Niech Pan Bóg zabarabani

Polskość wyraża się u Stempowskiego jako fenomen tak bolesny, że świadectwo kontrować trzeba drwiną.

30.09.2019

Czyta się kilka minut

Jerzy Stempowski w pierwszym domu Instytutu Literackiego w Maisons-Laffitte przy av. Corneille 1, Paryż, ok. 1948 r. / HENRYK GIEDROYC. ARCHIWUM INSTYTUTU LITERACKIEGO. © INSTYTUT LITERACKI PARYŻ
Jerzy Stempowski w pierwszym domu Instytutu Literackiego w Maisons-Laffitte przy av. Corneille 1, Paryż, ok. 1948 r. / HENRYK GIEDROYC. ARCHIWUM INSTYTUTU LITERACKIEGO. © INSTYTUT LITERACKI PARYŻ

Skąd wziął się w Polsce ktoś taki: szlachcic odrzucający ziemiańską tradycję, patriota bez zadęcia, inteligent sceptyczny wobec inteligenckości, literat lekceważący „czernienie papieru”, subtelny umysł wolny od uprzedzeń do pracy fizycznej, programowy emigrant, niezawisły komentator, czytelnik rzeczy niemodnych? Ktoś, kto nie „szuka siebie”, nie hamletyzuje, nie skarży się – i nie oskarża? Wolny duch, spętany tylko swoją bezbrzeżną erudycją. Człowiek skończenie prywatny, ale i – mimochodem – kronikarz XX wieku.

Jerzy Stempowski był wielkim pisarzem pod niespektakularnym patronatem. Berent nosił za pazuchą Nietzschego, Irzykowski – Hebbla, Boy-Żeleński – Balzaka, Bolesław Miciński – Pascala, a Brzozowski – co dzień kogoś innego. Józefowi Wittlinowi patronuje, rzecz jasna, Homer. A kto opiekuje się Stempowskim? Też starożytny: rabbi Ben Akiba. Tak, to ten, który powiedział: „Wszystko już było”. Znamy standardową reakcję Stempowskiego na wszelkie ewenementy i artystyczne nowości: „To już było!”. Grzech braku entuzjazmu rzadko bywa rozgrzeszany w konfesjonale narodowym. A pokutą bywa samotność.

Fundament

Od urodzin w 1893 r. w Krakowie do śmierci 4 października 1969 r. (50 lat temu) w Bernie nie miał własnego domu. Wszystkie miejsca na ziemi zajmował tymczasowo. Był przechodniem – na Ukrainie i w Europie Zachodniej sprzed I wojny, w międzywojennej Warszawie i w powojennej Szwajcarii. Pochwalał paradoks, więc prawem paradoksu nasz niezadomowiony homo viator rozpisany zostanie na planie budynku.

Pisał mało, wydawał z niechęcią: kilka drobnych książeczek przed wojną, dwa zbiory po – „Eseje dla Kassandry” (1961) i „Od Berdyczowa do Rzymu” (1969, pośmiertnie). Ależ nie, pisał dużo: tysiące listów, memoriałów dyplomatycznych, recenzji, wrażeń z podróży, wspomnień – a tak wiele z ich kartek godnych jest sąsiedztwa esejów (czego sam Stempowski nie był świadom). I z każdej, po paru zdaniach, rozpoznać można autora. Jego opinie i diagnozy w niepojęty sposób przebijają barierę czasu i są, jak były, boleśnie aktualne. Czy to Jerzy Stempowski miał dar proroczy, czy też świat, a zwłaszcza Polska, stoi w miejscu? Ilekroć ta zdolność widzenia sięgała aż po mroczny horyzont, zwykł kończyć prognozę zaklęciem: „Ale od tego niech Pan Bóg zabarabani!”. Wciąż zabarabania.

