Na łące pamięci

Mogę tu mieszkać, bo ich wszystkich nie ma – mówi Monika Sznajderman. Po czym sprawia, że zaczynają znowu być. I wraca spokój.

08.04.2019

Czyta się kilka minut

 / RADEK POLAK
/ RADEK POLAK

A w marcu, jak pająk po mokrej od porannej rosy pajęczynie, w głąb doliny zsunie się światło i wszystko zacznie się od początku” – brzmi ostatnie zdanie „Pustego lasu” Moniki Sznajderman, książki, w której mieszkająca od 30 lat w opuszczonych przez dawnych mieszkańców dolinach Beskidu Niskiego założycielka wydawnictwa Czarne przywołuje pamięć Łemków, Rusinów, Ukraińców, Romów, Żydów – w sumie nieważne, jak ich nazywać, bo dla niej po prostu: „moich sąsiadów”. Jest właśnie marzec i w głąb doliny zsuwa się światło. W jego blasku trudno przyjąć do wiadomości, że za chwilę mamy rozpocząć wyprawę na cmentarze albo że pejzaż, który mamy przed oczami, jest efektem tylu końców świata.

NA SERCE I NIEUSTANNĄ ROBOTĘ

Przez „Beskid Biedny”, jak nazywa go Monika Sznajderman, na przestrzeni ostatnich stu kilkudziesięciu lat przeszły epidemia cholery, fala antyżydowskich pogromów i naftowa gorączka. Przeludnione wsie pustoszyły emigracja zarobkowa i zbierająca tu szczególnie krwawe żniwo – także podczas wywózek oskarżonej o moskalofilstwo ludności do austriackiego obozu koncentracyjnego Talerhof – I wojna światowa. Później na część mieszkańców przyszła Zagłada, a niemal wszystkich pozostałych wysiedlono do ZSRR lub na tzw. Ziemie Odzyskane w ramach akcji „Wisła”, i nawet czas transformacji oznaczał upadek tutejszych pegeerów. Idziemy przez wieś, która 83 lata temu liczyła niemal 800 mieszkańców, i w której dziś zostało ich kilkunastu. Wieś tak długo odciętą od świata, że jeszcze pod koniec XIX wieku miejscowy proboszcz nie dawał się przekonać, iż Ziemia obraca się naokoło Słońca, a na początku wieku XXI Monika i jej mąż, Andrzej Stasiuk, gdy zimą drogi zasypywał śnieg, „pogrążali się w czymś w rodzaju snu”. Wieś ciężkiej pracy, w której nigdy nie chciały mieszkać młode kobiety. Wieś zazwyczaj spowitą w ciemności, ciszy i mgle.

Mijamy opuszczone chałupy, a Monika wylicza nazwiska właścicieli. Ten umarł, tamta trafiła do domu pomocy społecznej. Piątkowie, z których dziećmi bawiła się jej córka, i które chodziły przez las do szkoły w Krzywej, a drogę wyznaczały im przywiązane do drzew kolorowe szmatki, wyjechali. Dom Kosków zarasta zielskiem. Jego dawni gospodarze, jak tylu innych tutaj, wrócili z wysiedlenia, odkupili własną ziemię, ale bardziej wegetowali niż żyli, a w końcu umarli. Ich syn Stefan wiedział wszystko o wszystkich: słynął z opowiadania historii, także, co tu kryć, podsłuchanych. W poszukiwaniu najświeższych wiadomości potrafił jeździć do gorlickiego sądu albo kontemplować tablice z ogłoszeniami. Zabił go rak ucha.

Autorka „Pustego lasu” mówi o tym wszystkim powściągliwie, zachowując emocje dla siebie i starannie oddzielając to, czym może podzielić się z czytelnikiem, od tego, co może mi powiedzieć w zaufaniu, i tego, o czym w ogóle mówić nie będzie (głównie nie będzie mówić o sobie). Kiedy mijamy chałupę, w której umarł ostatni z Dudyczów, Dymitr – w samotności, na wylew, leżąc trzy dni w kałuży krwi, zanim znalazł go obwoźny sprzedawca chleba – w jej głosie nie słychać smutku: po prostu taka jest kolej rzeczy.

