Dwa tysiące kilometrów w dół mapy Australii: pielgrzymka do nadwątlonej duszy Uluru

Budziłem się ciągle w tym samym opustoszałym motelu gdzieś na pustkowiu. Nie mogłem stamtąd wyjść, bo gdy już wyszedłem, zasypiałem i ponownie się tam budziłem. I tak co noc. Czerwona pustynia nie chciała mnie wypuścić.

19.03.2024

Czyta się kilka minut

Alice Springs, sierpień 2023 r. // Fot. Michał Milczarek
Alice Springs, sierpień 2023 r. // Fot. Michał Milczarek

Wieczorem powietrze w Darwin przenikała ochra. Był to kolor ziemi, barwa wypalonego przez słońce kontynentu. Już tu, na skraju, na australijskiej Dalekiej Północy, dało się wyczuć jego serce, można go było zobaczyć. Kontynent nadciągał z głębi horyzontu, pełzł na miasto z południa nieubłagany jak geologia, wiszący nad miastem jak fatum. Patrzałeś i widziałeś, że miasto rozstępuje się, rozsypuje, znika pod naporem tego, co prastare, nieobjęte i zwycięskie.

Po zmroku widać było ogień na Półwyspie Coxa po drugiej stronie zatoki. Ogień trawił dżunglę; w stronę fioletowego nieba, które nakłuwały pierwsze gwiazdy, wznosił się słup dymu. Na morzu Timor pełgała łuna.

Czerwień ziemi, ogień, dym, kakadu śpiące w ciemnych koronach eukaliptusów – to wszystko było odwieczne. Na ich tle wysokie centrum i parterowe przedmieścia Darwin wydawały się mirażem, dekoracją, chwilowym zaburzeniem biegu czasu.

Wiatr z kontynentu

W stronę Ziemi Arnhema prowadziła pusta szosa. Wiało. Był początek sierpnia, zaczynał się gurrung – okres gorących wiatrów. Ziemia już wyschła. W rozpalonym powietrzu wirowały kanie. Deszcz miał przyjść dopiero w listopadzie. Na poboczach leżały martwe walabie. Ptaki i mrówki zjadały resztki. Radio nie łapało żadnej stacji. Z kopalni uranu w Jabiru wlekły się pociągi drogowe – potężne road trains ciągnące kilka przyczep. Zatrzymywałem się, wysiadałem z samochodu, stawałem na czerwonej, nagrzanej ziemi i patrzałem w pustkę. Wiało. Busz szumiał. Czas przestawał płynąć.

Droga na południe, sierpień 2023 r. // Fot. Michał Milczarek

Rzeka Południowego Aligatora wyglądała jak Irtysz. Brzegi były dalekie i bezludne. Tylko ruch światła i wrzask kakadu okupujących uschnięte drzewa. W Rzece Wschodniego Aligatora kotłowały się kilkumetrowe krokodyle. Ryby nie miały szans – słychać było, jak ich ciała trzeszczą miażdżone w gadzich paszczach.

Na skałach w Parku Narodowym Kakadu widniały rysunki ludzi i zwierząt. Wiek niektórych szacowano na czterdzieści tysięcy lat. Ludzi narysowano za pomocą cienkiej kreski. Tylko kości, genitalia, piersi u kobiet oraz oczy – to, co najważniejsze. Zwierzęta miały ciała, a ludzie nie. Byli bardziej duszą niż ciałem. Jak gdyby znajdowali się gdzieś pomiędzy. W świecie, a zarazem poza nim.

Najpiękniejsze było malowidło przedstawiające scenę transu. Kości, głowy i genitalia uchwycono w ekstatycznych pozach. Niektórzy zawiśli do góry nogami, inni lewitowali albo płynęli w powietrzu. Paleolityczny stroboskop. Człowiek sprowadzony do samych pierwocin – żywe kości, wirowanie i podskoki oraz świadomość niemieszcząca się w ciasnej czaszce, wzlatująca ku odmiennym stanom. Człowiek jako istota transowa.