Skrywał swoją genealogię duchową. Trzeba ją czytać między wierszami, łowić wzmianki, a wszystko, co się o tym napisze, będzie uproszczeniem. Poprzestańmy na dwóch wątkach. Pierwszy z nich zawdzięczamy Halinie Micińskiej. Bolesław – jej mąż, a wielbiciel Stempowskiego – zwierzył się przed wojną, że w pokoju pisarza wisi spory, czarny, drewniany krzyż. Nad łóżkiem niedowiarka, wolnomularza! Stempowski, zagadnięty o to, miał rzec: „Bo widzi pan, jeśli się miało pradziada, który wyrżnął i wbił na pal setki ludzi – to spadkobierców zobowiązuje jakieś zadośćuczynienie i ten krzyż mi o tym przypomina”.

Pisarz zaliczał więc do swych przodków strasznego referendarza Stempkowskiego (nazwisko było oboczne), którego uwiecznił w „Śnie srebrnym Salomei” (1844) Słowacki. Tłumiąc „koliszczyznę” rezunów Żeleźniaka i Gonty (1768), Stempkowski kazał odrąbywać schwytanym Kozakom prawą rękę i lewą nogę (ponoć dwieście tysięcy trupów w dwa miesiące). Pan Jerzy, podobnie jak jego ojciec, był żarliwym ukrainofilem.


Czytaj także: Tortury przy podwieczorku - Eliza Kącka o Witkacym


Drugi wątek to kwestia tonu, tak, tonu. Otóż w tym, jak pisał – i jak układał swoje życie – był Jerzy Stempowski stoikiem. I jak przystoi spadkobiercom Zenona z Kition, wybrał powściągliwość, prostotę, lekceważenie dóbr materialnych, dezynwolturę wobec losu. Coraz to wpadają mu pod pióro Seneka, Epiktet, Marek Aureliusz, a czasem także ich nowożytny uczeń – flamandzki humanista Justus Lipsius (1547–1606), autor dwu ksiąg „De Constantia”, czyli „O stałości” (notabene na indeksie). Księgi te na półtora wieku podbiły polską elitę umysłową. Rozważania w duchu Lipsiusa znajdziemy już u Jana z Czarnolasu. Zdystansowaną myślą sprawdza Stempowski – za Lipsiusem – dylematy władców, postawy wobec kaprysów Fortuny, mądrości dawnych historyków, pokusy erudycji, uroki bibliotek i azyle natury. Fragment o śpiewie ptaków i dzieci – „Mali artyści” z eseju „Nad wodospadem w Szafuzie” (1959) – zdaje się przepisany z dialogów Lipsiusa. Czy Jerzy Stempowski to nasz ostatni pisarz staropolski?

A teraz proszę połączyć oba punkty. Linia nie będzie prosta.

Parter

Na takim fundamencie pan Jerzy rozmościł się względnie nieskrycie. A ściślej: przedstawił swój autoportret z lekka tylko retuszowany na podobiznę z innych czasów. Czasów, które w bolesnych skurczach (rewolucja francuska, epopeja napoleońska) zrodziły nową formację. Przypisał się własnoręcznie do generacji sceptyków z drugiej dekady XIX stulecia. „Pamiętając la douceur de vivre [słodycz życia] wieku Oświecenia, pisarze ci widzieli skoki historii zerwanej z łańcucha, hekatombę młodzieży, okupację swoich i obcych krajów (...) oraz ruinę wszystkich poprzednich instytucji. (...) Z chaosu doświadczeń wyłaniały się same prawdy negatywne: że contro la forza la ragion non vale [rozum nie waży nic przeciw sile], że na zasadniczą dobroć człowieka lepiej nie liczyć, że przy szybkim tempie wydarzeń przekonania zmieniane są szybciej niż koszule, że (...) elementarna przezorność każe oceniać uważnie autonomiczną treść otaczających rzeczy i ludzi. Do mówienia o tych doświadczeniach potrzebny był język nowy, jasny i rzetelny. Skróty, błyskotliwości i manieryzmy nie stały na wysokości sytuacji” („Po powodzi”, 1959). To mowa pokolenia Stendhala. I takim językiem rozporządzał Stempowski od pierwszych tekstów z połowy lat 20., a po II wojnie współtworzył jego kanon.