Chce jednak wypowiedzieć te nazwiska, nawet jeśli nie wszystkie zapamiętam. Opowiada o Janku Tuzie, który zbudował te wszystkie zabudowania nad brzegiem rzeczki Zawoi i jeszcze pomnik męczeństwa Łemków postawił – z oplecionego drutem kolczastym kamienia. To od niego zaczyna się historia jej związku z Wołowcem, bo kiedy szła tędy ponad 30 lat temu, zaczepił ją, zaproponował kupienie łąki i przeniesienie na nią położonej w pobliżu starej łemkowskiej chaty.

– Był młodszy od nas, samotny, całe życie szukał kobiety, szczególnie śmiało po tym, jak zmarła mu matka – mówi Monika. – A potem też umarł, na serce i nieustanną robotę.

ZAMIESZKAĆ W PEJZAŻU, WZIĄĆ HISTORIĘ W OPIEKĘ

Czy będziemy przez cały czas rozmawiać o śmierci? A może raczej o tej nieustannej robocie powinniśmy? „Trudzę się więc, troszczę i uprawiam, krzątam i sprzątam, sadzę i koszę – do pejzażu, w którym przyszło mi żyć, dokładam nowe elementy i z każdym najdrobniejszym gestem zmieniam go na zawsze” – pisze w „Pustym lesie” i faktycznie: dom, który zbudowali z Andrzejem kilkanaście lat temu na łące u stóp Mareszki, dziś już kryje się wśród posadzonych przez autora „Opowieści galicyjskich” jodeł.

Z jednej strony jej książka przypomina odprawianie dziadów po tych, którzy – no właśnie nie wiadomo, odeszli czy nie odeszli, bo mimo iż Monika prowadzi teraz pod górę, na jeden z tutejszych cmentarzy, gdzie stoi kilkanaście nagrobków, to przecież pamiętam zdanie o księgach parafialnych zachowanych w przemyskim archiwum, dzięki którym może wiedzieć, „że głęboko pod ziemią ukryta jest inna wieś, że żyje swoim życiem podziemny wołowiecki świat”. Inna sprawa, że nie wszystko wydaje się tu ukryte głęboko: że jeśli spojrzeć na ziemię pod stopami, widać zarysy kolejnych mogił.

– Tysiące osób tu leżą – mówi autorka „Pustego lasu”.

Z drugiej strony jednak nowa książka Moniki Sznajderman to deklaracja wzięcia tej ziemi w posiadanie, napisania nowego rozdziału jej dziejów, zostawienia własnego śladu. W buniorze na Zawoi, który właśnie mi pokazała, kąpały się jej dzieci – tak samo jak robiły to dzieci tych, którzy byli tu przed nią. W „Pustym lesie” pisze więc o wzięciu w opiekę cudzej historii i zamieszkaniu w obcym pejzażu, aż nieuchronnie staną się jej historią i pejzażem.

ARCHEOLOGIA KRAJOBRAZU

O to, co właściwie znaczy, że „ci, których nie ma, w jakiś sposób są”, zapytam tego dnia niejeden raz. Za każdym razem będzie mówić, że odżegnuje się od mistycyzmu, choć przyzna, że trudno wyjaśnić ciemną siłę przyciągania, która „zwyciężyła nad wszelkim rozsądkiem, wytrąciła mnie z trajektorii oczywistego życia i wyciągnęła z Warszawy na to odległe pustkowie z mroczną przeszłością, wyboistą teraźniejszością i niczego nieobiecującą przyszłością”. Dociskana odpowie, że musi pomyśleć, i wróci do opisywania pejzażu, który właśnie się przed nami otworzy.

