Mniej więcej

Na początku dekady ruch minimalistów był jak łyk świeżego powietrza w świecie dławionym nadmiarem. Co zostało z tej szkoły życia?

04.12.2017

Czyta się kilka minut

 / MATTHIEU SPOHN / GETTY IMAGES
/ MATTHIEU SPOHN / GETTY IMAGES

 

Gdzieś około 2010 r., gdy Stany Zjednoczone i Europa próbowały dojść do siebie po finansowym kryzysie, w blogosferze pojawili się ludzie głoszący prawdy, które jeszcze niedawno mogły zostać uznane za cokolwiek dziwaczne. Pisali, że zamiast kupować, lepiej wyrzucać. Wyśmiewali dogmat, wedle którego gospodarka ma szansę odbić się od dna dzięki zwiększaniu konsumpcji. Odwoływali się do „Waldena” Henry’ego Davida Thoreau, stoików, chrześcijańskiej ascezy i filozofii zen. Niektórzy udowadniali, że można przeżyć posiadając mniej niż sto przedmiotów, inni sprzedawali lub rozdawali wszystko, co mieli – i ruszali w podróż po świecie. Samo pojęcie „minimalizmu”, zarówno w odniesieniu do kategorii estetycznych, jak ideologicznych, nie było obce zachodniemu światu choćby dzięki kontrkulturze lat 60., ale teraz odświeżono je, dostosowując do nowych czasów.

Te zaś sprzyjały zaciskaniu pasa. Pierwsi minimaliści, jak Leo Babauta, autor bloga Zen Habits, szybko zyskali licznych czytelników i naśladowców. Zrobiło się o nich głośno („Tygodnik” pisał o tym zjawisku w 2013 r., gdy jeszcze raczkowało w Polsce). Za rosnącą popularnością blogów poszły propozycje wydawnicze dla ich autorów i niebawem również w polskich księgarniach zaroiło się od poradników, jak upraszczając stan posiadania odmienić swoje życie.

Religia dla wybranych

Rynek nie mógł zlekceważyć takiej okazji. Tym samym ruch, którego pierwotnym celem było zniechęcenie do konsumpcji, posłużył dla niej za przynętę. Chwytliwe hasła w rodzaju „postaw jakość nad ilość” faktycznie nakłaniały do tego, co zawsze, czyli kupowania. W przypadku branży odzieżowej – do stopniowej wymiany „nieuporządkowanej”, „przypadkowej” garderoby na „kapsułową”, taką, w której będzie można „poczuć się lepszą wersją siebie”. Na wybiegach i w witrynach sieciowych sklepów feeria barw i wzorów została wyparta przez monochromatyczne odcienie i proste, klasyczne fasony. W sferze designu drugiej młodości doczekał się Bauhaus i projekty Dietera Ramsa, w sklepach z elektroniką triumfy zaczęły święcić produkty ze znakiem jabłka, a na rynku nieruchomości – małe mieszkania, w których obowiązkowo należało pomalować ściany na biało, schować w nich szafy, a całość udekorować sukulentami.

By kierujący się minimalistycznym podejściem konsument nie cierpiał z powodu rozdźwięku między wyznawanymi wartościami a przeciwną do nich praktyką, wystarczyło podsunąć mu odpowiednie uzasadnienie. Tym razem więc nie kupował bezmyślnie, ale „inwestował w siebie”, stawał się „kuratorem” własnej szafy i domowych wnętrz.

No właśnie – kurator. Określenie kojarzone dotąd ze światem sztuki zyskało nowe znaczenie, stało się snobistyczną wymówką do wydawania pieniędzy, tym razem na dobra z wyższej półki lub – w wersji dla uboższych – udające luksus. Okazało się, że minimalizm równie dobrze, jak dekadę wcześniej monstrualny SUV z napędem na cztery koła czy wielki dom z basenem, sprawdza się jako sposób na potwierdzenie własnego statusu, tym razem dla odmiany sygnalizowanego przy pomocy zdjęć ascetycznie wyglądających wnętrz, których urządzenie kosztowało fortunę.

W tej wersji nowo odkryta filozofia życia miała tyle wspólnego z wyrzeczeniami, ile rzeczywistość bezdomnych z niegdysiejszym pokazem projektantki Vivienne Westwood, podczas którego modelki i modele paradowali po wybiegu z foliowymi siatkami na zakupy i w naśladujących styl kloszardów łachmanach za kilka tysięcy euro. Przekształciła się w religię dla wybranych, którzy podobnie jak wspomniany Thoreau, bytujący czasowo w chacie nad jeziorem, mogą sobie pozwolić na jej wybór. Wynająć mieszkanie, rozdać nadmiar rzeczy i ruszyć w świat zabytkowym vanem, który tak dobrze wygląda na fotografiach! I poczuć się lepiej, bo materialne ograniczenie – jak przekonują prorocy tej filozofii życia w rodzaju Dominique Loreau czy Marie Kondo, japońskiej ekspertki od oczyszczania domów z nadmiaru rzeczy – przekłada się niemal natychmiast na duchowe korzyści.

