Gdyby to był normalny kraj

Czy Polska porzuciła normalność, zmierza do niej, czy też wreszcie ją odnalazła? Jaka jest ta nasza polska normalna ziemia obiecana?

25.02.2019

Czyta się kilka minut

 / ZYGMUNT JANUSZEWSKI
/ ZYGMUNT JANUSZEWSKI

Czy Polacy są w tym poczuciu własnej nienormalności wyjątkowi? Żeby się przekonać, trzeba by powołać międzynarodowy zespół, zapewne z wielomilionowym budżetem, ustalić precyzyjne kryteria doboru źródeł i ich analizy. Ale czasem warto wypuścić po prostu kilka balonów próbnych, z pełną świadomością, że uzyskamy obraz fragmentaryczny, być może nieco przekłamany. Z taką intencją sprawdzam w Google’u, na Twitterze i w kilku bazach hasła w rodzaju „gdyby to był normalny kraj...”, „w normalnym kraju to by było niemożliwe...”, „w innym normalnym, cywilizowanym kraju...” – tak, u nas jest tego pełno. A potem to samo robię w innych językach.

Musiałem się sporo namęczyć, żeby znaleźć coś po angielsku. Wygląda na to, że Brytyjczycy i Amerykanie mają dość głęboko zakorzenione poczucie, iż wyznaczają normę.

Jeżeli jednak poszukać uważniej, okaże się, że i tam znajdą się prominentni zwolennicy tezy o nienormalności. Jak Peter Thiel – milioner, współtwórca PayPala – który przekonywał niedawno, że w programie Donalda Trumpa chodzi tak naprawdę o to, by „uczynić Amerykę na powrót normalnym krajem”. Bo w normalnym kraju nie ma horrendalnego deficytu, nie toczy się pięć niewypowiedzianych wojen jednocześnie, a rząd „po prostu robi swoją robotę”.

Mam za to sporo trafień po francusku. Ale przeważająca większość z nich nie pochodzi z Francji. Pobieżna kwerenda pozwoliła mi odnaleźć jedną jedyną telewizyjną wypowiedź byłego francuskiego ­eurodeputowanego twierdzącego, że „w normalnym kraju minister podałby się do dymisji”. W wynikach dominują za to Kamerun, Togo czy Senegal. Dawne kolonie, połączone dziś nie tylko językiem byłych okupantów i podobnymi problemami społecznymi, lecz także – jak się okazuje – przekonaniem wielu polityków, że „w normalnym kraju ich przeciwnicy dawno siedzieliby w więzieniach”.

W niemieckich mediach żadnych wypowiedzi czołowych polityków ani prominentnych dziennikarzy. Na Twitterze znalazło się wprawdzie kilka konstrukcji w rodzaju „w normalnym kraju to byłby narodowy skandal”, ale znaczna większość komunikatów kwestionujących normalność odnosiła się do innych krajów! Według Niemców „w normalnym kraju” chcieliby żyć Ukraińcy czy Serbowie.

I Hiszpanie, i mieszkańcy hiszpańsko­języcznych krajów Ameryki często miewają wątpliwości co do normalności swoich ojczyzn. „W normalnym kraju głosowanie to normalna rzecz” było jednym z haseł katalońskiego referendum niepodległościowego. Trafiam też na artykuł opowiadający o tym, że Argentyńczycy mają obsesję na punkcie tego, że ich kraj jest w jakiś sposób nienormalny. „Esto en un país normal no pasa” („w normalnym kraju takie rzeczy się nie dzieją”) to jedno z narodowych powiedzeń, za którym kryje się potężny polityczny mit.

Po rosyjsku trafień jest mnóstwo! Źródła są zarówno rosyjskie, jak i ukraińskie. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to raczej mniejsze blogi i niszowi komentatorzy niż czołowi politycy. Na tle wyników z innych krajów szczególnie często pojawia się naznaczona fatalizmem konstrukcja „w normalnym kraju już dawno...”. Przeważają, co nie zaskakuje, wypowiedzi bardzo krytyczne wobec rządzących.


CZYTAJ TAKŻE:

PROR. KRZYSZTOF ZAGÓRSKI, socjolog, współautor książki „Doktryna Polaków. Klasyczna filozofia polityczna w dyskursie potocznym”: Doktryny politycznej Polaków nie da się wpisać w spójną tabelkę. Zawsze coś tu się nie będzie zgadzało. I to nas łączy.