A może to właśnie jest jej forma odpowiedzi? Opis osamotnionych cerkwi. Cmentarzy, zwłaszcza żołnierzy z I wojny światowej, ale także tego w Długiem, gdzie zatrzymamy się przy obelisku upamiętniającym trzynaścioro członków rodziny Sabatowiczów, z których każdy umarł gdzie indziej (Józef tutaj, Anna i Jerzyk w Kijowie, Prokop i Teodor w USA, Andrzej w Argentynie, Dymitr we Lwowie, Michał na Ukrainie, Jan w Radocynie, Piotr i Julia w Siarach, a dopisani już z boku krzyża Katarzyna i Józef w Rochester). Kiwonów, czyli pomp służących do wydobycia ropy. Pieców do wypału węgla drzewnego. Przede wszystkim zaś: kapliczek i krzyży, czasem z ledwo widocznymi już napisami cyrylicą, czasem porośniętych mchem, w niektórych partiach doliny rozrzuconych co kilkanaście metrów – znak, że stały przy domach zamożniejszych gospodarzy. Śladów po domach domyślić się może tylko archeolog krajobrazu: świadczą o nich widoczne na rozciągających się wokół łąkach tarasy, gdzieniegdzie także miejsca po studniach, no i te dawno zdziczałe owocowe drzewa.

RUDY CHŁOPAK O SMUTNYM SPOJRZENIU

– Karczma stała właśnie tutaj – Monika zatrzymuje się nagle na środku piaszczystej drogi, pomiędzy dwiema kałużami i przed figurą św. Mikołaja; chyba nawet archeolog nie domyśliłby się tu istnienia fundamentów sporego budynku.

Miejsce po karczmie, Wołowiec, marzec 2019 r. / Fot. Michał Okoński

Wcześniej pytałem o relację podróżującego po Beskidzie Niskim etnografa, który w Wołowcu zatrzymał się w żydowskiej gospodzie. „W dużej pustej izbie zastałem młodego karczmarza – pisał Roman Reinfuss. – Na jego wyblakłym obliczu przyprószonym gęstymi piegami rozlał się bezkresny ocean melancholii. Gładzi ręką niesforne rude loczki, skarży się żałośnie na los złośliwy, który takiego utalentowanego młodzieńca zamknął na głuchej wsi”. Moją uwagę zwrócił nie tylko cytat, ale także komentarz Moniki: że tego jedynego śladu po życiu młodego żydowskiego karczmarza nie wolno przeoczyć, pominąć ani zgubić. Że aż nie wolno? Czy nie próbuje wzbudzić w odbiorcy poczucia winy?

– Ale ja to do siebie adresuję – tłumaczy. – To ja chcę pamiętać, że żył w mojej wsi rudy chłopak o smutnym spojrzeniu, którego marzeniem było się stąd wyrwać.

Ma rację: ze wszystkich książek opisujących poczucie straty, żal i krzywdy, jakie spotkały na polskiej dziś ziemi całe narody, i za jakie nigdy tak naprawdę nie przeproszono, „Pusty las” wydaje się najczystszy i najbardziej wolny od wciskania czytelnikowi moralnych zobowiązań.

– Na budzonym przemocą poczuciu winy budują się wyparcie, agresja, lęk – mówi Monika.

PIELĘGNIARKA, KTÓRA ZOSTAWIŁA RANNYCH

O tym, jak pamiętać, rozmawiamy na przykładzie Gorlic. Położone kilkanaście kilometrów stąd miasteczko, w którym skądinąd mieści się jedno z biur wydawnictwa Czarne, w czasie I wojny światowej zostało zmiecione z powierzchni ziemi podczas niemiecko-austro-węgierskiej ofensywy. Co roku w maju grupy rekonstrukcyjne z całego świata próbują odtworzyć słynną bitwę. „Wszystko obliczone jest na efekt »wow«” – cytuje Monika jednego z rekonstruktorów. Płoną atrapy domów, są pirotechnicy i ubrani w stare mundury entuzjaści, publiczność jest zachwycona. Można by pytać: w czym problem?