Słońce wypełniało wszystko, ale ziemia była większa. Nocą słońce zachodziło, a ziemia zostawała – jeszcze bardziej obecna niż w dzień. Żywa, potężna, będąca absolutem – początkiem i końcem wszechrzeczy.

Wiało. Wciąż wiało z głębi kontynentu.

Dziesięć samochodów

Dlatego pojechałem na południe. Autostopem, bo tak jest lepiej i uczciwiej. Trzeba wyjść światu naprzeciw, wyjść ogołoconym na czarną trasę – tylko niewielki plecak, kości zanurzone w ciepłym ciele i istnienie jarzące się we wnętrzu czaszki.

Na kartonie napisałem czarnym flamastrem ULURU, żeby było jasne, że to pielgrzymka. 1960 kilometrów w dół mapy. Połowa kontynentu.

Jechałem przez Outback. Świat powoli pustoszał, wszystkiego robiło się coraz mniej. Coraz mniej słońca, coraz mniej drzew, coraz chłodniej, coraz dalej. Tylko mapa rosła, powiększała się, zagarniała całą przestrzeń. I rósł kontynent – powiększał się, następował ze wszystkich stron, anihilował i pomniejszał to, co – na przekór presji nicości – jeszcze tam istniało. Było tego niewiele: małe osady raz na sto kilometrów, odludne stacje benzynowe, bary na pustkowiu, czerwone pobocza i czarne noce. Reszta zlewała się w jedno. Odwrócone niebo, suche zarośla, karłowaciejące eukaliptusy, kopce termitów. Prosta, monotonna droga przez stary, zmęczony, wypalony przez słońce i wygładzony przez geologię kraj.

Cztery dni, dziesięć samochodów. Facet w bardzo ładnym dżipie zapytał, czy go nie zabiję. No worries, mate. Dziewczyna na widok kartonu z Uluru krzyknęła „Dżizes”. Sikh z Melbourne kierujący tirem z pustą lawetą rozumiał ideę autostopu. Mówił, że bierze każdego. Ktoś opowiadał o pastwiskach, ktoś o Aborygenach wąchających benzynę, ktoś o konieczności wypalania sprowadzonej z RPA trawy Cenchrus ciliaris, ktoś o misji pokojowej na Timorze Wschodnim.

Paleolityczn trans uwieczniony w naskalnym malowidle // Fot. Michał Milczarek

Jedną okazję złapałem od razu na tysiąc kilometrów. Wzięła mnie ekipa malująca linie na drogach tego wielkiego kraju. Jechali w dwie ciężarówki i wyruszali jeszcze przed świtem. Udoskonalaliśmy monotonię kontynentu, malując na asfalcie linię ciągłą i przerywaną.

Czasami wyglądało to jak zachodnia Syberia. Czelabińsk, Kurgan, Omsk. Albo jak północny Kazachstan. Równina po horyzont, trawa i niewysokie drzewa. Tylko że zamiast brzóz – eukaliptus. Lasostep i wietrzna pustka.

Setka za setką – ale niewiele się zmieniało. Tylko asfalt, ciężarówki ciągnące po trzy albo cztery naczepy, trupy potrąconych kangurów i kanie krążące w błękicie. Słońce, wiatr, czerwony pył. I ciągle ta szara, płaska szosa, biegnąca przed siebie, obiecująca coś, co nie mogło się spełnić, działająca jak środek nasenny. Żadnych prawie zakrętów, żadnych wzniesień. Puste kilometry. Nic. Kilometry rosły albo topniały – ale nie miało to większego przełożenia na rzeczywistość. Mapa nie miała za wiele sensu – traciła swoją moc, blakła, wsiąkała w ziemię.

