Na Zachodzie, czyli nigdzie

Wybory do Parlamentu Europejskiego są ważne same w sobie. Nie dajmy się uwieść krótkowzrocznej logice polskiej polityki, która czyni z nich rozgrzewkę przed jesiennym bojem o Sejm i Senat.

06.05.2019

Czyta się kilka minut

 / ADAM STĘPIEŃ / AGENCJA GAZETA
/ ADAM STĘPIEŃ / AGENCJA GAZETA

Kampania przed wyborami do Euro­parlamentu nabiera rozpędu. Od tego, jakie decyzje podejmiemy, zależy przyszłość najambitniejszego projektu w historii tego kontynentu, a więc przyszłość każdej i każdego z nas. Ale śledząc polskie media można odnieść wrażenie, że trwają raczej próbne wybory przed jesiennym starciem tytanów. Wygodna sytuacja, by przećwiczyć różne układy, połknąć przystawki, zmobilizować elektorat, spróbować sił w rozbijaniu lub cementowaniu politycznej sceny... Jakbyśmy wszyscy uwierzyli, że naprawdę ważne sprawy decydują się w Warszawie, a Bruksela to tylko zesłanie dla tych, co wypadli z łaski, albo – przeciwnie – atrakcyjna nagroda dla najbardziej zasłużonych w boju. Składa się to wszystko w sensowną całość. Wszak o Unii Europejskiej i Brukseli nawet proeuropejscy politycy znacznie częściej mówią „oni” niż „my”. Zachód daje pieniądze, wymaga, grozi palcem albo chwali. Ale na Zachodzie nie jesteśmy u siebie.

A jednak najbliższy miesiąc będzie ciekawy, choć powszechnie nie doceniamy politycznego znaczenia eurowyborów (z podobną dezynwolturą traktujemy zresztą wybory samorządowe). Mimo zdominowania naszej polityki przez logikę partyjnej walki na krajowym podwórku, słowa „Europa”, „Zachód”, a także nazwy europejskich krajów i stolic usłyszymy wielokrotnie odmieniane przez wszystkie przypadki. Warto się wsłuchać w te głosy. Nie mówią wprawdzie zbyt wiele o Zachodzie, bo opierają się na mitach, stereotypach i dramatycznych uproszczeniach, tym więcej mówią jednak o nas samych – tych, którzy w te mity, stereotypy i uproszczenia wierzą.

Efekt słonia

Gdy w okolicy pojawił się słoń, grupa ślepców zapragnęła dowiedzieć się, jak on wygląda. Wybrali się więc na poszukiwanie, a znalazłszy bestię, oblegli ją ze wszystkich stron. Pierwszy wyciągnął ręce i chwytając zwierzę za trąbę, rzekł: „Słoń jest czymś w rodzaju węża”. Drugi, który złapał za ucho, odparł: „Nic z tych rzeczy! Przypomina raczej gruby palmowy liść!”. Na to odezwał się trzeci, który obejmując potężną nogę stwierdził, że słoń jest czymś w rodzaju słupa czy pnia drzewa. Inni znów, stanąwszy przy boku zwierzęcia bądź jego ogonie, krzyczeli: „Słoń jest jak ściana” albo „Słoń jest jak lina!”. Każdy bezskutecznie próbował przekonać pozostałych do swojego zdania, aż wreszcie posprzeczali się tak, że w ruch poszły kije, a spłoszona bestia uciekła do lasu.

Ta stara opowieść przywędrowała do nas z Indii, ale od stuleci jest doskonale znana Europejczykom. Zbyt słabo znam kontekst jej powstania, by wyrokować, jaki dokładnie był jej pierwotny sens, ale w naszym kręgu kulturowym opowieść o słoniu funkcjonuje jako historia o rozbieżności między różnymi punktami widzenia a obiektywną rzeczywistością. Ten sam przedmiot poznawany pod różnym kątem łudzi nasze zmysły odmiennymi kształtami. Wielość okazuje się ostatecznie jednym.

W tej wizji kryje się jednak pułapka, w którą łatwo wpadamy. Zbyt często bowiem stosujemy zasadę ślepców i słonia w sposób nieuprawniony, naiwnie wierząc, że różne zjawiska obserwowane w różnych miejscach muszą się w końcu złożyć w jedną sensowną całość, przybierając kształt słonia.

