Czas na negatyw

Nie ma nic piękniejszego niż apokalipsa w Arktyce. Wiatr, rozpad, pustka – wszystko rozgrzewa wyobraźnię do poziomu wrzenia. Oto jest terytorium czystego bycia albo czystej nicości.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Amderma – zimna wojna w stanie hibernacji /
Amderma – zimna wojna w stanie hibernacji /

Za kilka dni pojadę do Iranu. Będzie czterdzieści w cieniu, wypalona do minerału ziemia, żar z nieba. Smog Teheranu, bazary Isfahanu, gorący wiatr od pustyni w Jazd. I słońce, wszędzie słońce. Ale wiem, że w końcu pojawi się ta myśl, bo zawsze się pojawia. Trochę znikąd – jakby wypełzła spod powierzchni świata. Będę myślał o Syberii, ponieważ zawsze myślę o Syberii. Nie wprost, ale jakby na ukos, na marginesie, krawędzią myśli. Syberia będzie istnieć w tle – trochę jak cień albo negatyw widzialnego.

Bo przecież wszytko ma swój negatyw. Rzeczywistość jest podwójna, rozciągnięta między przeciwieństwami, opozycjami. To dobrze, bo gdyby było jedno, nie byłoby nic. Dlatego w Iranie będę myślał o Syberii. I to nie o lecie, ale o syberyjskiej zimie, która będzie zaprzeczeniem rzeczywistości. Będę siedział na rozpalonej pustyni i czekał na śnieg.

Autostop jest niezły

Zimą na Syberii jest najlepiej. Zwłaszcza późną zimą – w lutym, marcu. Słońca jest już dość wiele, dni robią się coraz dłuższe, jaśniejsze. Na północ wraca światło, ale nie ciepło. Ciepło zacznie powracać dopiero w kwietniu. To dobrze, że jeszcze go nie ma. Na Syberii powinno być zimno. Masz wtedy pewność, że wszystko na świecie jest tak, jak należy. Że jest tak, jak było zawsze.

Bo przecież jedzie się tam właśnie po to – zobaczyć wieczność. Ludzkie dzieła są tam nietrwałe i jest ich mało. Trochę pomalowanych na biało murowanych cerkwi z XVIII wieku, trochę kupieckich kamieniczek, trochę drewnianych domów, które generalnie chylą się ku zagładzie i zapadają pod ziemię, aż serce boli. No i bloki. Bloków na Syberii jest najwięcej. Inwazja kubizmu w nieskończone połacie lasów i bagien. Stoją w wielkich miastach: Nowosybirsku, Krasnojarsku, Chabarowsku, Władywostoku. Ale także w tych mniejszych osadach, różnych pasiołkach na końcach świata. Stoją i trwają na przekór wszystkiemu. Często są jedynym przejawem formy na terenach wszelką formę rozpuszczających.

Najważniejsze jest to, że zimą na Syberii jest więcej możliwości. Więcej dróg. Bo prócz tych zwykłych istnieją także tak zwane zimniki. Ich istnienie jest dość efemeryczne. Pojawiają się w styczniu, kiedy wszystko zamarznie na amen. Kiedy zima wydaje się być wieczna. Wtedy do tajgi czy tundry wyjeżdżają spychacze i czyszczą drogę. Odgarniają śnieg. Trzeba jeszcze zmierzyć grubość lodu na rzekach, bo przecież na końcach świata nie ma żadnych mostów. Jeśli lód ma metr, wszystko jest okej. Będą mogły po nim jeździć kilkudziesięciotonowe ciężarówki: urale i kamazy z wysokim zawieszeniem.

Tak, w styczniu zaczyna się gorący okres. Trzeba wszystko przywieźć, ze wszystkim zdążyć. Jeżdżą więc w tę i z powrotem przez białe pustynie. Eldorado kończy się w kwietniu. Wtedy droga zaczyna topnieć. Kurczy się też lód na rzekach. Ostatni ryzykanci robią ostatnie kursy za dużą kasę. Zdarza się, że lód się łamie i kamaz idzie pod wodę. W maju są już odcięci od świata. Zostaje im tylko samolot albo helikopter.

Syberyjska zima to dobra pora na autostop. Bywa wprawdzie zimno, ale bez przesady. Nie mitologizujmy nadmiernie syberyjskiego zimna. Najczęściej jest całkiem znośne. 20 albo 30 stopni na minusie. Jeśli nie ma wiatru – pełen lajt. Tylko w Jakucji i na Kołymie bywa gorzej. 40 to standard, a bywa nawet 50.