Czas wyłożyć, na jakich to zjawiskach skupiał Stempowski uwagę i jakie rozpoznania podsuwał mu jego analityczny intelekt. Otóż zajmowała go destylacja ducha czasu. Ów żyje jednak, pochwycony, tylko w jego pisaniu. Wydobyty, wnet się ulatnia – toteż próbkę wypada podać własną, acz uzyskaną po trosze jego metodą. Przystąpmy więc do dzieła.

W roku 1909 Stanisław Stempowski zabrał szesnastoletniego syna w pożegnalną podróż po Ukrainie, od Baru na północ. Pan Jerzy zapamiętał zwłaszcza wrażenia z Berdyczowa, a wśród nich odwiedziny w spółdzielni miejscowych żydowskich krawców. Tego wieczora zarzucono jednak szycie: „Na stole stała naftowa lampa (...). Dokoła siedziało kilku przedstawicieli tego bardzo źle płatnego rzemiosła. Posiadacz jedynego egzemplarza »Kapitału« czytał głośno i śpiewnie tekst, zatrzymując się po każdym zdaniu. (...) Czytali sposobem wyznawców, przyswajając sobie tekst nie przez jego zrozumienie, lecz przez jego egzaltację, przez wyniesienie zawartej w nim prawdy ponad wszystkie dane i doświadczenia. (...) W dziwnym podnieceniu krawców skłonny byłem widzieć objaw chorobliwy, wywołany chronicznym niedożywieniem i brakiem snu. Myliłem się. Miałem przed sobą wzór postawy myślowej, mającej szerzyć się później także wśród najlepiej odżywionej ludności Europy” (1964).

Wcześniej, lecz w tej samej epoce, ktoś inny miał podobne doświadczenie. Rzecz działa się w Kielcach. Biegnący za piłką nastolatek rzucił spojrzeniem w głąb sutereny szewca. „Gdy we mnie i dookoła mnie wszystko było pędem, wirem, drganiem i niemal lotem, tam w dole panował bezruch, przykucie, przytwierdzenie do miejsca i niezłomny spokój pracy. Chłopcy łomotali młotkami w podeszwy, czeladnik o zwichrzonej czuprynie wygładzał cholewę, a stary majster, krając rzemień na wygładzonej desce, wypowiadał podniosłym, majestatycznym, monotonnym głosem: »Orszulo moja wdzięczna! gdzieś mi się podziała? (...)«. Jakimi drogami, którędy wcisnęła się w to surowe życie, w byt tak dalece poświęcony sprawie zarobku i sprawie przeżycia, przetrwania pór roku za ów ciężki zarobek (...) owa tkanina słów głębokich, westchnień żałoby, przed wiekami w piękny porządek związanych?” (Stefan Żeromski „Snobizm i postęp”, 1922).

Znać metodę Stempowskiego w konfrontacji takich spostrzeżeń. Wizja Żeromskiego kryje w sobie zapowiedź chwili, gdy – w nadchodzącym stuleciu – te dwie recytacje, dwie egzaltacje, dwa środowiska rzucą się sobie do gardeł. I rozegra się to bynajmniej nie na wyżynach idei, lecz w sferze emocji, tuż nad ziemią, w retorcie mas pogrążonych w beznadziei i nędzy. Tam, skąd ideologie czerpią swoje ciemne soki. Duch czasu czai się tuż, lecz uobecnia się wyłącznie w takich zderzaniach, w wyładowaniach stanowisk, starciu perspektyw. Tak właśnie uczy patrzeć Stempowski.