– Z rekonstrukcjami jest tak samo jak z pomnikami: odtwarzają rzeczywistość tylko w wymiarze materialnym – mówi, brodząc przez grząską, od dawna nieuprawianą łąkę. I wspomina Florence Farmborough, angielską pielęgniarkę, która towarzyszyła wówczas armii rosyjskiej i która w apogeum masakry usłyszała rozkaz: „natychmiastowy wymarsz, zostawić wyposażenie i rannych”.

– Jak zrekonstruować to, co czuła, gdy na jej oczach galicyjskie miasteczko obracało się w perzynę, a ona musiała odejść od swoich podopiecznych? I co czuli oni, osamotnieni i skazani na pewną śmierć? – pyta moja przewodniczka. – Albo jak zrekonstruować zapach, nie tylko trupów, które rozkładały się tu miesiącami, ale także wyczerpania, upodlenia i strachu? Jak zrekonstruować lęk moich sąsiadów z Wołowca i okolicznych wsi, którzy po wojnie przeszli przez wysiedlenia i obóz koncentracyjny w Jaworznie, a potem bali się już do końca życia – do tego stopnia, że kiedy odbywało się głosowanie w sprawie dwujęzycznych nazw miejscowości, wielu głosowało przeciwko, żeby nie podpaść władzy, która znów może przyjść i wysiedlać? Ten lęk siedzi w nich do tej pory – i dziedziczą go następne pokolenia.

Czyli prawdziwa pamięć skazana jest na przeminięcie? – pytam, a wokół nagle robi się cicho, bo w tej chwili ustaje wiatr.

– Nie wiem, co to jest prawdziwa pamięć – odpowiada autorka „Pustego lasu”. – Wydaje mi się, że najbardziej oszukańcza i intelektualnie niepłodna jest pozycja zewnętrznego obserwatora, który udaje, że wie, jak było. Ja nie pamiętam, jak było. Staram się to sobie wyobrazić i pokazać też swoje emocje, żeby być uczciwą. Wiem, że muszę być ostrożna, bo pamięć bywa użytecznym narzędziem tzw. polityki historycznej. Ci, których ona wykorzystuje, nie mogą zaprotestować, bo od dawna nie żyją.

NATURALNA HISTORIA PRZEMIJANIA

Słychać ptaki, odgłos naszych kroków i szum poruszanej przez nie trawy. Spod Mareszki widać całą dolinę Wołowca, zamkniętą przez łagodne, porośnięte sosną, bukiem i jodłą zbocza. „Boże, jak tu pięknie” – wyrywa mi się w pewnym momencie, a Monika jakby na to czekała. Przecież kiedy stały tu chałupa przy chałupie, może wcale nie było tak pięknie. A po drugie: czy w miejscach, które widziały tyle cierpienia, w ogóle może być pięknie? I co tak naprawdę mówi ta soczystość i bujność?

– Czyjeś ciała użyźniły ziemię, po której idziemy – mówi. „To, co ludzkie, karmi teraz przyrodę i wiosną drzewa na Magurze są we wszystkich zieleniach świata – od jasnej, ledwie muśniętej kolorem, po ciemną i tak nasyconą, że aż niemal czarną” – czytam w jej książce, a ona znów zaczyna litanię nazwisk: tym razem pochowanych wokół żołnierzy, ale także Żydów, wywożonych do obozów zagłady, a czasem zabijanych na miejscu, jak Szulim Ziegler, ukrywany, a następnie zdradzony przez polskiego sąsiada w lesie koło Zdyni.

No dobrze: przyjmuję do wiadomości zdanie, że „w tej części świata natura jest piękna i bujna, ale to pejzaż tylko pozornie nietknięty”, jednak przy dopowiedzeniu „tylko pozornie niewinny” chcę zaprotestować – a jeszcze bardziej, kiedy cytuje Martina Pollacka, piszącego o krajobrazach „skażonych”. Kiedy wylicza nazwy rosnących na jej łące roślin: różowych mieczyków i firletek, białej koniczyny, żółtego groszku łąkowego, dzwonków, jaskrów oraz tylu innych, trudno uznać, że są skażone. Może jest raczej tak, że przyroda ów krajobraz uzdrawia? Że wspomagając rozpad domów, pomaga duchom ich właścicieli znaleźć wieczny odpoczynek?