W głębi czasu

Dlatego patrzałem na boki – w stronę sawanny ciągnącej się monotonnie wzdłuż szosy. Chciałem wysiąść i pójść w głąb. Zejść z mapy, opuścić geografię. Zredukować ową nużącą przestrzeń do najbliższego otoczenia: eukaliptusów, suchej trawy, kopców termitów, ochry pod nogami. Opuścić przestrzeń i wejść w czas.

Wypatrywałem ścieżki, która poprowadziłaby mnie w głąb czasu. Szedłbym przez czerwoną ziemię, przez krajobraz bez brzegów. Słuchałbym, co mówi ziemia. Nazywałbym to, co widzę, wymawiał słowa, szukał mitów i imion zalegających w krajobrazie.

Krajobraz Australii miał charakter totemiczny. Jego sens krył się w głębi czasu. Tkwiły w nim ślady wędrówki ludzkich i zwierzęcych praprzodków w epoce snu, która miała miejsce na początku czasu. Australia najpierw się przyśniła, a dopiero potem zaczęła istnieć. Wcześniej nie było tu nic, nawet Uluru nie było, tylko ubóstwo materii sypkiej jak piasek i bezkształtnej jak słona woda. Ziemia była jeszcze bardziej płaska niż teraz, a ludzie sklejeni ze sobą w bezkształtną masę i przemieszani ze zwierzętami. Potem zaczął się czas. Mityczni przodkowie przeszli cały kontynent, zamieniając chaos w kosmos, nadając formę temu, co formy nie posiadało, rzeźbiąc ziemię. Robili to za pomocą śpiewu, wyśpiewywali ziemię. Kontynent narodził się z poezji.

Wyobrażałem sobie to wszystko, ale nie wysiadałem. Trzymałem się szosy. Nie znalazłbym raczej żadnej ścieżki, żadnych słów. Musiałbym nazwać wszystko od początku, a przecież już istniało, a zatem miało już nazwę. Nie wiedziałem, którędy przebiega droga snu. Zostałbym na odludziu otoczony przez nagą przestrzeń. Pustynny pył, palące słońce, brak wody. Szczelna przestrzeń, która wypełnia wszystko, okalając świat płaską linią horyzontu. Zamiast czasu – koryta wyschniętych rzek. Bezruch.

Jechałem i czułem melancholię. Szukałem czasu, który nie był mój. Mój czas powoli wyczerpywał się. Pewnie dlatego się spieszyłem. Chciałem zdążyć przed końcem – zachłanny i niepogodzony. Chociaż oczywiście dobrze wiedziałem, że ta zachłanność przyspiesza jego kres. Czas wcale nie jest nieskończony. I im więcej chcemy, tym mniej go zostaje.

Hotel Różowej Pantery w Larrimah, sierpień 2023 r. // Fot. Michał Milczarek

Na szosie

Zresztą odbijałem się od tego czasu. Sześćdziesiąt pięć tysięcy lat – wtedy przybyli tu ludzie. Jesteśmy przyzwyczajeni do węższych zakresów. Tysiąc lat Polski, dwa tysiące chrześcijaństwa, niecałe trzy Rzymu, pięć Egiptu czy Sumeru. A tu całe sześćdziesiąt pięć ciągłości kulturowej. Prawie wieczność. Odtrutka na złudzenia o ważności nas samych.

Środek kontynentu był bardzo stary. Płaski, czerwony, pomarszczony przez wiatr. Wszystko, co istniało, rozpadło się w pył. Erozja wyrównała powierzchnię i Australia wyglądała jak świat u kresu, była wyczerpana, doszła do końca.

Czas był tam sypki jak piasek i nieprzebrany. Niepodobna było go przejść. Czułem melancholię, bo byłem tam całkowicie zbędny. Asfalt ciągnął się na południe, ale ścieżki w głąb czasu nie było. Krajobraz był zasklepiony w sobie i nie było do niego wstępu.