Dźwignia bez punktu podparcia

„Gdyby to był normalny kraj...” – to jedna z najlepiej rozpoznawalnych fraz współczesnej polskiej debaty publicznej. Dobra na każdą okazję. „W normalnym kraju...” – to zaklęcie, po którym nastąpić może w zasadzie wszystko: rząd już dawno podałby się do dymisji (niezależnie od tego, kto rządzi), przestępcy ponoszą zasłużoną karę (albo w ogóle nie popełniają przestępstw), podatki są odpowiedniej wysokości, a rodzina to świętość. Wyraźnie słychać, że tutaj nie jest normalnie. Ale gdzie w takim razie jest?

Skoro „Polacy zawsze...”, to kto „nigdy”? Skoro my najgorzej – kto lepiej od nas? Skoro jesteśmy nienormalni – gdzie w takim razie leży kraina normalności, w której wszystko robią jak należy? Diagnoza nienormalności bez punktu odniesienia to jak dźwignia bez punktu podparcia. Może długi drąg groźnie wygląda, ale nic nie podniesie, niezależnie od tego, jak ­byś­my napinali retoryczne muskuły.

Jeżeli się nad tym porządnie zastanowić – czy w ogóle jest sens mówić o czymś takim jak „normalny kraj”? Czym miałaby być ta normalność wobec imponującej różnorodności systemów politycznych i gospodarczych? Czy „normalny” oznacza według mówiących „najbliższy średniej”, czy raczej „idealny”?

Normalność to w ogóle trudna sprawa. Spierając się o jej granice, dyskutujemy zwykle o tym, co od normy odbiega. Zamiast normy opisujemy szczegółowo stany uznawane za nienormalne, patologiczne czy godne potępienia. Normalność to widmowy pusty kształt, który pozostaje po oznaczeniu na mapie wszystkich najwymyślniejszych nawet form nienormalności. To biała plama, terra incognita, do której opisu i poznania nie mamy właściwych kategorii, wyspa pośrodku morza chaosu i dziwaczności.

Geografie normalności

Normalność to także kategoria geograficzna. Można ją opisywać kreśląc trajektorie ruchu i osie (wschód-zachód, północ-południe), szkicując granice (swoje-obce), wskazując punkty zakotwiczenia czy centra symboliczne. Spróbujmy więc przyjrzeć się polskiej mapie normalności.

Profesor Wojciech Sadurski zwiedził kawał świata. Przez wiele lat pracował w ­Australii, był gościnnym wykładowcą na Yale i dziekanem w prestiżowym (i pięknie położonym) Europejskim Instytucie Uniwersyteckim we Florencji. Gdy zatem wypowiada się na temat map – wie, o czym mówi. A podsumowując na Twitterze wyniki jesiennych wyborów samorządowych, profesor Sadurski napisał tak: „Mapka wyborcza pokazuje, jak Polska jest podzielona. PL Zachodnia – nowoczesna, pro-europejska, świecka; PL Wschodnia – tradycjonalistyczna, ksenofobiczna i religiancka. Dlaczego Zachodnia ma być zakładnikiem? Pomyślmy wreszcie o federalizmie. Wschodnia: piękny skansen, atrakcyjna”.

Profesor Tadeusz Gadacz – filozof, uczeń księdza Tischnera i inspirujący wykładowca – także należy do osób, których zawsze warto posłuchać. Komentując niedawne informacje „Gazety Wyborczej”, profesor napisał na Facebooku tak: „Miałem złudzenia, że jesteśmy częścią cywilizacji zachodniej. Mentalnie i politycznie należymy jednak do Wschodu. Bliżej nam do Rosji, Białorusi i Ukrainy. Prezes rządzącej partii daje w kopercie 50 000 zł austriackiemu deweloperowi, któremu zlecono zbudowanie wieżowców, by wręczył je księdzu, jednemu z członków zarządu »Srebrnej« (tak zeznał pod przysięgą w prokuraturze). W centrali PSL ktoś zamontował podsłuchy w żyrandolach. Mieszanina oligarchii i metod z KGB. Co jeszcze? Ta władza powinna podać się do dymisji”.

I jeszcze jedna wypowiedź. Dziennikarze są znacznie bardziej rozpoznawalni niż profesorowie, więc Tomasza Lisa raczej nie trzeba nikomu przedstawiać. Warto natomiast przypomnieć, że jego kariera rozpoczęła się na dobre od funkcji korespondenta telewizyjnego w USA. Można wobec tego założyć, że o geografii swoje wie. Redaktor naczelny polskiego „News­weeka”, również w kontekście głośnych „taśm Kaczyńskiego”, napisał niedawno tak: „Jeżeli uważasz, że na tych nagraniach nic nadzwyczajnego nie ma, to znaczy, że nie musisz jechać na Wschód. Już tam jesteś i masz go w sobie”.