Biedni nie wyrzucają, bo wszystko może się przydać. Powstrzymywanie się od zakupów – popularne wyzwanie wśród aspirujących minimalistów – nie jest dla nich zabawą, ale koniecznością. Przekonała się o tym Marta Sapała, autorka książki „Mniej”, szukając uczestników opisanego w niej eksperymentu polegającego na niekupowaniu przez okrągły rok. Znalazła się wśród nich rodzina z podlaskiej wsi, która już wcześniej funkcjonowała na granicy minimum egzystencji, otwierając dziennikarce oczy na perspektywę tych, dla których samoograniczanie się to nie tyle ćwiczenie woli w realiach wielkomiejskiej klasy średniej, co smutna konieczność.

Prorocy nie byliby sobą, gdyby nie dostrzegli, że głoszone przez nich prawdy zmieniają się we własną karykaturę. Część z nich zamilkła – być może dlatego, że w zaangażowanym ­samoograniczaniu się doszli do białej, pustej ściany i nie mieli już nic do powiedzenia. Część, coraz bardziej zirytowana medialną interpretacją minimalizmu, sprowadzającą jego sens do rywalizacji, kto zostawi sobie 50, 100, a może 10 przedmiotów, zaczęła odżegnywać się od tego określenia, uznając, że zyskało zbyt radykalny wydźwięk. Zastąpiły je hasła: „esencjalizm”, „dobre życie”, „powolna konsumpcja” lub nawet „optymalizacja codzienności”.

Jeszcze inni przekształcili się w bezbłędnie funkcjonujące jedno- lub wieloosobowe przedsiębiorstwa, jak w przypadku ­Joshuy Fieldsa Millburna i Ryana Nicodemusa, występujących pod szyldem The Minimalists, którzy – zaprezentowawszy swoje porady w formie książek i filmów wideo – podróżują teraz po świecie z prezentacjami i szkoleniami. Na bazie antykonsumpcyjnych haseł powstały nowe modele konsumpcji. Zamiast kupować rzeczy, można kupić kurs uczący, jak mieć mniej.

Przywilej wyrzucania

Parareligijny aspekt minimalizmu również kryje w sobie wewnętrzną sprzeczność. Adept musi pozbyć się nadprogramowego bagażu, owego „bałaganu” gromadzonego przez całe dotychczasowe życie, i zastąpić go właściwymi, idealnymi gadżetami, które będą dawać mu radość. Wtedy stanie się wolny i zapewni sobie pomyślność.

W istocie jest to rewers tej samej, od dawna krążącej w obiegu monety; z tą różnicą, że tradycyjną mantrę „kup i poczuj się lepiej” zastąpiła inna: „wyrzuć i poczuj się lepiej”. W obu przypadkach wszystko obraca się wokół posiadania. Jego istnienie lub brak ma determinować stan ducha, a odpowiedni akt woli – jak wyrzucanie czy kupowanie – gwarantuje natychmiastową nagrodę, choćby był nią tylko chwilowy przypływ adrenaliny. Wystarczy odhaczyć kolejne punkty z listy „10 kroków do tego, by stać się minimalistą” i już za rogiem czeka świetlana przyszłość. Wraz z ostatnim workiem dobytku na śmietniku wyląduje stare „ja”, a w każdej sferze egzystencji gorliwie praktykującego dokona się Wielka Przemiana.

Podobieństwo do obietnic składanych przez różnej maści ­coachingowych guru nasuwa się samo. Podobnie do restrykcyjnych diet czy codziennych ćwiczeń, które też mają sprawić, że człowiek, zwalczywszy wszystkie ludzkie słabości, zbliży się do ideału. Przebóstwiony, pełen mądrości, będzie teraz radził innym, jak należy żyć, i krytykował konsumpcyjne rozpasanie.

Łatwo jest uznać, że przedmioty nas przytłaczają, gdy ma się świadomość, że w każdej chwili można zastąpić je innymi. Dla imigrantów, uchodźców czy zarabiających głodowe stawki pracowników fabryk taniej odzieży byłoby to marnotrawstwem. Wygłaszane przez zadowolonych z siebie mieszkańców pierwszego świata, dysponujących odpowiednim kapitałem społecznym, oszczędnościami i nieograniczonym dostępem do internetu, tezy, że drogą do wolności jest pozbycie się przywiązania do rzeczy i przedkładanie jakości nad ilość, brzmią z tej perspektywy cokolwiek arogancko.

