

Aszchabad, 2016 r. / GILES CLARKE / GETTY IMAGES /
Aszchabad, 2016 r. / GILES CLARKE / GETTY IMAGES /

Z Turkmenistanem nigdy nie wiesz. Raz wydają wizy, innym razem nie. Turystyczne dostają tylko ci, którym przez cały czas będzie towarzyszył miejscowy przewodnik. Dziennikarskie? Zapomnijcie. To Korea Północna Azji Środkowej. Jedyną opcją są pięciodniowe tranzytówki na przejazd z Iranu do Uzbekistanu albo w przeciwnym kierunku. Pięć dni wolności w kraju bez wolności. Ale to też loteria. W tym roku i w zeszłym raczej je dają, niż nie dają, a w dwóch poprzednich było 50 na 50. Kryteriów nikt nie zna.

Ambasada znajduje się w bogatym i liberalnym północnym Teheranie. Złożyłem dokumenty i pojechałem w Iran. Po blisko trzech tygodniach wróciłem. Podałem w okienku paszport. Po godzinie dostałem go z powrotem, z wizą. Była zielona i wyglądała jak dywan. Z radości prawie ją pocałowałem.

Granica była na przełęczy Howdan w górach Kopet-dag. 1700 metrów, powietrze przejrzyste i rześkie. Z tyłu zostawał Iran. Słońce, pustynie, portrety ajatollahów, bazary. Meszhed opłakiwał zamordowanego pod Karbalą imama Husajna, jakby to było wczoraj.

W budce za graniczną bramą dyżurował młody żołnierz – ogolony i z lekka pryszczaty. Dałem mu paszport, a on przepisał dane do grubego kajetu A4 w kratkę ze zrobionymi od linijki rzędami rubryk. Wtedy poczułem się prawie w domu. Jak na granicy z byłym ZSRR w każdym razie. Gdzieś w Szehyni na Ukrainie czy Brześciu na Białorusi. Bardziej w Brześciu, bo wszystko jest bardziej serio. A tu było jeszcze bardziej. Bardziej bardziej. Jakby Sojuz wciąż istniał.

Zeszytyzacja zakończona, można było iść dalej. Nad wejściem do terminalu wisiał wielki portret Gurbanguły Berdymuchamedowa, drugiego prezydenta Turkmenistanu, noszącego tytuł Arkadag – „Opiekun Narodu”. Prezydent pozował z dobrotliwą miną na tle dywanu.

Musiałem zapłacić 14 dolarów podatku, zostałem odnotowany w kolejnym zeszycie i zeskanowano mi po kolei wszystkie dziesięć palców. 

Wreszcie celnicy. Mieli złote zęby, mimo że Saparmurat Nijazow, pierwszy prezydent Turkmenistanu, znany pod przydomkiem Turkmenbasza, czyli „Ojciec Turkmenów”, zabronił niegdyś posiadania złotych zębów. Złoto zarezerwował dla własnych pomników, a naród powinien mieć zęby białe. Przy Arkadagu można nosić i białe, i złote. Wolność.

– Jak masz na imię? – zapytali po rosyjsku.

– Michaił.

– Michaił Gorbaczow, znasz takiego?

– No ba.

– Skąd jesteś, Michaił?

– Z Polski.

– Zaraz, we Wspólnocie Niepodległych Państw was nie ma, ale w Warszawskim Dogoworze byliście, prawda?

– Prawda, panie celniku.

A nie mówiłem, że prawie jak w domu? Zainteresowali się jeszcze, czy przewożę narkotyki, broń lub jadowite zwierzęta, ale bardziej dla jaj niż z przekonania. Trochę pogrzebali w plecaku, lecz niegłęboko, pokartkowali z nudów przewodnik po Iranie – i tyle.

– No, Misza, to wszystko. Witamy w Turkmenistanie. Powodzenia!