Pierwsze piętro

Jak nikt inny umiał narzucać swój styl. Niektórzy byli jego uczniami w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej (1933-39), inni słuchali go przy kawiarnianym stoliku, jeszcze innym, już po wojnie, udało się odwiedzić go w Bernie. Najliczniejsi znają go tylko z tekstów, zwłaszcza przedwojennych, długie lata mozolnie odpisywanych w bibliotekach. W PRL-u na nazwisko „Stempowski” był zapis absolutny. Przez całe dziesiątki lat udało się raz tylko przedrukować jeden jedyny tekst, „Pełnomocnictwa recenzenta” (1938). Jednak coraz to słyszy się jego ton: na emigracji – w esejach Konstantego Jeleńskiego, Tymona Terleckiego, a w kraju w prozie i wierszach Zbigniewa Herberta i Konstantego Puzyny. Czesław Miłosz zawdzięcza mu, podejrzewam, klepsydrę nieważkiego piasku dziejów z zakończenia „Rodzinnej Europy”, Mieczysław Jastrun – obraz katastrofalnej wojny peloponeskiej, Jacek Bocheński – cyniczny profil Juliusza Cezara, Zygmunt Kałużyński – pogląd, że o kształcie XX wieku przesądził Wielki Kryzys. Andrzej Dobosz zaczerpnął odeń miłość do kapeluszy, a Jan Kott – szekspirowską wizję Wielkiego Mechanizmu władzy.

Na przykładzie Kotta prześledzić można dukty sekretnych inspiracji – z jednym zastrzeżeniem. W lekturze esejów i listów Stempowskiego winno się, jak sądzę, zwracać uwagę na przemykające tu i ówdzie, niby przypadkiem, nazwiska. Ot, dajmy na to, pojawia się, najwyraźniej mu bliski, Popper-Lynkeus. Jeśli wziąć go pod lupę, okaże się, że był to Żyd czeski (Josef Popper, piszący pod pseudonimem Lynkeus, 1838–1921), z zawodu wybitny inżynier wynalazca, a po zrobieniu majątku wpływowy publicysta: teoretyk praw człowieka, krytyk militaryzmu i ruchów masowych, ideolog zjednoczonej Europy i twórca koncepcji państwa żydowskiego przed Theodorem Herzlem, poza tym wuj Karla Poppera. Słowem – ktoś, kto wygląda, jakby go Stempowski zmyślił, a faktycznie jeden z jego mentorów.

Gdzie indziej wspomina mimochodem, że przemknął za młodu przez laboratorium Hansa Driescha. To wielka postać niemieckiej biologii (1867–1941) i filozof życia. Z jego szkoły myślowej wyszły osobistości tak różne, jak historyk obyczajów Norbert Elias, psychoanalityk Erich Fromm, pisarz Ernst Jünger i neotomista Jacques Maritain. Może spotkał ich Stempowski w tym laboratorium?

Słowem, na pierwszym piętrze stoi solidna wiedza. Za znajomością form rolnictwa stoi botanik francuski Louis Blarin­g­ham, za osadnictwem antycznym – archeolog Maxime Collignon. Stempowski lojalnie wymienia nazwiska, wiedząc pewnie, że nic dla czytelnika polskiego nie znaczą. Bardzo ciekawie czyta się go z internetem w odwodach. A on polegał tylko na genialnej pamięci.

Drugie piętro

Wyobraźmy sobie słynny etruski uśmiech Stempowskiego nad książką „Mitologia i realizm”: „To przypomina mi bardzo już dawną rozmowę w laboratorium, do którego jako młody student przyniosłem nową podówczas książkę Blaringhama o nagłych mutacjach roślin i zwierząt. Mój profesor i kierownik laboratorium, uczony fizjolog (...) zainteresował się tą książką (...): »Studiował pan przedtem historię: czy pana zdaniem cywilizacje historyczne nie były skutkiem mutacji podobnych do tych, jakie opisuje Blaringham?«. (...) Tu westchnął i dodał: »Wyciągam z tego wnioski bardzo dla nas niepomyślne. Odmiany oparte na mutacjach są niestałe i ulegają równie nagłej regresji. Możemy więc któregoś dnia obudzić się pośród kretynów niezdolnych w ogóle do zrozumienia tego, w co włożyliśmy tyle pracy i dowcipu” („Esej dla Kassandry”, 1950). I tu Stempowski dodaje, że tego uczonego – niewątpliwie Driescha – po dojściu Hitlera do władzy natychmiast usunięto z uniwersytetu.