Arielle Bernstein, autorka szeroko komentowanego tekstu w zeszłorocznym „The Atlantic”, odwołała się w tym kontekście do osobistego doświadczenia rodziny żydowskich przybyszy z Polski, którzy w latach 30. wyemigrowali na Kubę, uciekając dzięki temu przed Zagładą. Kiedy władzę na wyspie przejął Castro, rozpoczęła się era nieustających niedoborów. Dziadkowie autorki, którzy latami odreagowywali własną traumę gromadzeniem przedmiotów „na wszelki wypadek” i dokonywali cudów, by służyły jak najdłużej, nie zrozumieliby, jak można pozbywać się czegoś, co może okazać się niezbędne do przetrwania. Podobny opór wobec minimalistycznej filozofii wykazują pokolenia Polaków pamiętających siermiężną rzeczywistość PRL-u wyznających zasadę, że dopóki dana rzecz działa, należy ją przechowywać. Można spotkać ich w nielicznych już punktach naprawy sprzętu AGD, gdzie przynoszą wysłużone żelazka i odkurzacze pamiętające ich własną młodość, kupowane na talony, zdobyte spod lady albo wystane w kolejkach, pełni nadziei, że da się je wskrzesić, przyzwyczajeni, że tak się zawsze robiło. Wychodzą zasmuceni, bo gdy brakuje części, drugiego życia też już nie będzie. Są przywiązani do niektórych przedmiotów, zwłaszcza gdy wydawały się niezniszczalne. „Dwadzieścia lat chodził bez problemu i dopiero teraz się zepsuł” – mówią z wyrzutem.

Siła współpracy

Trendy mają to do siebie, że po jakimś czasie przemijają i ustępują miejsca innym, najczęściej swojemu przeciwieństwu. Odwrót od surowej estetyki zauważyli specjaliści od prognozowania przyszłości, obserwujący pierwsze jaskółki zmian w pracowniach projektantów. Teraz wraca eklektyzm, luksusowe tkaniny, szaleństwo kolorów i eksperymenty w rodzaju cyfrowego projektowania ubrań na drukarkach 3D. Cóż, sytuacja na rynkach się uspokoiła, korporacjom wybaczono grzechy i wiedza o tym, jak nauczyć się oszczędzać na kolejną czarną godzinę, straciła na wartości.

 

Byłoby jednak niesprawiedliwe, gdyby uznać minimalizm za jeszcze jedną modę, która właśnie przemija. Jego wpływ wykroczył daleko poza sferę estetyki czy psychologii, nawet jeśli miał w sobie więcej z zabawy w rewolucję niż realnej walki z kapitalistycznymi dogmatami.

Najmocniej wkroczył w życie milenialsów, jak nazywa się osoby wchodzące w dorosłość na przełomie wieków. Na starcie w dorosłość zderzyli się z ograniczeniami w postaci recesji, trudności na rynku pracy, konieczności spłat studenckich kredytów. Przejęli minimalistyczną filozofię bez zastanowienia, jako coś naturalnego, skrojonego na ich miarę. Są gotowi przeprowadzić się w dowolnej chwili z jednego kontynentu na drugi, jeśli mają ku temu powód, choćby w postaci interesującej ich pracy. Nie obrastają więc w rzeczy i nie chcą się przywiązywać do miejsc. Są gotowi płacić za doświadczenia, nie za przedmioty, a jeśli już coś kupują, zwracają uwagę, czy zostało to wytworzone w etyczny sposób, najlepiej lokalnie, z naturalnych surowców, z poszanowaniem pracowników i środowiska. To oni przez następne dekady będą wpływać na światową gospodarkę przy pomocy ponad 200 miliardów dolarów rocznie – bo na tyle szacuje się zbiorczo ich siłę nabywczą.

Twardy orzech do zgryzienia dla rynku, można by powiedzieć. Ale ten dopasował się szybko do ich potrzeb. Usługi oparte na posiadaniu zastąpiło używanie, wypożyczanie i korzystanie, związane z poczuciem, że każdy konsument, jako posiadacz jedynych w swoim rodzaju zasobów, które zechce udostępnić innym, może stać się konkurencją dla tradycyjnych firm, czerpiących zyski ze sprzedaży dóbr i usług. Jedną z pochodnych minimalizmu jest więc rozwój tego, co nazywamy ekonomią współdzielenia, czyli rozwój biznesów uchodzących jeszcze do niedawna za utopijne, a opartych na udostępnianiu swoich dóbr innym za niewielką opłatą. Do grona jej beneficjentów należą zarówno dzisiejsi giganci, np. Uber czy Airbnb, jak i przedsięwzięcia o mniejszym zasięgu, choćby brytyjski Streetbank, sieć wymiany sprzętu AGD, dzięki której lokalna społeczność poznaje się między sobą.