Wyszedłem na zewnątrz. Z tamtej strony też wisiał Berdymuchamedow. I witał, i żegnał – dobre maniery oraz symetria. Ubrane w barwne suknie i chusty Turkmenki ładowały do autobusu worki z irańskimi oraz tureckimi kosmetykami na handel. W środku grało disco turkmeno śpiewane koślawym rosyjskim. Poborowi zamiatali czysty asfalt, a starszy rangą rozkazywał i sprawdzał, czy robią to należycie. Formy mieli radzieckie. Takie same jak w Rosji albo w Mołdawii. Wiązane buty oraz pasek z klamrą zaciskany na brzuchu. Krawężnik i ułożone na piasku opony były pobielone. Zupełnie jak w Brześciu albo na Kamczatce. Dalej ciągnął się zaorany pas ziemi i drut kolczasty. Normalnie późny Związek Sowiecki. Nie mogło być bardziej swojsko.

A więc dotarli aż tutaj – do północnych skłonów Kopet-dagu. Do granicy z Iranem. Tutaj kończył się ten kraj. Kraj-kontynent, kraj-planeta. Kraj, którego racją istnienia była geografia, drut kolczasty i wapno do bielenia.

Oko na słońce

W dole leżał Aszchabad – białe miasto słońca. Za Sowietów nie było tam w sumie niczego. Parusettysięczne miasto, prowincjonalna stolica prowincjonalnej republiki. Bloki, bloki, bloki – niewysokie i nijakie. Nawet socrealizmu niewiele, nawet teatr niezbyt, nawet siedziba władz nieokazała, nawet Lenin na pomniku mały i przygaszony. Tylko zieleń bujna. Słowem – kiszłak, wieś.

A potem wieczny i niewzruszony Sojuz się rozleciał. Turkmeni nie byli na to mentalnie przygotowani. W marcu 1991 r. we wszechzwiązkowym referendum za zachowaniem ZSRS zagłosowało w Turkmenistanie 97 proc. Najwięcej w całym kraju. Nijazow, pierwszy sekretarz miejscowego KC, też był zaskoczony. Ale dokonało się niemożliwe: ZSRS zniknął, powstała próżnia. Lokalni sekretarze z dnia na dzień stali się prezydentami.

Turkmenbasza miał podwójnego farta. Został prezydentem kraju posiadającego czwarte na świecie złoża gazu ziemnego. Zaczął rządzić z fantazją i na całego. Bez hamulców i bez trzymanki. Zaczął budować Nowy Wspaniały Świat. Świat, jakiego świat nie widział.

Na przemian rozdziawiałem gębę albo śmiałem się sam do siebie. Nie mogłem uwierzyć, że to wszystko jest naprawdę. Wszędzie stały białe budynki: ministerstwa, pałace, urzędy, bloki. Wszystkie były zbudowane z białego marmuru albo przynajmniej obklejone białym marmurem. Monumentalne, kiczowate, obwieszone flagami. Ze złotymi kopułami, kolumnami, lwami strzegącymi złotych drzwi – podobnie jak w Persepolis. Dopracowano każdy detal przestrzeni: latarnie, znaki drogowe, światła, barierki, przystanki autobusowe. Wszystko było w koronkach, wszędzie widniały miniaturki dywanów i ośmioramienne gwiazdy Chana Oguza – legendarnego przodka Turkmenów. Przepych bez umiaru ciągnął się bez końca, na kilometry.

No i pomniki. Wyróżniały się trzy: Niepodległość, Neutralność i Konstytucja. Dwa pierwsze miały po 100 metrów wysokości, trzeci – 188. Każdego pilnowała warta honorowa w pozie figur woskowych. Na szczycie Neutralności wznosił się złoty Turkmenbasza. Miał rozwarte ręce, jakby chciał przytulić cały kraj, a złote poły jego płaszcza powiewały. Zrozumiałem, dlaczego Turkmeni nazywają go Batmanem. Spoglądał na stworzone przez siebie miasto. 

Ale to nie była chwała – to było zesłanie. Bo kiedyś ten pomnik stał w centrum, koło pałacu prezydenckiego i obracał się wraz ze słońcem. Rano Nijazow spoglądał na wschód i witał jutrzenkę, w południe gapił się na południe, a wieczorem łaskawie pozwalał słońcu zajść. Arkadag kazał przenieść go na przedmieścia, ponieważ odtąd to on miał być bogiem. Co gorsza, Nijazowa przytwierdzili do pomnika na stałe. Turkmenbasza znieruchomiał, a słońce wciąż krążyło po niebie. Okazało się, że może wędrować bez niego. To był prawdziwy upadek i desakralizacja.