Tak właśnie przedstawia się sprawa z polskim mitem Zachodu. Przez lata Zachód oglądaliśmy jakby w zwierciadle, niejasno. W dodatku było to zwierciadło potłuczone, dające jedynie ogląd rozproszonych fragmentów. I właśnie z tych fragmentów przez całe dekady lepiliśmy nasz obraz Zachodu. Składały się nań wspomnienia, przedmioty (dżinsy, płyty zagranicznych zespołów), wypisy z kultury (filmy, powieści), strzępy osobistych doświadczeń (imigracja).

Pewien człowiek jechał do Danii, gdzie obserwował mechanizmy państwa opiekuńczego. Ktoś inny wracał z USA, zachwycając się tamtejszą wolnością gospodarczą. Dwóch sąsiadów opowiadało sobie wzajem o niemieckim i brytyjskim modelu parlamentarnym, obydwaj w przekonaniu, że obserwują ten sam, zachodni system demokratyczny.

To jakby odwrócenie przypowieści o słoniu. W ciemnym pokoju zbiorowej wyobraźni, w którym poruszamy się po omacku, wcale nie ma słonia. Znajduje się tam – choć brzmi to nieprawdopodobnie – wąż z liściem, ściana, lina i potężny słup przypominający pień drzewa. Albo – jeżeli ktoś woli pozostać królestwie zoologii – kilka różnych zwierząt, stojących jedno na grzbiecie drugiego niczym słynni muzykanci z Bremy.

Politycy różnych opcji i publicyści niezależnie od medium, anonimowi autorzy komentarzy na portalach internetowych i rozentuzjazmowani wujkowie przy świątecznym stole – wszyscy chętnie odsyłają nas do słonia, wierząc, iż jest tak wielki i charakterystyczny, że nie sposób go przegapić ani pomylić z czymkolwiek innym. „Miejsce Polski jest na Zachodzie!” – przekonuje z entuzjazmem lider partii politycznej. Jego rywal przestrzega rodaków przed „środowiskami nam nieprzychylnymi na Zachodzie”. Na Zachodzie to lub owo byłoby nie do pomyślenia. Nasze miasta powinniśmy organizować na wzór Zachodni. Na Zachodzie „ten problem dawno już rozwiązano”, „kiedy wreszcie u nas będzie jak na Zachodzie?”. Ewentualnie: naszą misją jest „uratowanie cywilizacji zachodniej”.

Ale jeżeli Zachód to nie słoń, ale dziwaczna kompania różnych zwierząt, to o którym z nich właściwie mowa? Ten „efekt słonia” sugeruje intrygujący trop dotyczący współczesnej Polski. Skoro cały czas jesteśmy skłonni porównywać się z Zachodem jako całością, to chyba znaczy, że w zbiorowej wyobraźni samych siebie wciąż umieszczamy gdzieś poza nim... Także dlatego eurowybory nie są naszymi wyborami, a Bruksela – naszą stolicą. Europejskie pieniądze są naszymi pieniędzmi tylko wówczas, gdy trafiają do Polski.

Nietutaj

Wydana w 2000 r. „Continuities in Poland’s Permanent Transition” Haralda Wydry to książka niemal w Polsce nieznana. A szkoda, bo wiele moglibyśmy się z niej nauczyć. Błyskotliwy Niemiec z polskimi korzeniami (obecnie profesor Cambridge University) wykorzystuje w swojej analizie narzędzia antropologii politycznej, w szczególności zaś kategorie zaczerpnięte z badań nad religią i rytuałem. Choć Wydra opisuje czas przełomu, tematem przewodnim jego analizy nie jest zmiana, lecz właśnie ciągłość. Antropolog bada długie trwanie kluczowych polskich mitów i ich zakorzenienie w naszej skomplikowanej historii.