Ceniony jest głównie za anegdoty. Szydercze i dające do myślenia.


Czytaj także: Gombro na kryzys - Eliza Kącka o Gombrowiczu


Był nie tylko człowiekiem lektur, lecz i naocznym świadkiem, który umiał patrzeć i nie potrafił zapomnieć. Stąd właściwy mu styl eseju polega na równowadze między widzianym a czytanym, przypomnianym i aktualnym (powinno to być zachętą do kultywowania sztuki pamięci i bystrego patrzenia). Nie znaczy to, by Stempowski widział zawsze tak samo. Przeciwnie. Raz obawia się gwałtownych przemian i kulturowej zapaści, to znów irytuje go niezmienność.

Z okazji ogłoszonego w „Kulturze” studium Witolda Jedlickiego o mechanizmach październikowej odwilży „Chamy i Żydy” (1962) pisze do Kotta: „[Z tego] wynika, że historia Polski od 1914 posiada zdumiewającą ciągłość i stałość. Można odróżnić trzy linie tej ciągłości: trwanie reżymu monopartyjnego, który z natury swej wytwarza napięcia i rozgrywki wewnętrzne, (...) niezrównana łagodność i cierpliwość ludu (...) i wreszcie rekrutowanie się rządzących i aparatczyków z tej samej grupy społecznej raznoczyńców, synów karbowych i gorzelanych z enfant trouvé [podrzutkami] na czele” (list z 19 grudnia 1962). Myśl godna uwagi: byłby jasnowidzem, gdyby można tak nazwać czarnowidza.

Toteż, ma się rozumieć, szczególnie wdzięcznym obiektem obserwacji byli dlań rodacy. Polskość wyraża się w pisaniu Stempowskiego jako fenomen tak bolesny, że świadectwo kontrować trzeba drwiną. Na tym piętrze jego osobowości króluje mordercza ironia. Udatnie odwzorowuje ją wspomnienie Bohdana Osadczuka. Pan Jerzy opowiadał mu, jak szefował krótko gabinetowi w rządzie Kazimierza Bartla w maju 1926 r. I stwierdził, że ktoś mu się wciąż włamuje do sejfu. Zaczaił się – i przyłapał. Złapanym okazał się niejaki porucznik Zaćwilichowski, polski James Bond dla ubogich (niebawem źle skończył), adiutant Józefa Piłsudskiego. Marszałek pragnął wiedzieć bowiem, co się knuje w biurze premiera. Ustalili, że Stempowski sam będzie mu pisał raporty, a szpicel przekaże, co słychać w Belwederze. Deal jednak nie wypalił: „na pytania, jak tam jest w tym Belwederze, Zaćwilichowski był w stanie tylko skonstatować, że »ch...jowo«”.

Reasumując: intelektualista stara się podpatrzyć arkana polityki. I odkrywa, że bohater narodowy każe szpiegować własnego mianowańca; że szpicel w otoczonym nimbem honoru wojskowym mundurze, o nazwisku wprost z Sienkiewicza, kompletnie bezwstydny, daje się złapać jak dziecko. Polska przemienionych kołodziejów... I bądź tu państwowcem.

Strych

Co najbardziej w Stempowskim przejmujące? Może to, jak bardzo cenił – z norwidowska mówiąc – niepatetyczne „białe światło codziennych czynności”. Może to, jak bardzo łamie stereotyp nieśpiesznego przechodnia z laseczką: choćby plan dnia Stempowskiego przekonuje o tym, jak bardzo nie celebrował siebie – i jak nędzne miał warunki do pracy umysłowej. Może to, jak niezależny był od uznania innych i jak bardzo cenił sobie prywatność odbioru (anty-Gombrowicz, proszę państwa).