Pod kopułą

Nijazowowi nie wystarczyło hiperrzeczywiste miasto. Chciał więcej – chciał wszystko. Podarował swojemu narodowi księgę Ruchnamę, którą rzekomo zesłał mu Allah. Ponadto wcielił się w nią duch narodu turkmeńskiego. Miała przeprowadzić naród turkmeński do ziemi turkmenoobiecanej i wprowadzić do wieku złototurkmeńskiego. Być alfą i omegą. Nijazow poprosił Allaha, aby jej trzykrotna lektura gwarantowała pośmiertny transfer do raju. Allah ponoć dał zielone światło. Dlatego lud studiował ją gorliwie. Zresztą nie miał wyboru. Święta Ruchnama stała się głównym przedmiotem w szkole, na maturze, na studiach, podczas rozmowy o pracę i egzaminu na prawo jazdy. Wrzesień i sobota zostały nazwane jej imieniem.

W północnym Aszchabadzie stoi jej pomnik. Okładka jest zielono-różowa, litery złote. Stylistyka bajki o Różowej Panterze. Kiedyś otwierała się co wieczór wśród fontann i neonów. Po jednej stronie widniała stronica rękopisu Nijazowa, po drugiej czysta kartka służąca za ekran. Puszczano na niej filmy o wielkości Turkmenistanu. Dla własnego bezpieczeństwa wypadało je oglądać.

Cytaty z Ruchnamy ozdobiły także Meczet Ducha Turkmenbaszy, który Nijazow wzniósł na własną pamiątkę w rodzinnej wsi Gypjak pod Aszchabadem. Pola, pola – i nagle coś á la Błękitny Meczet w Stambule. Wyrastał z melonowych pól jak halucynacja.

Na szosie obok stali ludzie udający, że tylko sobie stoją. Z małą słuchawką w uchu. Taksówkarz zatrzymał się i grzecznie zapytał, czy można odwiedzić meczet.

– Jedźcie na parking – powiedział agent. Parking znajdował się pod ziemią. Na jakieś 500 miejsc. Wszystkie były wolne. 

Kopuła miała być największa na świecie i była. Poza tym osiem wejść, fontanny i cztery minarety po 91 metrów każdy – bo w dziewięćdziesiątym pierwszym Turkmenistanowi spadła z nieba niepodległość. Na minaretach i wewnątrz meczetu złotymi literami uwieczniono cytaty z Koranu i z Ruchnamy. Sławiono Mahometa oraz Turkmenbaszę. A na półkach do modlitw znajdował się nie tylko Koran, ale także Ruchnama. Tak więc wszystko jasne. Ojciec Turkmenów to nowy prorok, równy Mahometowi.

Wewnątrz było jak w brzuchu wieloryba, a nawet bardziej. Panowały symetria i cisza jak w geometrycznej utopii Platona. Prócz nas nie było nikogo. Dało się słyszeć tylko ćwierkanie ptaków, a na dywanie leżały piórka. Ptaki nie boją się dyktatorów. Spojrzeliśmy z taksiarzem na siebie – i zaczęliśmy się śmiać.

Przejażdżka przez pustkę

Ale to wszystko już przeszłość. Teraz naród studiuje – co prawda z mniejszą pilnością – księgi Arkadaga. Napisał ich ponad czterdzieści. O ojczyźnie, koniach, leczniczych roślinach, sporcie, herbacie, wodzie, muzyce. Najnowszy bestseller to „Nauka Arkadaga – źródło zdrowia i natchnienia”. Berdymuchamedow to inny typ umysłu. Nijazow był prorokiem jednej księgi, a Berdymuchamedow to erudyta czterdziestu i czterech książek. Do tego multitalent zdobywający najwyższe laury na wyścigach konnych i rajdach samochodowych, a także pieśniarz, raper, gimnastyk i cyklista.