Wydra pokazuje, że jednym z naszych najważniejszych mitów jest właśnie obraz Zachodu. Tak jak większość naszej narodowej mitologii wykuwał się on w sytuacji, którą Wydra określa jako liminalną, a więc graniczną. Nasz obraz Zachodu to obraz powstały nie w „czasie zwykłym”, lecz właśnie w „czasie przełomu” – ukształtowany w sytuacji zagrożenia tożsamości, powstań, odbudów, wielkich zrywów modernizacyjnych. W tej sytuacji nie powinno dziwić, że polski mit Zachodu zawsze związany był z poczuciem nieciągłości i zmiany zarówno w czasie (rewolucja, transformacja), jak i w przestrzeni (status półperyferiów czy „Europy Środkowej” zawieszonej między Wschodem a Zachodem).

Zachód stał się dla Polaków miejscem mitologicznym, definiowanym przede wszystkim jako „nietutaj”. Ponieważ nasz świat był w jakiś sposób światem na opak, Zachód – ujmowany jako całość – stał się po prostu synonimem normalności. A normalność nie wymaga definicji i szczegółowych opisów, normalność po prostu jest. Takie podejście dało o sobie znać zwłaszcza w okresie PRL, gdy Zachód w potocznej świadomości funkcjonował przede wszystkim jako „niekomunizm”, „niesocjalizm” – miejsce, gdzie jest po prostu inaczej niż u nas. Kluczowymi elementami tak rozumianego Zachodu stały się demokracja, kapitalizm i innowacyjna (a w wersji minimum: wydolna) gospodarka. Ale jaka to ma być demokracja? Jaki kapitalizm i gospodarka? – o to już nikt nie pytał.

Obserwowany z daleka Zachód tracił większość swojej różnorodności. Zarówno opozycyjna mitologiczna idealizacja, jak i krytyczna propaganda komunistów tworzyły zasłonę rozmywającą wszelkie nieciągłości w obrazie tego, co rozciągało się poza czasowym i przestrzennym limes naszego świata. „Pojęcie »rynku« stawało się czymś w rodzaju kontenera na śmieci – wyjaśnia Wydra – rozpraszając jakiekolwiek precyzyjne znaczenie. Zgadzamy się, że potrzeba nam rynku, ale jakiego rynku? Takiego, o jakim pisał Milton Friedman i Szkoła z Chicago, czy rynku z ludzką twarzą, którego ekonomiczne konsekwencje nie staną się usprawiedliwieniem dla egoizmu, brutalności i rzymskiej maksymy homo homini lupus?”.


Czytaj także: Marcin Napiórkowski: Gdyby to był normalny kraj


Po 30 latach od transformacji wciąż zaskakująco często padamy ofiarami tego optycznego złudzenia. Bagaż przeszłości sprawia, że ignorujemy różnice w tym, co oglądane z zewnątrz, z daleka. Nawet czując się częścią Zachodu, wciąż mamy problemy z uwzględnieniem jego różnorodności. A kiedy zasłona mitu rozdziera się, nagle z zaskoczeniem odkrywamy, że przez lata mówiliśmy o całkiem różnych demokracjach, rynkach i gospodarkach.

Mit ukształtowany w czasie przełomu nie pozwala nam zrozumieć czasu zwykłego. Unia codzienna, rozwiązująca zwyczajne problemy (a czasem stwarzająca całkiem nowe), nie pasuje do naszego obrazu Zachodu. Zamiast spełnić swój sen o przystąpieniu do „krainy normalności”, obudziliśmy się i stwierdziliśmy, że takie królestwo po prostu nie istnieje. Nie ma jednego wzorca normalności, a problemy polityki, rynku i gospodarki nie rozwiążą się w cudowny sposób po porzuceniu komunistycznego świata na opak. Na Zachodzie, tak samo jak wszędzie, trwają codzienne spory dotyczące tego, jak najlepiej zorganizować świat. Nikt nie rozdaje tu gotowych przepisów na szczęście. No, może poza politycznymi hochsztaplerami. A ci doskonale wiedzą, jak wykorzystać naszą narodową mitologię.