Przypominam sobie, jak jechałem zimnikiem do Ewenkii. Ewenkia leży na północ od Krasnojarska w środkowej Syberii. Ma 760 tys. km2, czyli tyle co Turcja, i 14 tysięcy mieszkańców – tyle co taki Nowogard w Zachodniopomorskiem. Dwie setne człowieka na kilometr kwadratowy. Nawet na Grenlandii albo Czukotce gęstość zaludnienia jest większa. Chyba trochę za mało, aby być. Za mało na coś. Dlatego żyją, znikając. Prawie niewidzialni. Prawie ich nie ma.

Tak więc – pustka. Pusta mapa i pusty krajobraz. Zimnik do stolicy – Tury – ciągnie się na tysiąc kilometrów. Ostatnie dwieście kilometrów prowadzi po równiutkim lodzie rzeki Dolna Tunguzka. Po dziurawym leśnym dukcie wydaje się, że to niemiecki autoban. Na całej trasie jest jedno skupisko wież wiertniczych, jedna miejscowość i jedna wieś. Reszta jest nicością. Zimą ta nicość ma biały kolor. Wymazuje kształty, formy. Wymazuje świat i rodzi dziwną, dudniącą w uszach ciszę.

W samej Turze też niewiele jest. Dwupiętrowe drewniane baraki i pełno bezdomnych psów, które koczują wokół śmietników.

A autostop jest niezły. Średnio jeden kamaz na godzinę lub dwie. Zatrzymują się wszyscy, choćby po to, żeby ci powiedzieć, że nie mają miejsca. A ty idziesz dalej, bo stać kilka godzin przy minus 35 stopniach to nie jest najlepszy pomysł. Idziesz w głąb tego białego milczenia – aż usłyszysz za plecami dźwięk silnika kolejnego kamaza. Bo kamaz to życie.

Najlepsze jest jednak to, że na północ od Tury, na totalnym zadupiu, gdzie nie dojedzie już żaden kamaz, znajduje się geograficzny środek Rosji. Okazuje się więc, że w swoim sercu Rosja skrywa nicość. Jest emanacją pustki.

Wszędochód pomoże

Albo taka Kamczatka. Lądujesz – i od razu tracisz poczucie realności. Kiedy w Moskwie jest noc, tam jest dzień. Sen zamienia się miejscami z jawą. Wydaje się, że wszystko jest odbite w lustrze. Poza tym widać białe stożki wulkanów – dosyć surrealistyczna scenografia.

Kamczatka to jest oderwanie. Półwysep, a tak naprawdę wyspa na końcu świata, bo nie prowadzą tam żadne drogi. Trochę osobna orbita, satelita ziemi. Dlatego Kamczatka też nie do końca istnieje. A przynajmniej nie istnieje tak jak reszta ziemi. Bardziej lewituje, podszywa się pod istnienie, pasożytuje na realności. Ale to dobrze, bo dzięki temu można zaznać ontologicznej nieważkości.

Droga jest tylko na południu Kamczatki. Tam też leżą wulkany i gorące źródła, więc nikt nie jeździ dalej. A zimą da się dalej – można pojechać do północnej części półwyspu, czyli do Koriacji. Oczywiście też na stopa. Zimnik jest tu jednak o wiele gorszy niż w Ewenkii. W ogóle dzicz: lasotundra, pustkowia, śniegi. Większość kierowców pije. Mówią, że wtedy mija strach. Ten strach jest zresztą usprawiedliwiony. Biała droga zlewa się z białym pustkowiem – i znika. Moment nieuwagi – i wpadasz w głęboki rów.

Nam też się zdarzyło. Jechaliśmy w trzy ciężarówki. Pierwszą kierował Rosjanin, drugą miejscowy, skamczadziały Czeczen, a trzecią Uzbek na kamczackich saksach. No i ja – z Czeczenem Wową. Zestaw trochę jak w kawale, ale tutaj nie chodziło o to, żeby przechytrzyć jeden drugiego, ale o to, żeby sobie pomagać. Pierwszy wpadł w głęboką zaspę Uzbek Misza. Lewe koła urala cysterny zanurkowały w śniegu, prawe oderwały się od ziemi, chwilę się zawahały – i opadły z powrotem na ziemię. Trzeba zaznaczyć, że Misza nie wiózł ziemniaków, ale paliwo lotnicze. Próbowaliśmy go wyciągnąć, ale nie szło, wreszcie lina się urwała. Huraganowy wiatr, minus 22 na termometrze, białe pustkowie. Niewesoło. Na szczęście jakieś 10 kilometrów dalej stała opalana drewnem buda, w której dyżurowali drogowcy. Nie mieli co robić, więc głównie pili. Ale mieli też wiezdiechod, czyli pasażerski czołg na gąsienicach bez armaty. I dopiero ów wszędochód wyciągnął z zaspy Miszę.