Ten kraj był przepastny. Samotny, otoczony przez ocean, będący na dobrą sprawę wyspą. Trochę jak księżyc. Ziemia była tam większa niż niebo, a czas większy niż przestrzeń. Dlatego zostałem na szosie. Oczy i tak nie objęłyby tego kraju. Ten kontynent nie był do oglądania.

Wiał wiatr. Na pustej szosie malowaliśmy linie przerywaną i ciągłą. Przerywana i ciągła prowadziły na południe kontynentu, próbując nadać mu namiastkę sensu.

Z Alice do Adelajdy

Alice Springs w niedzielne popołudnie było zupełnie puste. Wszystko zamknięte, prawie nikogo. Pustynia wdarła się do miasta – i miasto się poddało, skapitulowało. Zostały słońce, czerwona ziemia i eukaliptusy. Puste centrum miasta w pustym centrum kraju. Stacja kolejowa wyglądała jak Wierchnij Baskunczak w obwodzie astrachańskim. Albo gdzieś w Kazachstanie. Jeden tor, piasek, niewysokie eukaliptusy i nadkruszony pomnik wielbłądów. The Ghan błyszczał w niskim słońcu. 

O dziewiątej wieczór miał odjechać do Adelajdy. Stary Aborygen chodził po martwych ulicach i puszczał na cały regulator country z boomboxa. Inni obozowali na trawie albo siedzieli na murku. Prosili mnie, żebym kupił im czteropak w jedynym czynnym monopolowym, bo mają bana. Reszta dla mnie. Nie spieszyli się, nie mieli dokąd. Ten czas do nich też nie należał. Patrzeli gdzieś w bok. Chyba czekali na Godota. Ale Godot nie nadchodził, dlatego szli po kolejny alkohol. Niektórzy malowali. Malarstwo przynajmniej w części ich ocalało. Abstrakcyjne, punktowe obrazy, które tworzyli, były piękne. Wyglądały jak ziemia z samolotu, ale geografia splatała się w nich z mitem. Gdy malowali, widziałem, że w ich oczach odbijają się emocje, że błyszczą, że ożywają.

Chodzili na przełaj, patrząc na ulice, linie, chodniki, przejścia dla pieszych jak na złudzenie. Wciąż pozostawali częściowo w paleolicie, a paleolit nie znał asfaltu i czerwonych świateł. Myślę, że postrzegali to jako zły sen – i czekali, kiedy się skończy i wszyscy powrócimy do paleolitu. 

Te wszystkie miasta, ulice, drogi to musi być zjawa. Przez sześćdziesiąt pięć tysięcy lat było przecież inaczej. Dlatego czekali, aż się przebudzą i wszystko sczeźnie, wiatr oczyści ziemię i będzie można wrócić do buszu. Leżeli na trawnikach, przechadzali się wolnym krokiem, boso. Czekali na murkach, na krawężnikach – i martwili się, że robi się późno. I jeśli ten dziwny świat z betonu i asfaltu zniknie, to mogą nie odnaleźć na powrót ścieżki. Bo ten sen się ciągnie tak długo, że zapominają już powoli, jak wygląda świat na jawie. Gubią śpiew.

Góra Uluru, sierpień 2023 r. // Fot. Michał Milczarek

Dusza Uluru 

Rano Uluru było zimne w dotyku, zimne jak grób. Miało pięćset pięćdziesiąt milionów lat, poprzedzało wyjście roślin i zwierząt z wody na ląd, poprzedzało Pangeę, dinozaury, wielkie wymieranie, cały fanerozoik – poprzedzało właściwie wszystko. Było stare jak istnienie.

Dotykałem rzeczy mającej pół miliarda lat – i znikałem. Uluru też znikało, bo nie mogłem objąć go ani myślą, ani wyobraźnią. Nic stawało naprzeciw niczego. Uluru było czasem – zastygłym, stwardniałym, skamieniałym, zmineralizowanym.