Monika mówi o historii naturalnej przemijania. I zgadza się, że „zraniony” brzmi lepiej od „skażonego”: po pierwsze, co zranione, można wyleczyć. Po drugie, nie sugeruje niczego nieczystego. Tak, ludzie, których stąd wyrzucono, byli niewinni.

WŁAŚCIWIE NIE WIADOMO DLACZEGO

Kończymy spacer przez Wołowiec, a w domu Andrzej parzy kawę, zganiając przygarnięte psy z kanap i spierając się z Moniką, którędy mamy się teraz udać do sąsiednich dolin. Kiedy wsiadamy do samochodu, robimy tak, jak powiedział: mijamy zabudowania dawnego PGR-u Jasionka, który ćwierć wieku temu opisywał w reportażu na łamach „TP” i w którym nowy właściciel terenu umieścił hodowlę krów rasy limousine oraz włochatych węgierskich świń mangalic. Mijamy nowo powstały ośrodek wypoczynkowy Lasów Państwowych, który – jak informuje napotkany po drodze znajomy leśnik – kosztował kilkanaście milionów i który wkrótce otworzy sam pan minister. Mijamy kolejny upadły pegeer, ten brzydszy, jak mówią tu ludzie, w Wyszowatce, gdzie przed laty było więzienie i gdzie byli osadzeni żyją wspólnie z byłymi strażnikami. Trochę wcześniej, w dawnej chałupie Stasiuków w Czarnem, nie zastajemy obecnych gospodarzy, Marysi i Jurka, ale odwiedzimy ich, gdy będziemy wracać – poza tym, że doprowadzono prąd, niewiele się zresztą różni od domu, który zapamiętałem sprzed ćwierćwiecza (odwiedziłem wtedy pewnego młodego pisarza, zaczynającego współpracę z „TP”) i w którym Monika, po przyniesieniu wody ze studni i rozpaleniu w piecu, przy lampach naftowych pracowała nad etnologicznymi rozprawami.

Monika Sznajderman i Andrzej Stasiuk w Wołowcu / Fot. Radek Polak

– Głównie piszę, że sobie z tym nie radzę – moja przewodniczka wraca nagle do tych, których „nie ma, a przecież w jakiś sposób są”. – Że nie umiem tego opisać. Mogę odczuwać żal za tamtym światem. Mogę współczuć z poczuciem wyobcowania i zdrady przez państwo polskie ludzi, których stąd wygnano. Mogę próbować nazwać ten stan, w którym zawsze było się swoim i nagle, nie wiadomo kiedy, stało się obcym – i właściwie nie do końca wiadomo, dlaczego tak się stało.

PATRZĘ PRZEZ PODWÓJNE OKULARY

Zdanie to, zauważam, nie dotyczy tylko Łemków – to samo można powiedzieć o Żydach. Zaczynamy więc rozmawiać o poprzedniej książce Moniki, „Fałszerzach pieprzu”, historii jej rodziny – a właściwie dwóch rodzin, żydowskiej, której tak wielu członków nie przeżyło Zagłady, i polskiej, która swoją zagładę przeżyła po wojnie, a był nią koniec świata ziemiańskiego.

Trudno znaleźć dobry przymiotnik na oddanie tej podwójności losu, w którym jedna babcia ginie w ukraińsko-niemieckim pogromie, a druga niemal tego samego dnia w eleganckiej sukni pozuje do portretu. Trudno opisać wyprawę autorki w okolice Radomia, skąd dziadek wyjechał na studia, z Izaaka stając się Ignacym i zrywając kontakty z ortodoksyjnymi krewnymi, i gdzie napotkana dziś kobieta mówi, że „jej się te Żydki nie śnią”. Trudno zapomnieć fragment, w którym cytuje świadectwo jadącego przez skazane na śmierć getto polskiego dziadka i na jego podstawie rzuca oskarżenie całej kulturze i klasie, w zdaniu – „Brakowało mi dostojnego, z siwą brodą Lejbusia, którego nie tylko szanowałem, ale i lubiłem, podziwiając jego delikatność i przywiązanie” – widząc dowód nie tyle żalu za utraconym bliźnim, co za własną arkadią, której elementem byli też „szwargocący i uwijający się Żydzi w czarnych chałatach”, a wśród nich „m ó j Zilberstein”.