Potem wpadliśmy my z Władem, ale dość płytko. W pięć minut było po sprawie. Rosjanin Igor nie wpadł, ale i tak nie dojechał. Wysiadł mu kamaz. Został w budzie drogowców. Dlatego pili, bo jak nie pić. Nawet muzułmanie. Mówili, że Allah zrozumie, że na Kamczatce inaczej nie da rady – i przebaczy. A policji nie uświadczysz na setki kilometrów. Swoboda.

Na miejscu oczywiście nic nie ma. Dwie mieściny z dwoma czy trzema tysiącami mieszkańców i zagubione w pustce wsie. Pogryzione przez wiatr bloki, gnijące domy. Rozpadająca się materia. Portów nie ma, dróg nie ma, a internet chodzi zbyt wolno, by z niego korzystać. Prawdziwy koniec świata. Kosmos zdaje się być na wyciągnięcie ręki.

No i Koriacy. Naród dość archaiczny. Mieszkają w północnej Kamczatce od 4 tysięcy lat. Kiedyś połowa hodowała renifery, połowa polowała na wieloryby i foki. Dzisiaj obowiązuje inny podział: na alkoholików i resztę. Tych drugich jest, niestety, mniej.

Uprawiałem wtedy ortodoksyjny autostop i nie tylko jeździłem, ale także spałem za darmo. Nie szedłem do hotelu, zagadywałem okutanych w futra przechodniów. Robili wielkie oczy, ale zgadzali się szybko. W stolicy Koriacji, Pałanie, trafiłem właśnie do Koriaka Olega. Mieszkał sam w dwupokojowym mieszkaniu. Nie miał żadnego jedzenia i było dla mnie tajemnicą, jak przeżył do dnia, w którym się zjawiłem.

Przez kilka dni kupowałem żarcie na dwóch. W mieszkaniu działał tylko jeden kontakt. Oleg podłączał do niego czajnik i telewizor, który grał od rana do wieczora. Stary kineskopowiec, piętnastocalowe okno na świat. Wieczorami oglądaliśmy razem, bo nie było absolutnie nic innego do roboty. Oleg skombinował skądś pół litra, ale mnie nie proponował. Żal mu było. Zresztą wcale nie chciałem, Koriacja była mocniejsza niż każda wódka i każdy narkotyk. Wpadałem w trans bez niczego, a Oleg potrzebował wódy i telewizora. Akurat leciał program o Babci Wandze, która przepowiadała przyszłość. Mówiła, że widzi krew i ogień, więc koniec jest bliski. Pijany Oleg powtarzał za nią te przepowiednie. Też zacząłem wierzyć, że będzie źle. Nagle zerwał się na równe nogi i krzyknął do mnie w panice:

– To jest rzeczywistość czy telewizja?!

– Telewizja – odpowiedziałem.

Ale chyba nie uwierzył, bo ruszył do telewizora, żeby sprawdzić: czy to ekran, czy przejście do innego wymiaru. Wódka trochę nim zachwiała, zniosło go, uderzył ręką w szybę okna, chwycił się za firankę, wyrównał pion – i złapał się za telewizor.

Kineskopowiec cudem nie zleciał z szafki, ale zgasł. Nastała ciemność. Olega nawiedzały duchy, a ja poszedłem spać.

Bilet na helikopter

Najpiękniej jest chyba jednak w Arktyce. To już zaświaty zaświatów i nicość do kwadratu. Tyle że ta nicość jest reglamentowana – cała rosyjska Arktyka to pogranzona, strefa graniczna. Bez przepustki od FSB nie wjedziesz, a o przepustkę trudno. Składasz dokumenty dwa albo trzy miesiące wcześniej.