Ze wschodu na zachód

„Nie żyjemy w normalnym kraju o standardach zachodnioeuropejskich – tłumaczył niedawno w wywiadzie dla „Wirtualnej Polski” Jacek Jaśkowiak, prezydent Poznania. – Dochodzenie do »standardów« obowiązujących na Białorusi czy w Rosji to proces, w jakiego trakcie jest obecnie nasz kraj”. Oto – podobnie jak przytaczane wcześniej wypowiedzi Sadurskiego, Gadacza i Lisa – doskonała wykładnia naszej geografii normalności. Współczesny polski mit „nienormalnego kraju” niemal zawsze zorganizowany jest wzdłuż osi wschód-zachód.

Dla liberałów punktem odniesienia jest zazwyczaj zachodnia Europa, dla radykalnej prawicy, która figurą „nienormalnego kraju” posługuje się równie chętnie – raczej Stany Zjednoczone. Według Rafała Ziemkiewicza, Janusza Korwina-Mikkego czy Wojciecha Cejrowskiego USA to kraj normalności – powszechnego dostępu do broni, niskich podatków i w ogóle miejsce, w którym nic nie jest państwowe. „W normalnym kraju wszystko jest tanie i oszczędne – prorokował Korwin-Mikke na łamach „Super Expressu”. – W normalnym kraju wszystko zależy od tego, jak się pracuje, a nie od dyplomu. (...) W normalnym kraju nic nie ma za darmo!”. Gdzie leży ziemia obiecana Korwina-Mikkego – przedziwne przeciwieństwo dawnych chłopskich fantazji o krainie pieczonych gołąbków, które same wskakują do koszyka? Nie wiemy dokładnie, ale żeby tam dotrzeć, z pewnością trzeba się kierować na jakiś zachód, lecz nie do Unii.

Przeciwieństwem „normalnego Zachodu” jest „nienormalny Wschód”, któremu i liberałowie, i radykalna prawica zgodnie przypisują najgorsze cechy, projektując nań swe koszmary. Wschód to biurokratyczna mentalność i korupcja, wysokie podatki i lenistwo, a przede wszystkim niedojrzałość – do demokracji, do kapitalizmu, do normalności. Co ciekawe, często ci sami publicyści, myśliciele i politycy, którzy w poniedziałek opowiadają o potrzebie szacunku dla pracujących w Polsce Ukraińców albo o swojej miłości dla rosyjskiej kultury i historii, we wtorek wygłaszają kategoryczne, pogardliwe sądy na temat „wschodniej mentalności”. Bo na wschód od Polski rozciąga się nie rzeczywista Ukraina, Białoruś czy Rosja, o których w gruncie rzeczy wciąż wiemy zawstydzająco niewiele, lecz wyobrażona kraina strachów, tyranii i korupcji. Mordor, który tylko czeka, by przyjść i nas zjeść.

Oś wschód-zachód jest tak dociążona symbolicznie, że w naszej wyobraźni niemal nie pozostaje miejsca na inne mapy świata. Chociażby na spojrzenie na Polskę jako na relatywnie zamożny kraj globalnej Północy, z PKB na głowę mieszkańca (z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej) wynoszącym prawie 30 tys. dolarów, a więc niemal dwukrotnie wyższym od światowej średniej (niecałe 17 tys. dolarów). To nieustanne uciekanie z Rosji i porównywanie się z Niemcami, Francją czy USA pozwala nam zmniejszyć naszą wyobrażoną mapę normalności do bezpiecznych rozmiarów i wyrzucić poza jej granice Afrykę czy Azję Południową. Bo nie marzymy przecież o normalności w sensie matematycznym, a więc o zbliżeniu się do światowej średniej zarobków, warunków życia czy wolności politycznej.

Widać zabory!

Niestety, mityczny Wschód, przed którym w swych marzeniach i koszmarach wciąż uciekamy, zdołał się już zakorzenić w polskich duszach. Opóźnia nasz marsz na Zachód jako „homo sovieticus”, „roszczeniowa mentalność” albo po prostu „cham”.