W Wołowcu patrzyłem, jak Andrzej tonuje emocje, którymi Monika dzieli się, mówiąc o nowych inwestycjach Lasów Państwowych, albo jak prowokuje ich wybuch zdaniem, że spotkał kiedyś człowieka, który cieszył się, że jego rodzinę wysiedlono, bo tu naprawdę się nie dało żyć. Była w tym prowokacja i trochę pozy, ale w kwestii, co zrobić z pytaniami, które rodzą się z opowieści o losie dwóch rodzin Moniki – czy nie nazbyt ocenia, czy ma prawo i kto jej to prawo dał – to właśnie Andrzej dał wskazówkę kluczową: że jeśli trzeba wziąć czyjąś stronę, musi to być strona słabszych. Tych, którzy nie przeżyli.

Polscy przodkowie Moniki byli patriotami i społecznikami. Byli ludźmi, których zwykle określa się mianem „dobrych”. A zarazem byli obojętni na los ginących Żydów. „Patrzę przez podwójne okulary i oni patrzą ze mną. Straciłam niewinność i przez to odebrałam ją także im. Stają się odpowiedzialni za los moich żydowskich krewnych. Interesuje mnie to, czego nie zrobili i nie widzieli” – pisze więc o nich Monika.

PRZECIW TEMU MILCZENIU

Poza tym jednak, podobnie jak w „Pustym lesie”, głównie pyta, a najważniejsza w tych pytaniach nie jest kwestia polskiego samopoczucia, ale żydowski los. „Jak mam sobie ułożyć w głowie, że pewnego dnia Aluś idzie, trzymany za rękę przez mojego dziadka Ignacego, na Umschlagplatz, wsiada do bydlęcego wagonu i jedzie do Treblinki? Jak wyobrazić sobie własnego ojca, delikatnego starszego pana, jako chłopaczka, który po śmierci mamy wraca do getta w Warszawie i opiekuje się braciszkiem? Nawet nie wiem, ile to kilometrów. Polskich, bo te żydowskie kilometry były o wiele dłuższe”.


Czytaj także: Jacek Leociak o "Fałszerzach pieprzu" Moniki Sznajderman


„Fałszerze pieprzu” mają formę listu do taty, który przetrwał warszawskie getto (jego ojciec i młodszy brat, wspomniany Aluś, zginęli), a następnie obóz na Majdanku i Auschwitz, i który następnie zapomniał o wszystkim. „Mój ojciec należy do tych, którzy milczą. To milczenie jest ogromne, przepastne i można się w nim utopić. Dlatego zaczęłam pamiętać. Przeciw temu milczeniu” – deklaruje w pewnym momencie autorka. „Jestem twoją pamięcią, tato – pisze dalej. – Chcianą lub niechcianą”. Choć wobec tego, co widział i przeżył w obozach ojciec, słowa są bezradne, a wyobraźnia zawodzi. A jednak...

– Kiedy przeczytał „Fałszerzy pieprzu”, kiedy cieszył się, że to napisałam i kiedy na nowo budowaliśmy naszą relację, było w tym coś więcej niż ból – opowiada Monika. – Jakieś inne, jaśniejsze uczucie, które nie wiem, jak nazwać. Poczekaj, muszę się zastanowić.

Znów mówi o tym, co widzimy, ale ja chcę wiedzieć, gdzie to jaśniejsze uczucie.