Kiedy jechałem do Norylska, poprosili mnie nawet, żebym wszystko napisał odręcznie, długopisem. Cel, motywacja i plan pobytu. Dokładnie, co do godziny. Trzeba było tę nicość czymś zapełnić. Wyszło sześć stron. Potem musiałem owego planu przestrzegać – i nie było rady, przestrzegałem. Zawsze przestrzegam wszystkiego, czego żąda FSB, bo jak coś nabroję i przestaną mi wydawać przepustki, stracę sens życia.

Więc ostatnią zimą też aplikowałem. Do Amdermy nad Morzem Karskim. Wschodni skraj Nienieckiego Okręgu Autonomicznego, 69. równoleżnik, granica Europy i Azji, granica bytu i nicości. I znowu się udało. Ale propusk dostałem dopiero w Narjan-Marze, stolicy okręgu, już za kołem podbiegunowym – dwa dni przed wylotem do Amdermy. Poszedłem do rejonowego wydziału FSB – i okazało się, że gotowa przepustka z piękną, okrągłą i niebieską jak policyjna czapa pieczątką czeka na mnie. Credo quia absurdum. Nie ma piękniejszych chwil w życiu niż odbiór propuska do pogranzony.

Dopiero wtedy mogłem kupić bilet na helikopter. Bo do Amdermy też nie ma drogi – nawet zimą. Helikopter dwa razy na tydzień – wot i wsio. Miałem farta – został jeden bilet. Poleciałem przez pustą biel. Z góry tundra wyglądała jak księżyc.

Amderma to była postapokalipsa w wersji turbo. Wszędzie stały bloki widma. Substancja istnienia gniła, rdzewiała, rozpadała się na atomy. Kiedyś był tam garnizon wojskowy, stacjonował pułk lotniczy i mieszkało 10 tysięcy osób. A potem runął Związek Radziecki, a Amderma runęła razem z nim. Zostało 220 robinsonów. Dobrzy ludzie. Mogłem nie brać ze sobą żadnych pieniędzy. Przez trzy dni jadłem, piłem, spałem – wszystko za darmo. W sercach ludzi panował ortodoksyjny komunizm jak u Płatonowa.

Nad Morzem Karskim wiało bez przerwy. Tego nie da się wyobrazić, to trzeba poczuć. Twarz robiła się jak lód. Musiałem odwracać się plecami do wiatru, zdejmować rękawice i przykładać do niej dłonie. Nie było gdzie się schować, bo wokół tylko goła tundra. Słońce przez cały dzień było nisko i w ogóle nie grzało. Czasami tak wiało, że widać było góra na 100 metrów. Wydawało się, że to mgła, ale to były niesione przez wiatr drobinki śniegu. Biała ciemność.

W tundrze stały porzucone instalacje wojskowe i anteny radiolokacyjne. No bo do Związku Radzieckiego ze Stanów najbliższa droga prowadziła nad Arktyką. Bombowce B-52 i rakiety dalekiego zasięgu miały przylecieć właśnie stamtąd. Dlatego patrzyli i nasłuchiwali. Aż dokonał się wielki kolaps, ale inaczej, niż sobie to wyobrażali.

W pustych mieszkaniach zalegały resztki mebli i śnieg. W jednym wisiał nawet przyklejony do ściany program Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego przyjęty przez XXVII zjazd na przełomie lutego i marca 1986 r. Zatwierdzono wtedy kolejną pięciolatkę i zaplanowano dwie następne, aż do 2000 roku.

Bo to wszystko miało trwać wiecznie. Być może w roku milenium komunizm zapanowałby ostatecznie. Żylibyśmy syci i szczęśliwi w jasnym i prostym świecie wśród czerwonych chorągiewek i czerwonych tulipanów. Przebóstwieni i niewinni jak w raju. W Amdermie mieszkałoby ze 20 tysięcy, a z Workuty podciągnięto by kolej. Dwie doby w kuszetce – i byłbyś w Moskwie. Trzy – i nad Morzem Czarnym. Ale miesiąc później wydarzył się Czarnobyl i w ogóle wszystko poszło nie tak. Zamiast królestwa bożego na amdermińskiej ziemi wydarzyła się apokalipsa.

Spacerowałem po tych zgliszczach, bo były niesłychanie piękne. Nie ma nic piękniejszego niż apokalipsa w Arktyce. Wiatr, rozpad, pustka – wszystko rozgrzewało wyobraźnię do poziomu wrzenia. To było terytorium czystej ontologii. Czystego bycia albo czystej nicości. Zupełnie jak u Mistrza Eckharta albo Heideggera. Byłem w lekkim transie i czasami wydawało mi się, że widzę absolut.