Znowu chciałem zejść w bok i zanurzyć się w zarośla. Wierzyłem, że we wnętrzu buszu mózg nabrałby plastyczności. Gdzieś tam kryły się ścieżki prowadzące do wnętrza totemicznej geologii. Wystarczy kucnąć na dłużej i czas zacznie powoli płynąć, odsłoni się. Wyobraźnia będzie przywracała go do istnienia.

Ale nie wolno mi było iść w krzaki. Zejście na rdzenną ziemię groziło mandatem. Trzymałem się ścieżki, którą szli kolejni turyści. Czas okrążał górę, ale nie wgłębiał się w nią, nie prowadził do jej serca. Mogłem patrzeć, ale wzrok wyczerpywał się w samym sobie, we własnej przeźroczystości. Ślizgał się po powierzchni – nie potrafił ożywić góry i rodził melancholię.

Wzrok bywał nawet zagrożeniem. Tu i tam stały tabliczki zabraniające fotografowania fragmentów skały. Tak jakby każde kolejne zdjęcie uszczuplało ją o gram. Zrozumiałem, że dusza Uluru jest nadwątlona, przetrzebiona, częściowo odparowała. Dlatego nie pozwalano się zbliżać, robić zdjęć, schodzić ze ścieżki, dotykać i kalać. Chroniono ją jak gatunek zagrożony wyginięciem. Im więcej osób chce ją zobaczyć, tym bardziej się kryje i kurczy. Dlatego posłusznie chowałem aparat i nie zbaczałem z drogi prowadzącej przez ziemię ludu Mutitjulu.

Ekran miasta

Przyjechałem późno, wiem. Ocean był coraz większy, a ziemia coraz mniejsza i coraz bardziej sucha. Było za ciepło. Zwierzęta wycofały się do podziemi, zniknęły. Ludzie tracili pamięć. Nie umieli już śpiewać, nie umieli śnić. Pili pod sklepami i gubili ścieżki. Tak, dotarłem tam dość późno. Powinienem był przyjechać w plejstocenie. Spóźniłem się o kilkadziesiąt tysięcy lat. Lody stopniały, ziemię zalał potop.

Przyjechałem nie w czas, wiem. Wmieszałem się w tłum turystów, płaciłem dolarami i wyczekiwałem stopa. Powinienem był zostać na dłużej. Gapić się w czerwoną ziemię godzinami, tygodniami, latami – aż przestałbym się od niej odróżniać. Uczyć się od drzew obchodzenia się bez wody. Uczyć się od Aborygenów lunatykowania. Chować się przed słońcem. Czekać na deszcz. Starzeć się.

Wieczorem Uluru płonęło. Zapalało się na czerwono, żarzyło przez kilka minut, a potem gasło. Na tę krótką chwilę czas ożywał.

Nie zostałem. Nie miałem jak. Wyjechałem, ale nie do końca. Światy się przemieszały, a sny wracały wolniej niż ciało – rozszczepiłem się. W Brisbane chodziłem między wieżowcami w spodniach i butach pokrytych rdzawym pyłem z serca kontynentu. Ziemia nie była już czerwona, czerwone były tylko światła. Naciskałem przycisk i czekałem, aż miasto mnie przepuści. Szedłem wśród zadbanych ludzi, którzy nie patrzeli w oczy. W powietrzu krążyło darmowe wi-fi, ale nie korzystałem. Ptaki, które zerwały z naturą, unosiły się na nim jak na wietrze. Byłem zmęczony. Zgubiłem drogę.

Usiadłem na ławce i zasnąłem na chwilę. Słońce zaszło szybko, bo była australijska zima. Na niebo wylały się kolory, a z zacienionych zaułków wypełzał chłód. Patrzałem, jak dzień i jego odbicie w rzece gasną. Ale noc przegrywała z miastem. Jego światła były silniejsze niż gwiazdy. Świat ślepł, a miasto wciąż patrzało oczami i kamerami. Szedłem dalej jak Aborygen, ale znowu nie mogłem trafić na żadną ścieżkę. Wokół była tylko siatka asfaltowych ulic i szklane wieże zasłaniające gwiazdozbiory.