– Może w tym, że tata przeżył, choć wydaje się taki kruchy i niezaradny – odpowiada w końcu. – Że był całkiem sam, a teraz ma dużą rodzinę. Że polski dziadek też nie zginął w komunistycznym więzieniu i w końcu doszło do tego, że Żyd leczył narodowca, który marzył o Polsce wolnej od Żydów. Że losy tych rodzin jakoś się splotły. Pewnie i w tym, że się urodziłam.

NA STACJI NIEZNAJOWA

W końcu dojeżdżamy do Rozstajnego, nad Wisłokę. Zostawiamy auto i wchodzimy w dolinę, w której kiedyś stały zabudowania Nieznajowej, a którą dziś wzięły we władanie bobry. Słońce zaczyna się już obniżać i w jego świetle, na tle czarnej ściany lasu, widzimy kwitnące na biało pojedyncze drzewa owocowe. Idziemy przez łąki, które były wsią, płosząc gniazdujące tu czajki i przerywając rozmowę, by posłuchać ich pełnego pasji „ir-ii łip łip”. Tu również stajemy na cmentarzu, i jeszcze przy kapliczce Świętej Rodziny – jednej z tych, którą współtworzone przez Monikę Stowarzyszenie Rozwoju Sołectwa Krzywa przeznaczyło do renowacji, co zresztą dla niej wcale nie jest oczywiste, bo może lepiej byłoby, żeby mówiła do nas przez zacierające się rysy. Także tutaj kapliczki i krzyże, oprócz zdziczałych grusz i śliw, to jedyny ślad po dawnym życiu.

Kiedyś w Nieznajowej odbywały się wielkie targi bydła i ważne doroczne jarmarki, pracowały młyny i tartaki, był posterunek policji i elektryczność. Kiedyś był również projekt puszczenia tędy linii kolejowej, od Jasła do Koniecznej i dalej – aż do Bardejova, ale opis tego, jak wyglądałaby ta dolina, gdyby jeździły nią pociągi, wydaje się wręcz surrealistyczny.

– No więc nie wiem, co tu się zacznie – Monika wraca do pytania o ostatnie zdanie książki. – „Pusty las” w ogóle składa się z pytań bez odpowiedzi. Ze swojego egoistycznego punktu widzenia chciałabym, żeby wszystko zostało tak, jak jest, ale wiem, że to nierealne i że będą tu przyjeżdżać ludzie, z których wielu o Beskidzie Niskim wie tylko tyle, że są tu fajne trasy rowerowe i narciarskie. Z drugiej strony: rowerzyści i narciarze współtworzą ten pejzaż tak samo jak ja. Wołosi też tu kiedyś przyszli z daleka.

Na tym nie kończy. Mówi, że Beskid Niski to miejsce, którego fizyczność odpowiada takiemu stanowi umysłu, w którym właśnie zadaje się pytania. Pytania brzmią: skąd jesteśmy, co tu robimy, jak to jest, że żyjemy i jak mamy żyć po kimś?

DOBRZE MI TU JEST

Milczę, bo czuję, że zbliżamy się do kwestii, która łączy wszystko, o czym mówiliśmy do tej pory.

– Trudno to wytłumaczyć, a może w ogóle się nie da, ale myślę, że nie przypadkiem się tu osiedliłam i nie przypadkiem tak bardzo mnie przyciągnęło to, co w Beskidzie Niskim najstraszniejsze, czyli pustka – opowiada. – Być może ten obraz odwołał się do jakichś głębszych pokładów we mnie, do poczucia wydrążenia i raniącej świadomości pustki, która nastała po Żydach. Tu, w Beskidzie, ta pustka nie została sztucznie zagadana, zabudowana, zaludniona, tu nie nastało hałaśliwe nowe życie, które ma wymazać to, co było przedtem. Ta pustka jest więc straszna, ale jest też autentyczna, nieskłamana, łatwiej dostrzec to, co pod spodem, przywołać tych, którzy byli przed nami. Zobaczyłam puste miejsce i poczułam, że jest moje.

Kiedy to mówi, nie jest wzruszona ani smutna. Jest spokojna, może nawet czuła (czułe z pewnością jest jej pisanie).