Wieczorem w Aszchabadzie włączano podświetlenie. Białe miasto stawało się kolorowe, mieniło się jak tęcza. Żółć, zieleń, fiolet, róż, błękit – prawdziwa psychodelia i turboorient. Brałem taksówkę i kazałem się wieźć przed siebie. Waluta na czarnym rynku kosztowała pięć razy więcej niż w banku, więc można było jeździć do woli. Myślałem o Turkmenbaszy i Arkadagu. Musieli się czuć niedocenieni, musiała im doskwierać ta prowincjonalna szarość. Dlatego kiedy spadły im z nieba władza i pieniądze, zamienili swoje życia w miraż. Pragnęli pełnej nieważkości i niezależności od ziemskich praw. Lewitacji w świecie pięknym i prostym. Chcieli dorównać faraonom i szachom, chcieli być bogami. Mieć wszystko, co można mieć. I zyskać komfort nieograniczonego robienia zwykłych rzeczy: rapowania z wnukiem, jazdy na rowerze, ćwiczeń na siłowni, przytulania szczeniąt.


CZYTAJ TAKŻE

PUSTKI W MIEŚCIE MIŁOŚCI: Najbardziej groteskowa miejscowość Azji Środkowej znajduje się w Turkmenistanie. Szkoda, że zadziwia tylko nielicznych >>>


Lecz właśnie tych zwykłych czynności im odmówiono. Arkadag nie mógł tak zwyczajnie wybrać się na rower, bo był Arkadagiem. W ślad za nim pedałował zastęp ministrów i generałów. Reszta narodu uczestniczyła w tych przejażdżkach za pośrednictwem telewizorów. Jego poddani musieli na każdym kroku składać mu wiernopoddańcze hołdy, a on musiał je przyjmować. I mieć wszystkich na oku, ponieważ nie mógł ufać nikomu. Był zakładnikiem samego siebie i systemu, który stworzył.

Aszchabadzki nadmiar i nieokiełznane samouwielbienie kryły w sobie wielką pustkę. Na ulicach brakowało ludzi. Tak jakby to wszystko było jedynie makietą. Wszędzie wisiały kamery. Wszędzie byli też policjanci oraz ogrodnicy. Ogrodnicy pielili chwasty, podlewali trawniki i pielęgnowali kwiaty. Kwiatów było wiele, bo wszyscy dyktatorzy je kochają. Natomiast policjanci w centrum stali co sto, a nawet co pięćdziesiąt metrów. Trwali na straży urzędów, pomników i fontann. Pilnowali pustych placów i skrzyżowań. Trzymali Turkmenistan za gardło. 

Dlatego ludzie woleli za wiele nie chodzić i nie rozglądać się na boki zbyt frywolnie. Jeśli szli, to raczej do celu, a nie klucząc wedle fantazji. Bali się, że zostaną zatrzymani. Mogli zostać oskarżeni o zakłócanie geometrycznej utopii lub zamach na władzę. Restauracji czy knajp też nie było dużo. Internet prawie nie działał, anteny satelitarne kazali niedawno usunąć ze ścian, bo rzekomo „psują estetykę”. Pozostawało siedzenie w domu i telewizja państwowa, w której głoszono chwałę Arkadaga. Siermięga, nuda i strach.

W pobliżu pałacu prezydenckiego pustka i utopia się kondensowały. Tam nie było już nikogo. Tylko ogrodnicy, policja i wojsko. I cisza. Słychać było śpiew ptaków oraz szum fontann. Nawet samochody raczej omijały to miejsce. Nie wolno było podejść zbyt blisko, nie wolno było patrzeć, nie wolno było nic. W powietrzu wisiał upał i niewidzialna ręka władzy.

Ja miałem to gdzieś, bo mogłem mieć gdzieś. Krążyłem wokół pałacu Arkadaga. Jeśli zbliżałem się za bardzo, kazali mi przejść na drugą stronę ulicy lub skręcić w bok. A potem szli za mną, sprawdzając, czy idę w stosownej odległości. Gorzej było z fotografowaniem. Zatrzymali mnie za nie trzy razy. Kazali przełączać aparat na tryb przeglądu zdjęć. Brali go do ręki i kasowali te, na których widać było – choćby minimalnie i zza drzew – pałac Arkadaga albo złoty pomnik Turkmenbaszy. Widać było, że są w tym wprawieni. Wszystko przebiegało spokojnie, bez nerwów.

Trochę Dubaj, trochę Mińsk, a trochę Pjongjang. Miasto jednej prawdy.