Byłem reniferem

A potem pojechałem do Nieńców. Nieńcy koczują zimą ze swoimi reniferami na granicy tundry i tajgi. Na przykład na Uralu Polarnym.

Przez trzy dni mieszkałem z nimi w czumie szytym z futra renifera. Na jeden schodzi kilkadziesiąt sztuk. Nie było prądu, nie było zasięgu, nie było wody, nie było niczego. Można było robić to, czego na co dzień robić się już prawie nie da – nic. I słuchać Nieńców, którzy koślawym rosyjskim opowiadali niesłychane historie.

Najdziwniej było jednak nocą, kiedy pieczka w czumie wygasała. Ciemność, cisza – i wirujący mózg. Na zewnątrz minus trzydzieści kilka plus wiatr i zorza polarna. Leżałem na posłaniu z renifera, najedzony gotowanym zającem i surowizną reniferową, świeżo zabitą, letnią jeszcze i parującą na mrozie. Surowe mięso – dobre mięso, tylko ręce krwią brudzi. Po drugiej stronie czumu leżał Pietia z żoną i dzieckiem – okutani w reniferowe skóry.

Renifery, renifery – wszystko kręciło się wokół nich. Czum, ubranie, jedzenie – całe życie. Myślałem o tym wszystkim – i sam zaczynałem się reniferzyć. Przeoblekałem się w renifera, jakbym w niego wchodził, czas cofał, teleportował się do paleolitu, do zwierzęcia powracał.

Bo przecież jestem w tym świecie nikim – dziurą. Niedozwierzęciem, pseudozwierzęciem. Bez domu, bez futra, bez dostępnego bezpośrednio pokarmu. Jestem pseudoreniferem, który musi udawać renifera, zamienić się w renifera, stać się nim, aby żyć.

Odchodząc, kilka razy oglądałem się za siebie na czum, bo nie mogłem uwierzyć, że mi się to przydarzyło, że przez chwilę byłem częścią świata, który już nie istnieje.

 

TAK WIĘC W TYM WSZYSTKIM chodzi głównie o metafizykę. O byt i nicość, rzeczywistość i nierzeczywistość, świat i zaświaty. Jeździ się tam raczej po nic niż po coś. To podróżowanie apofatyczne. Dlatego teraz, w środku lata, tęsknię za syberyjską zimą. Bo zima na Syberii to byt w stanie minimum. Ogołocenie i nieważkość.

Ale to wszystko ma swój rewers. Bo pełna nicość równa się śmierci. A ty jednak chcesz otrzeć się o nic i być dalej. Absolut – to nie dla nas. Dlatego z czasem wszystko się odwraca. Patrzysz na ten śnieg bez końca i w końcu niespodziewanie chwyta cię inna nostalgia. Za latem. Za fotosyntezą i wegetacją. Najbardziej tęsknisz chyba nie na końcu świata, ale we wnętrzu kontynentu. Na stepowych zadupiach, pośród krajobrazu bez witamin. Na przykład w takim Ułan-Ude albo w Czycie w marcu. Bo z Czyty jest wszędzie daleko. Do Irkucka tysiak, do Pekinu dwa i pół, do Władywostoku trzy, do Moskwy sześć, a do Madrytu to już w ogóle dziesięć tysiaków. I weź tam żyj z dnia na dzień.

Dlatego chodziłem po bladej Czycie i myślałem o Gujanie. Albo o Kolumbii. O dżunglach ociekających deszczem, kwiatach jak halucynacja i słońcu cieplejszym niż elektrociepłownia. Jeszcze nigdy nie chciałem do Gujany tak bardzo jak wtedy w Czycie.

Wiem jednak, że po paru tygodniach w Gujanie pomyślałbym o Amdermie albo Ułan-Ude. I właśnie to w podróżowaniu jest najpiękniejsze. ©

Autor (ur. 1981) wykłada w Instytucie Filologii Wschodnio- słowiańskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego, publikuje książki o filozofii rosyjskiej. Podróżnik – odwiedził m.in. Pamir, Bajkonur, Czeczenię, Spitsbergen, Amazonię, Gwatemalę, Mali, Zimbabwe, Irak. Przejechał Saharę z północy na południe. Podróżował zimą i latem po Czukotce, Kamczatce, Koriacji, Kołymie i Jakucji.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 33/2018