Szczęście z supermarketu

W wydanej właśnie książce „Czerwono-biali i Biało-czerwoni” Włodzimierz Pessel – antropolog i skandynawista z Uniwersytetu Warszawskiego – analizuje m.in. niedawną modę na „duńską sztukę szczęścia”. W Polsce hygge natychmiast rozmieniło się na dziesiątki drobnych porad w prasie kobiecej, książki sprzedawane na poczcie, a nawet drogeryjny przebój – świeczki „rzekomo wzmagające szczęśliwość każdego ludzkiego bytu”. Tymczasem, jak świetnie pokazuje Pessel, hygge jest niezwykle złożoną ideą, głęboko zakorzenioną w skomplikowanej historii Danii. Idee „wyściełania” i „domowego zacisza”, które tak łatwo przekładamy na język bibelotów i wystroju wnętrz, splecione są z niezagojonymi ranami po przegranych wojnach (1864), ale też współczesnymi mechanizmami wykluczenia społecznego czy poczucia etnicznej wyższości.

Ale najbardziej zaskakujące w analizie Pessela jest chyba odkrycie okrężnej drogi, jaką przybyła do nas moda na hygge. Duńska sztuka szczęścia stała się modna w Polsce dlatego, że była modna na Zachodzie. Pomimo geograficznej bliskości główny nurt naszej kultury praktycznie nie ma bezpośrednich powiązań z Danią. Większość szlaków z Kopenhagi do Warszawy prowadzi dziś okrężną drogą przez bliżej niesprecyzowany „Zachód”. O Duńczykach nigdy nie myślimy jak o sąsiadach. A szkoda. Cała książka Pessela jest właściwie przypomnieniem, że Dania leży znacznie bliżej, niż nam się wydaje, i powinna być dla Polaków znacznie ciekawsza niż kupiona na poczcie obrazkowa książeczka o hygge.


Czytaj także: Beata Chomątowska: Mniej więcej


Dania padła ofiarą mechanizmu, który dotyka dziś naszych kulturowych relacji z zewnętrznym światem. Przez lata symbolem zachodniego stylu życia był dla Polaków supermarket, później zdetronizowany w tej roli przez galerię handlową – miejsce dostatku, w którym każdy może znaleźć coś dla siebie. Dziś z samej globalnej kultury korzystamy jak wybredni klienci („supermarket idei”), wypełniając swój koszyk produktami, które akurat przypadną nam do gustu. Duńskie hygge stoi na półce obok czeskiego poczucia humoru, niemieckiej solidności, amerykańskiej wolności i włoskiego makaronu. Opisywana wcześniej specyfika polskiego stosunku do Zachodu doskonale współgra tu z globalnymi trendami. Współczesny rynek kulturowy nieco przypadkiem spełnił nasze marzenie o Zachodzie jako wielkiej, jednorodnej przestrzeni symbolicznej, cechującej się przede wszystkim egalitarnością, obfitością i ciągłością nowości. W supermarkecie idei spotykają się demokracja, rynek i innowacyjność, o których pisał Wydra.

Ale produkty w supermarkecie, zwłaszcza te na półce „kuchnie świata”, tylko łudzą nas iluzją przybliżania różnych lokalności. W rzeczywistości są wyrwane z kulinarnego i kulturowego kontekstu, przykrojone pod starannie zbadany gust odbiorcy, a w dodatku transportowane przez setki kilometrów, co wpływa na ich świeżość i przyczynia się do znacznych emisji dwutlenku węgla.

Podobnie jest w świecie idei. Może nam się wydawać, że poznaliśmy duński przepis na szczęście, amerykański system polityczny albo włoską kuchnię. W rzeczywistości kupiliśmy jednak spreparowane dla turystów wyobrażenie. Taka wiedza o Zachodzie jest często gorsza niż brak wiedzy. Kulturowy produkt instant mami nas bowiem złudną świadomością, że „gdzie indziej jest inaczej”, a zarazem ukrywa przed nami skomplikowany kontekst towarzyszący powstawaniu idei. Supermarket nie zachęca nas do zadawania pytań i zastanawiania się. Sprzedaje nam szczęście, którego kluczowym składnikiem jest spokojne poczucie, że wiemy już wszystko, co się wiedzieć powinno.