Jednocześnie – na czym, jak już zauważyliśmy, korzystają pierwsi prorocy minimalizmu – rośnie rynek wszelkiego rodzaju porad, najchętniej opartych nie na certyfikatach, lecz osobistym doświadczeniu. Coraz popularniejsze, także w Polsce, stają się zarówno płatne kursy prowadzone przez najbardziej rozpoznawalne internetowe autorytety w danej dziedzinie, jak i tradycyjne warsztaty, na których 20- i 30-latkowie zyskują rzemieślnicze umiejętności wzorem pokolenia własnych dziadków, w skupieniu próbując samodzielnego szydełkowania czy kaligrafii.

Nacisk na ekologiczną i społeczną stronę produkcji wymusza na firmach większą transparentność. Wielu producentów, zamiast nastawiać się na szybką sprzedaż i różnorodną ofertę, dopracowuje usługi serwisowe, zwłaszcza wieloletnią gwarancję.

Rewolucja małych kroków

Wszystko to pośredni efekt zmian zachodzących na poziomie mikro. Można oczywiście zatrzymać się na wyrzuceniu części rzeczy z szafy, uporządkowaniu mieszkania i skompletowaniu niezawodnej garderoby. Ale jeśli działa się tak z wewnętrznej potrzeby, a nie tylko ze względu na modę, nawet banalna z pozoru decyzja może doprowadzić do znacznie poważniejszych zmian.

W miarę ograniczania zasobów człowiek zaczyna się zastanawiać, co jest dla niego zbędne, a co najistotniejsze – nie tylko w odniesieniu do rzeczy. Co chciałby, aby po nim zostało, jak chce być zapamiętany, czym zawsze chciał się najbardziej zajmować. Z kim chce spędzić resztę czasu, który mu jeszcze pozostał. Dociera do niego, że ten czas nie jest nieograniczony, a zasoby – fizyczne i intelektualne – też kiedyś się wyczerpią, więc warto wykorzystać je jak najlepiej.

Coraz częściej zatrzymuje się i myśli właśnie o tym, zamiast chować się za nieustannymi aktywnościami, jak praca do upadłego, przesiadywanie godzinami w internecie czy zakupy na poprawę humoru. Czyści głowę z nadmiaru bodźców, aż któregoś dnia może uda się mu stanąć przed sobą w szczerości, bez różnych warstw nazbieranych po drodze od tych, którzy mu imponowali, których chciał naśladować albo których spotkał przypadkiem. Przestaje być posklejany z różnych kawałków. Gdy już znajdzie odpowiedzi na większość pytań, odcina to, co najmniej istotne również w sferze niematerialnej. Po drodze napotka na wiele raf, bo wbrew temu, co głoszą minimalistyczni guru, zmiany bolą. Jedni się obrażą, inni wyśmieją, z kimś popadnie się w konflikt.

Dzieją się dziwne rzeczy. Może to być wielomiesięczna podróż przed siebie, bez planu. Może zmiana pracy. Może rezygnacja z dotychczasowego zajęcia na rzecz innego, które zawsze chciało się wykonywać, ale lęk i opinie innych nazbyt paraliżowały, by mu się w pełni poświęcić. Ktoś wraca do hobby, o którym zapomniał od czasów liceum, ktoś rezygnuje z mediów społecznościowych, ktoś zapisuje się do lokalnego stowarzyszenia, żeby wspierać swoich sąsiadów, jeszcze ktoś – decyduje na macierzyństwo kosztem nowych zawodowych wyzwań, a inny – wręcz przeciwnie, wreszcie decyduje się poprosić o podwyżkę albo awans. Nie zawsze odbywa się to radykalnie, czasem małymi krokami.

Suma takich pojedynczych wysiłków w dalszej perspektywie może przełożyć się na zmianę dotychczasowych stosunków między pracodawcami a pracownikami, na wygląd miast, mobilizujących mieszkańców do współdecydowania o ich przyszłym kształcie, na większy wpływ pojedynczych obywateli na lokalną i wielką politykę. Jeśli świat ma szansę stać się dzięki temu chociaż odrobinę lepszym miejscem, to czemu nie? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i dziennikarka. Absolwentka religioznawstwa na Uniwersytecie Jagiellońskim i europeistyki na Uniwersytecie Ekonomicznym w Krakowie. Autorka ośmiu książek, w tym m.in. reportaży „Stacja Muranów” i „Betonia" (za którą była nominowana do Nagrody… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 50/2017