Nienawiść do „chama” i pogarda dla niego łączy Jadwigę Staniszkis („uwolnione zostało lumpiarstwo”), Zbigniewa Mikołejkę („sojusz zawarty z Edkiem”) i Rafała Ziemkiewicza, by wymienić tylko kilka postaci reprezentujących bardzo różne środowiska. Ten ostatni uczynił topos „normalnego kraju” centralnym wątkiem swojego „Polactwa”. „Cham pojawił się dopiero wtedy, gdy te tradycyjne hierarchie i obyczaje prysnęły, a nie zostały zastąpione innymi – przekonuje Ziemkiewicz. – W normalnym społeczeństwie taki dzikus był szybko przywoływany do porządku lub izolowany – ale przez ostatnich kilkadziesiąt lat w Polsce normalnego społeczeństwa nie było. I nie jeden dzikus pojawił się pośród dobrego towarzystwa – w którym musiałby się swych złych nawyków wstydzić i jeśli nie wykorzeniać je z siebie, to przynajmniej starannie ukrywać – tylko niedobitki normalnego, przedwojennego społeczeństwa dosłownie zalane zostały morzem wypuszczonej z folwarcznych czworaków hołoty”.

Jeżeli PRL nie wystarczy nam jako historyczna kraina nienormalności, to w jej poszukiwaniu możemy się zapuścić jeszcze głębiej w historię. „Widać zabory!” – to zawołanie, które pojawia się przy okazji niemal każdej mapy ilustrującej rozkład polskiej „normalności”. Niewątpliwie są takie mapy, na których granice zaborów wciąż odbijają się wyraźnie. Ale nawet wówczas relacja pomiędzy XIX-wieczną przynależnością państwową a współczesnymi wyborami politycznymi, gospodarczymi czy światopoglądowymi jest bardzo skomplikowana. Często decydującą rolę odgrywa tu nie jakaś odziedziczona po przodkach mentalność („wschodnia” albo „zachodnia”), lecz raczej dostępna infrastruktura, sąsiedztwo i kapitał.

„Narodowy charakter” to element mitu nienormalnego kraju, który najbardziej domaga się krytyki. Próba precyzyjnego zdefiniowania wad Polaków, ich zalet, ograniczeń i cudownych mocy to z punktu widzenia socjologii zawsze ryzykowna gra. Owszem, w publicystyce (i polityce) doskonale sprawdza się zawołanie „bo my, Polacy, zawsze...”. Ale gdy próbujemy podeprzeć je konkretnymi danymi – sprawa okazuje się znacznie trudniejsza.

Wobec wszechobecnych rozpraw o duńskim hygge czy japońskiej filozofii sprzątania łatwo uwierzyć, że istnieje prosty związek między gospodarką i polityką kraju a jego „kulturą narodową”. W rzeczywistości sprawa nie przedstawia się tak prosto. Bezsensowność oznaczania na mapie „krain nienormalności” skazanych na biedę i autorytaryzm doskonale pokazuje koreański ekonomista Ha-Joon Chang. Kiedy dziś narzekamy na „nienormalną” polską gospodarkę, chętnie przeciwstawiamy ją niemieckiej solidności. Nie pogardzilibyśmy także budową nad Wisłą drugiej Japonii. Bo przecież Niemcy i Japończycy od zawsze byli „z natury” pracowici, solidni i zdyscyplinowani, prawda?

Ha-Joon Chang podważa mit narodów „skazanych na sukces” i „skazanych na nienormalność”, przedstawiając w książce „Źli samarytanie” relacje z początku XX wieku, gdy Japończycy jawili się europejskim obserwatorom jako leniwi, niepokorni, a w dodatku żyjący dniem dzisiejszym bez troski o przyszłość. Aż do lat 60. powszechnie uważano więc, że jest to przykład narodu, który nie ma żadnych szans na sukces w motoryzacji czy nowych technologiach. Stulecie wcześniej Brytyjczycy w podobnym tonie wypowiadali się o niezbyt rozgarniętych i pracowitych Niemcach, którzy w dodatku cieszyli się opinią nieuczciwych – „handlarze i sklepikarze oszukają, kiedy tylko się da”. Polski czytelnik spragniony podobnych opinii może sięgnąć do szkicu Jana Stanisława Bystronia „Niemcy w tradycji popularnej”. W polskiej wyobraźni sprzed kilku stuleci Niemcy głupio się ubierali (kuse stroje i harcapy śmieszyły Polaków wszystkich stanów), ale byli też kombinatorami i biedakami skłonnymi najeść się za pieniądze bogatych Polaków. Trudno w to uwierzyć, prawda? Ale warto, wszak wszyscy wychowaliśmy się na przekonaniu o niemieckiej solidności i japońskiej pracowitości.

Niemcy czy Japonia to nie wyjątki, ale raczej przykład powszechnej reguły. Jeżeli nie Japonię, to chcielibyśmy mieć u nas drugą Irlandię. A przecież jeszcze pokolenie temu Irlandczycy mierzyli się z opinią kłótliwych, brutalnych i skazanych na gospodarczą stagnację. Albo Korea Południowa, która pół wieku temu była nędzną gospodarką zrujnowaną wojną i naznaczoną piętnem długotrwałej niewoli. Dziś różnica między północą i południem kontynentu pokazuje, że nawet wielowiekowe kulturowe dziedzictwo nie trzyma nas w okowach przeznaczenia.