Może to, że świadomość siebie – siebie w Europie, we własnym narodzie, w swym losie – znajduje pod jego piórem godny tych rzeczy wyraz. Niektórych zdań mógłby mu pozazdrościć sam Stanisław Jerzy Lec. Na przykład, gdy pisze w Szwajcarii do Krystyny Marek (list z 17 grudnia 1941 r.), nie zdradzając, że pisze o sobie: „Niektórzy z daleka niosą deskę ratunku do miejsca, gdzie ma ich spotkać naufragium [zatonięcie]”. ©

NIESPIESZNY PRZECHODZIEŃ

Niebywały erudyta i najświetniejszy z polskich eseistów: stawiał trafne diagnozy historiozoficzne, pasjonowały go też przemiany kultury w mikroskali i związek cywilizacji z naturą. „Wyposażony w znajomość kilku języków, rozmyślał nad wędrówkami ludów, nad ewolucją łazienki i łaźni od czasów rzymskich oraz o gatunkach drzew w kantonie berneńskim” – pisał Miłosz. „W jego monologach – wspominał Jan Kott – powracały, przywoływane w jakichś zadziwiających i niespodzianych związkach, literatury i wieki”. „To najlepsza literatura, jaką możemy się delektować w ciągu tych lat – notowała w 1948 r. Maria Dąbrowska, otrzymawszy kolejny jego list. – Kiedyś wydane, będą stanowiły ważkie dzieło literatury polskiej”.

Urodzony w 1893 r., wychowywał się w rodzinnych majątkach w Szebutyńcach i Winikowcach na Podolu. Wiele podróżował, także z powodu chorób, studiował w Krakowie, Monachium, Genewie, Zurychu i Bernie, uczęszczał na wykłady z filozofii, historii, ekonomii i literatury. Był ochotnikiem w kampanii 1920 r., w II RP pracował jako kurier dyplomatyczny, korespondent prasowy (m.in. z Ligi Narodów i Berlina), szef gabinetu premiera w rządzie Bartla, szybko jednak rozczarował się do sanacji. Jak jego ojciec Stanisław Stempowski był wolnomularzem i podobnie jak on działał na rzecz poprawy relacji polsko-ukraińskich. Wróg antysemityzmu, „przez przekorę wobec endeków” – notowała Dąbrowska – dał sobie zoperować ślepą kiszkę w Szpitalu Żydowskim.

Wybuch II wojny zastał go w Karpatach u Stanisława Vincenza, przez Węgry przedostał się do Szwajcarii, gdzie mieszkał do śmierci w 1969 r. – w Muri pod Bernem, potem w Bernie. Od 1947 r. współpracował z „Kulturą” Jerzego Giedroycia (cykl „Notatnik niespiesznego przechodnia”), przełożył „Doktora Żywago” Borysa Pasternaka. Nie założył rodziny – przed wojną mieszkał w Warszawie u Ludwiki i Mieczysława Rettingerów (dzięki wiedzy medycznej długo powstrzymywał rozwój choroby nowotworowej u Ludwiki), potem w Bernie – u Dieneke i Henriego Tzautów. Za życia opublikował m.in. „Dziennik podróży do Austrii i Niemiec” (1946) i „Eseje dla Kassandry” (1961), pośmiertnie wydano tom „Od Berdyczowa do Rzymu” (wszystkie u Giedroycia). W kraju dopiero w latach 80. zaczęliśmy poznawać jego ogromne dzieło. ©(P) TF

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka, literaturoznawczyni, krytyczka. Autorka dwóch książek akademickich („Stanisław Brzozowski wobec Cypriana Norwida” oraz „Lektura jako spotkanie. Brzozowski – tekst – metoda”) i trzech prozatorskich („Elizje”, „po drugiej stronie siebie”, „Strefa… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2019