Wielbłąd bez odblasku

Potem pojechałem na północ. Aszchabad zniknął i wszystko się zmieniło. Wokół była pustynia Kara-kum – na fest, na całego. Rosły krzaczaste saksauły i ciągnęły się piaszczyste wydmy. Pustka. Asfalt z każdym kilometrem rzedł i marniał, bo dobry asfalt jest tylko w stolicy. Prezydent tędy nie jeździł – inaczej wylaliby trzy pasy w każdą i byłoby lepiej niż między Frankfurtem a Monachium. Aszchabad rozwiał się jak halucynacja, wokół była tylko surowa realność.

Turkmen mówił po rosyjsku słabo, ale klął dobrze. Pruł po wybojach sto pięćdziesiąt: – Do ch... tych wielbłądów. W dzień to jeszcze, ale nocą zupełnie ich nie widać. Krowom, osłom i baranom świecą się w reflektorach oczy, a im nie. I weź tu jedź. Dlatego pocinam, póki widno.

To było terytorium pustki. Do żyznego i zamieszkałego Chorezmu na północy zostawało 500 kilometrów. Po drodze były tylko dwie wsie, kilka posterunków policji i czajchan.

Jerbent znajdował się na 168. kilometrze. Leżał w okrążeniu piasków.

– Dawaj, brat, wysiądę – powiedziałem. – Popatrzę na jerbencką żyzń.

Nędza. Parterowe biedadomy między piaszczystymi wydmami, drzewo saksaułowe na opał, wychodki na pustyni, sterczące absurdalnie słupy elektryczne. Jednogarbne dromadery trzymano na uwięzi albo za drutem kolczastym. Koryta na wodę były z przeciętych na pół żelaznych beczek. Wiatr niósł piasek i śmieci. Zewsząd czuć było pustkę, która anihilowała rzeczywistość. Da, eto tiebie nie Aszchabad.

Mieszkańców nie było widać. Czasami tylko ktoś mijał mnie na motorze.

– Hände hoch! – krzyknął, dość nieoczekiwanie, pierwszy jeździec.

Drugi był jeszcze bardziej zwięzły:

– Dokąd?!

Sam nie wiedziałem dokąd. Ale szedłem. Nic więcej mieszkańcy Jerbentu mi nie powiedzieli. Siedzący na progu chłopak tylko machnął ręką, kiedy zapytałem go, gdzie jest sklep. A kobieta trwająca bezczynnie między ścianą a wydmą na moje „zdrawstwujtie” ograniczyła się do niemego kiwnięcia głową. Wielbłądy zaś ryczały dziko, gdy się zbliżałem. Pomyślałem, że wystarczy Jerbentu.

O 100 kilometrów dalej leżała Darwaza. To był sam środek Turkmenistanu i pustki. Znajdowały się tam posterunek policji i czajchana. A także płonący krater. Z okrągłej dziury w ziemi ulatniał się gaz i palił jak kuchenka. Ponoć w każdej chwili może zgasnąć, ale jakoś nie gaśnie. Nocą łunę było widać na kilometry. Z wnętrza buchał żar, a nieliczni ludzie gapili się i pstrykali fotki. Było to dość surrealistyczne i idealnie pasowało do Turkmenistanu.

A jeszcze dalej nie było już nic. Rzadki saksauł, piasek i światło księżyca. I ślady zwierząt. Przecinały się, kluczyły i ginęły w ciemności. Wolność była tylko tutaj, w środku nicości.

Jak się żyje

Rano pojechałem w stronę Kuni Urgenczu. Ostatni odcinek drogi autobusem. To był już Chorezm. Pustynia zniknęła, pojawiły się pola z bawełną. I niezliczone kanały, którymi płynęła woda z Amu-darii. Droga wyglądała jak po bombardowaniu. Wokół leżały kołchozy, bo w Turkmenistanie, podobnie jak na Białorusi, kołchozy przetrwały. I było kołchozowo, arcykołchozowo wręcz. Kobiety wiozły zakupy w workach po ziemniakach. Jedna taszczyła kilka przewiązanych sznurem worów z pustymi butelkami z plastiku, żeby je sprzedać w mieście. Będą na wielbłądzi ajran. Przystanki nie istniały, ludzie wsiadali prosto z krzaków. Musieli się wciskać i ugniatać, bo autobus był zapchany.