Zmienili się więc cwani Niemcy i leniwi Japończycy, skazani na biedę Irlandczycy i Koreańczycy. A w Polsce zawsze będzie nienormalnie? Tu wszystkie wysiłki zawsze będą schodzić na marne, bo ciąży nad nami kulturowe brzemię sarmatów, zaborów i komunizmu?

Przywróćmy normalność?

Skoro według Polaków w Polsce jest zawsze nienormalnie, przywracanie normalności stało się hasłem, które każda partia może bezpiecznie wypisać na swoich sztandarach, nie budząc niczyjego zdziwienia. Analiza przemówień polityków z ostatnich lat sugeruje jednak, że nastąpił w tym zakresie interesujący wyłom. Prawo i Sprawiedliwość wciąż używa w swej retoryce pojęcia „normalności”. Jednak od czasu zwycięskiej kampanii z 2015 r. politycy tej partii coraz częściej sugerują – wbrew obiegowej opinii – że nasz kraj jest normalny. Nie tylko za sprawą obecnego rządu – bo chwalenie własnych zasług nie byłoby niczym niezwykłym. Wydaje się raczej, że PiS stara się, przynajmniej w niektórych aspektach, odciąć od mitu nienormalnego kraju, na którym sam niegdyś budował swój przekaz.

Ukazuje to nieźle obrazek z ostatniej kampanii samorządowej. W drodze z Bydgoszczy do Torunia premier Mateusz Morawiecki napotkał grupę politycznych przeciwników uzbrojonych w transparent z hasłem „Przywrócić normalność”. Skłoniło go to do przemyśleń, którymi podzielił się z sympatykami, dotarłszy na miejsce: „To się zastanówmy, co to jest to »przywrócić normalność«? Czy oni chcą z powrotem, żeby były mafie VAT-owskie, ubóstwo u dzieci, żeby duży płacił mniejsze podatki, a mały przedsiębiorca większe podatki?”. Normalność stała się ostatecznie leitmotivem całego przemówienia: „To jest ich normalność, żeby była hańba Polski poprzez to, że inni mówią o polskich obozach śmierci. To jest ich normalność, żebyśmy ulegali ciągle Brukseli. To my przywracamy normalność. Prawo i Sprawiedliwość – to jest normalność dla Polski, dla polskiego narodu”.

W retoryce Platformy Obywatelskiej (ale też znacznej większości polityków po roku 1989) Polska jest autostradą, którą mkniemy do lepszego świata. Jest dzianiem się i działaniem ukierunkowanym na przyszłość i normalność, które leżą oczywiście na Zachodzie. Niestety, demony przeszłości i potężne wrogie siły wciąż ściągają Polskę na wyobrażony Wschód.

Tymczasem w retoryce PiS po roku 2015 Polska zostaje na powrót trwale zakotwiczona na wyobrażonej mapie. PiS tworzy opowieść o uciśnionej i dyskryminowanej normalnej większości, z której przez lata robiło się patologię. Macie prawo być tym, kim jesteście – mówią jego politycy – robić to, co robicie, a przede wszystkim: czuć to, co czujecie. W ten sposób Kaczyński, Morawiecki czy Gliński pozwolili wielu Polakom na powrót połączyć się z ich własnymi doświadczeniami, poczuć się sobą, a więc – przekładając to na kategorie przestrzenne – poczuć się u siebie. Także za pomocą wyraźnych sygnałów skierowanych przeciw innym, obcym, nie swoim. Obcy nie będą się u nas rządzili, ustanawiali swoich praw, prowadzili naszej polityki zagranicznej. Nie dajcie sobie wmówić, że jesteście nienormalni!

Może więc PiS wygrywa przywracając Polakom poczucie normalności? Nienormalnymi są dla jego polityków zawsze jacyś obcy. W ten sposób klątwa nienormalności zostaje wypchnięta poza granice naszej krainy. PiS odwraca tym samym naszą mitologiczną mapę. Jego Polska nie jest już wyspą absurdu naznaczoną piętnem komunistycznej i rozbiorowej przeszłości. Przeciwnie – jest krainą normalności, zewsząd otoczoną morzem obłędu. Zamiast walczyć o normalność możemy więc jej bronić, również przed wewnętrznymi wrogami. A to o wiele bardziej komfortowe położenie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2019