To kolejny powód naszej obojętności wobec Unii. Nie tylko nie znamy jej i nie rozumiemy rządzących nią mechanizmów. Jest znacznie gorzej! Nie mamy nawet świadomości własnej niewiedzy, luki w wykształceniu zasłaniając frazesami w rodzaju „Unia daje”, „Unia zabiera”, „unijni biurokraci”. Unię Europejską też traktujemy jak supermarket albo galerię handlową. Miło się tu spędza czas, ale bądźmy rozsądni – w sklepie, nawet najbardziej przytulnym, klient nie jest domownikiem. W supermarkecie nikt nie jest u siebie.

Śmierć Zachodu

Jest wreszcie wątek ostatni, być może najbardziej niepokojący. Jednorodna wizja Zachodu ukształtowana w „czasie specjalnym” i przetworzona przez logikę supermarketu wzmacnia nasz lęk przed roztopieniem się w obcości. Jeżeli Duńczycy, Francuzi, Niemcy i Hiszpanie to w gruncie rzeczy jedno plemię, rozróżnialne wyłącznie po marginalnych szczegółach, to jak my, Polacy, mielibyśmy pozostać sobą, gdy upadają mury, które dotychczas oddzielały nas od Innych?

Ten lęk przed utratą własnej tożsamości stanowi dziś kluczowy motyw polityki prawicowej. Łączy się on w nieoczywisty sposób z lękiem przed „śmiercią” czy „zmierzchem” Zachodu. Bo Zachód oglądany w opisywanym tu krzywym zwierciadle faktycznie wygląda jak dziwaczne monstrum. Rozpadający się potwór Frankensteina pozszywany z niepasujących do siebie kawałków. Patrząc na tego stwora nietrudno uwierzyć w diagnozę Oswalda Spenglera i jego współczesnych kontynuatorów – Samuela Huntingtona wieszczącego nieuniknione zderzenie cywilizacji czy Patricka Buchanana piszącego o „śmierci Zachodu”.

Co ciekawe, w publicystyce konserwatywnej coraz częściej pojawia się w tym kontekście koncepcja „cywilizacji polskiej” jako odrębnej od „cywilizacji łacińskiej”, predestynowanej do bycia jej spadkobierczynią. Propagatorzy tej idei odwołują się do pism Feliksa Konecznego, a źródła polskiej odrębności cywilizacyjnej upatrują bądź to w dziedzictwie jagiellońskim, bądź w położeniu między Wschodem a Zachodem, bądź nawet w przedchrześcijańskiej historii Słowian.

To kolejna forma, którą może przybrać nasz specyficzny mit Zachodu. Prowadzi ona do jednego z dwóch wniosków. Albo naszą misją jest poniesienie dalej pochodni cywilizacji po śmierci Zachodu (wizja Polaków – dzieci Zachodu, potomków upadłego imperium); albo też należy stwierdzić że nasze miejsce nigdy nie było na Zachodzie, zawsze byliśmy gdzieś obok (czyli to wizja równoległej cywilizacji).

W planie geopolitycznym te dwie możliwości znajdują się blisko siebie. Wszak jednym z najważniejszych głosicieli tezy o śmierci Zachodu i konieczności przejęcia pałeczki jest Władimir Putin. Nie jestem ekspertem w tym zakresie, a mój rosyjski jest bardzo słaby, ale z opracowań na temat współczesnej propagandy rosyjskiej, które czytałem, wyłania się obraz zaskakująco kompatybilny z naszkicowaną tu mitologią. Pożegnawszy się z Zachodem, „cywilizacja polska” może się więc szybko okazać przystawką dla Rosji.

Wybory do Europarlamentu są ważne same w sobie. Nie dajmy się uwieść krótko­wzrocznej logice polskiej polityki, która chętnie sprowadziłaby je do sondażu popularności przed jesiennymi wyborami sejmowymi. Poprzedzająca eurowybory kampania jest tym istotniejsza, że stanowi doskonałą okazję do starannego przyjrzenia się naszemu obrazowi Zachodu i miejsca Polski na wyobrażonej mapie Europy.

A tę narodową mitologię warto poznać i zrozumieć. Zdjąć z nosa okulary, przez które na co dzień obserwujemy świat, i przyjrzeć im się krytycznie. Abstrakcyjne idee mają swoje realne konsekwencje! ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 19/2019