W Kuni Urgenczu niewiele się zmieniło – nadal było kołchozowo. Tyle że bawełna się skończyła. Zapytałem taksiarza o hotel, a on zaprosił mnie do siebie. Powiedział, że pierwszy raz widzi cudzoziemca – prawdziwego, niesowieckiego, a zarazem mówiącego językiem Puszkina i Lenina.

Dawna stolica Chorezmu to był kiszłak aż do bólu. Mało asfaltu, dużo pyłu, parterowe domy i ani jednej otwartej restauracji. W centrum znajdował się bazar. Sprzedawano lepioszki, melony, arbuzy, miód i, jak wszędzie, chińskie barachło. Rozbitymi drogami jeździły rozbite samochody. A także naczepy zaprzężone w osły. Złota, marmuru ani koronkowych latarń nie było. Epoka wielkości i szczęścia chyba jeszcze się tu nie zaczęła.

Ruiny starego Urgenczu znajdowały się za miastem. Od XI do XIII w. był on stolicą Imperium Chorezmijskiego obejmującego większą część Azji Środkowej i Iranu. Państwo upadło na skutek najazdu Czyngis-chana w 1220 r. Niewiele przetrwało: kilka mauzoleów, z których sypały się cegły, oraz stojący samotnie minaret. Ziemia była przemieszana z odłamkami cegieł, resztkami ceramiki. Wszystko pomieszało się ze wszystkim. Także z kośćmi, bo miejscowi założyli tam cmentarz. Chowali swoich zmarłych na ruinach miasta. Na każdym grobie leżała drewniana drabina. Przynosili na nich ciała i pozostawiali. Być może w dniu sądu umarli będą mogli z nich skorzystać. Z grobu pewnie niełatwo wyjść, poza tym od długiego bezruchu można zdrętwieć. Otaczające mogiły płoty zżerała rdza. Dokonywał się rozpad substancji istnienia i mineralizacja form. Tylko gdzieniegdzie rosły kępy krzaków – pogrobowcy pasożytujący na trupie miasta.

Wróciłem o zmroku. Podłoga, zgodnie ze środkowo­azjatycką tradycją, była nakryta. Pilaw, chleb, owoce, słodycze. No i wódka. Dołączył do nas sąsiad.

– No i jak się wam żyje? – zapytałem.

– Szczerze?

– Szczerze.

– Nie ma o czym gadać. Do dupy się żyje. My ze wszystkiego zdajemy sobie sprawę. Ale co możemy zrobić?

– Boicie się?

– Tak, najzwyczajniej w świecie się boimy. Sam widziałeś w Aszchabadzie – co kawałek policjant, wszędzie kamery, a ludzi nie ma. Po co wychodzić na ulicę, bezpieczniej siedzieć w domu, bo jeszcze ktoś się przyczepi.

– Oni też się was boją – przerwałem.

– Dokładnie! Jest coraz gorzej. Przykręcają śrubę. Moja mama i brat żony pracują w Turcji. Udało im się wyjechać, ale nie każdemu się udaje. Masz paszport, wizę, bilet na samolot – i po prostu mogą cię zawrócić na lotnisku. Nie wypuszczą – i tyle. Internet jest martwy, chodzi bardzo wolno, zresztą już prawie wszystkie strony zablokowali. Maila lepiej nie mieć – będą czytać listy, wezwą na policję, by pytać, z kim korespondujesz. Ciebie też powinienem zgłosić na policji, zameldować. Ale potem by mnie wypytywali, o czym rozmawialiśmy. Poza tym kryzys. Waluta padła, brakuje towaru w sklepach, ceny wysokie. Kołchoźnicy zarabiają miesięcznie 400 manatów, czyli jakieś 25 czarnorynkowych dolarów. I weź żyj za tyle. Dlatego mamy prośbę do ciebie: napisz, co tutaj widziałeś. Napisz całą prawdę. Tylko imiona zmień, dobra? © 


CZYTAJ TAKŻE

WOJCIECH JAGIELSKI W CYKLU "STRONA ŚWIATA": Nadkaspijskie kraje, powstałe na gruzach Związku Radzieckiego, wyrosły na satrapie. Kiedy ich mieszkańcy zaczynają narzekać na brak wolności, albo zaczyna brakować im chleba, sprawujący absolutną władzę prezydenci urządzają igrzyska.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 41/2019