– Dobrze mi tu jest, po prostu – dodaje. – Gdyby nie to, że w Warszawie mam rodzinę i przyjaciół, że czasem muszę z kimś się spotkać w sprawach wydawnictwa, w ogóle bym się stąd nie ruszała. Z dala od miejskich potrzeb widzę, co jest najważniejsze. A przy tym niczego nie żałuję i wiem, że to się musiało tak właśnie potoczyć. Poczucie, że podejmowałam jakieś suwerenne decyzje, jest w dużej mierze złudne. Bo było też mnóstwo małych i większych cudów albo po prostu przypadków. Gdyby mój ojciec się nie ocalił, nie rozmawialibyśmy. Gdyby dziadek mojego najbliższego sąsiada, Michała Hutyriaka, nie pojechał do Ameryki i jego ojciec tam się nie urodził, cała rodzina zostałaby wysiedlona, Wołowiec podzieliłby los wsi, które opustoszały i zdziczały całkowicie, i nigdy nie zbudowalibyśmy tu domu.

Znowu chwilę milczymy.

– Ale wiesz, pamiętam, jak kiedyś myślałam, że gdybym nie musiała w kółko prać i nosić wody ze studni, to mogłabym czegoś dokonać – dodaje, a ja chcę zapamiętać uśmiech, z jakim to mówi.


Czytaj także: Nie ma nic, tylko las - Monika Ochędowska o "Pustym lesie" Moniki Sznajderman


Nie rozmawiam ze strażniczką grobów i kimś zanurzonym w przeszłości. Rozmawiam z pisarką i szefową firmy, która wydaje setkę tytułów rocznie, a przy tym żoną, matką i babcią. Z kimś, kto 20 lat temu jechał rozklekotanym maluchem do kościelnej drukarni po odbiór pierwszej książki Czarnego i na widok rozlanej farby na okładce słyszał od niestropionego zakonnika, że przecież może ją sobie „obtanić”, ale dziś przez cały dzień pamięta, że jak tylko się pożegnamy, będzie za pomocą podpisu elektronicznego sygnować sprawozdania finansowe instytucji publikującej najlepszych pisarzy i reporterów Europy Środkowej. Z kimś, kto bardzo uważa, żeby się mentalnie nie zestarzeć, i dba o kondycję fizyczną (z myślą o pieszej wyprawie z Zakopanego do Wołowca wzięła na ten spacer nowe buty do rozchodzenia).

CO SŁYCHAĆ W CISZY

Jechałem do Wołowca po lekturze „Pustego lasu” z poczuciem, że to, jak Monika Sznajderman wyobraża sobie pejzaż własnej wsi sprzed lat – pejzaż czarno-biały, kamienisty i jałowy – przegrywa z intensywnością opisu tego, co sama widzi przez okno, a co pełne jest kolorów. Ta opowiadająca straszliwe nieraz historie proza jest niebywale zmysłowa, słońce rzuca tu plamy na porudziałą ścianę lasu i farbuje ją na złoto. Tak jakby dziady zostały skutecznie odprawione, a duchy tego miejsca odzyskały spokój.

Wyjeżdżając, widzę jednak chałupę, której dawny gospodarz się powiesił i w której nikt od tej pory nie umie zagrzać miejsca – i nie mam już w sobie pewności. Dopiero teraz dostrzegam ilość leżącego wciąż wokół śniegu, dopiero teraz czuję przejmujący chłód, dopiero teraz słyszę, jak głośna jest tutejsza cisza. Wcześniej nie chciałem przyjąć do wiadomości, że od listopada do marca światło w zasadzie tu nie wpada.

– Spokój jest rzeczą względną – powiedziała, kiedy wróciliśmy pod dom. Ale przyznała, że udało jej się wyrazić to, co chciała. – Nie chcę mówić, że spłaciłam dług, ale jakoś uzasadniłam swoje bycie tutaj. A teraz chodź, zobaczymy, czy Andrzej ugotował zupę. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 15/2019