Brisbane wyglądało jak zerojedynkowy układ scalony, zespół procesorów połączony pasami transmisyjnymi, otwarte trzewia laptopa. Dotknąłem ekranu miasta, ale wyskoczył error, drzwi były zamknięte. Chodziłem po Brisbane długo, telefon niestrudzenie liczył kroki, gratulując mi zdrowego trybu życia. Nie wiedział, że błądzę, szukam czerwonej pustyni, po omacku próbuję wyjść poza zasięg, poszukuję drogi do Uluru.

Pod Adasiem

W Krakowie niewiele się zmieniło. Budziłem się co noc w tym samym miejscu – na pustyni gdzieś w środkowej Australii. Wydawało mi się, że jestem w caravan parku na pustkowiu, motelu albo przechodnim pomieszczeniu z łóżkiem – coś w tym rodzaju. Wokół głusza, niskie eukaliptusy i sucha, czerwona ziemia ciągnąca się po horyzont. Czułem jej intensywną obecność.

Ale jednocześnie miałem wrażenie, że zabłądziłem. Nie wiedziałem, gdzie dokładnie się znajduję, gdzie jest mój plecak i która jest godzina. Dlatego wstawałem – i lunatykowałem. Po omacku dotykałem ścian, szukałem drzwi, szukałem plecaka. Chodziłem dookoła łóżka, bo rzeczywistość była podszyta nierzeczywistością. Przysnąłem, zgubiłem drogę, budzik nie zadzwonił. Wszyscy odjechali, a ja zostałem. Zaspałem. Coś w tym rodzaju.

Potykałem się, więc włączałem latarkę w telefonie. Patrzałem oczami podobnymi do przepalonych żarówek na pokój, zasłonięte okno – ale nadal nic mi nie pasowało. Aż wreszcie zaczynało docierać do mnie, że to nie Australia, tylko Kraków. Jestem w swoim mieszkaniu, a nie na pustyni. Uspokajałem się i zasypiałem.

Ale po kilku godzinach budziłem się znowu na pustyni. Ciągle w tym samym opustoszałym motelu gdzieś na pustkowiu. Nie mogłem stamtąd wyjść, bo gdy już wyszedłem, zasypiałem i ponownie się tam budziłem. I tak co noc. Czerwona pustynia nie chciała mnie wypuścić. Lewitowałem zawieszony w transkontynentalnym nigdzie, w międzyczasie i międzyświecie, gdzieś pomiędzy Polską a Uluru.

Po szóstej rano budziłem się na dobre. Już rozumiałem, że to nie Australia. Świtało. Wstawałem. Ubierałem się i wychodziłem. Szedłem, mając nadzieję, że może gdzieś dojdę. Może odnajdę ścieżkę. Nogi zaprowadziły mnie na Rynek, ale wszystko było zamknięte. Pierwszy lokal na Stolarskiej – od ósmej trzydzieści. Bar kawowy Rio – tak samo. Usiadłem więc na ławce pod Adasiem. Śmieciarki zabierały śmieci, czyszczarki myły nawierzchnię, poranni fanatycy turystyki nagrywali na telefony hejnał. Wstali wcześnie, żeby niczego nie przegapić.

Ja siedziałem i przegapiałem wszystko, bo byłem nieobecny. Miałem pewnie aparycję jak na kacu i pusty wzrok. Nic prócz słońca się nie zgadzało.

Siedziałem pod Adasiem – i czekałem na samego siebie.

Na horyzoncie wciąż było widać Uluru.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 12/2024

W druku ukazał się pod tytułem: Dwa tysiące kilometrów w dół mapy