Bug, Ojciec, Ojczyzna

Andrzej Stasiuk: Jestem krwią z jego krwi i kością z jego kości. Wpadam do niego czasem, coś trzeba zrobić w domu, pytam: „Tata, a gdzie jest wiertarka?”. Nie wie, co to jest wiertarka.

17.05.2021

Czyta się kilka minut

W swoim domu w Wołowcu, maj 2021 r / GRAŻYNA MAKARA
W swoim domu w Wołowcu, maj 2021 r / GRAŻYNA MAKARA

MICHAŁ OKOŃSKI: Mógłbyś włączyć laptop? Obejrzelibyśmy mapę, zwłaszcza że w „Przewozie” pozmieniałeś nazwy miejscowości.

ANDRZEJ STASIUK: Tak naprawdę to są okolice Gródka nad Bugiem. Gródków jest w tym kraju tyle, że lepiej Jabłonnę Lacką wstukajmy. Zobacz. Tu jest Drohiczyn, Gródek-Dwór, czekaj… Gródek-Kolonia… To jest droga do Jabłonnej. A to druga droga, „gościniec” się mówiło. I tu chyba mamy gospodarstwo dziadkowe, jakieś pół godziny piechotą od rzeki. Kiedyś widziałbyś cały czworobok zabudowań – stodołę, stajnię, chlew, „murowaniec”, czyli letnią kuchnię. I topole rzucające cień na podwórze. To plantacje mojego brata ciotecznego, czarna porzeczka, z której robi się alkohol. Tutaj stał wiatrak, nieruchomy i czarny, tak że wieczorem można się go było przestraszyć. Łąka, pośrodku której stała studnia. I resztki chałupy. Kraina dzieciństwa z lotu ptaka, kraina niewinności…

Gródek właściwy, w którym to wszyst­­ko się rozegrało, w rozrzuconych zabudowaniach. I po drugiej stronie rzeki bunkry, na całym pasie. Sowieckie, ale zostały do dziś, jakby na wszelki wypadek. A tutaj są fajne tereny do obozowania, zwykłym autem nie dojedziesz, trzeba terenowym. Koło Chutkowic mam swoje miejsce, jadę, rozbijam namiot.

Jesteś jak ten kraj – wciąż wracasz do dzieciństwa.

Odwracam głowę, by gapić się w przeszłość i tak się pocieszać. Lepiej coś tam sobie roić, niż patrzeć, jak wszystko wokół się rozpada i walczy.

Miałem Cię później zapytać: kiedy się skończy wojna?

Nigdy się nie skończy, ponieważ w naszych dziejach nie było nic ciekawszego oprócz wojen, wygranych i przegranych. Jak ma się skończyć, skoro co jakiś czas odżywa? Ostatnio przycichło na trzydzieści, a pewnie raczej dwadzieścia parę lat, ale teraz znowu: łubudu. A kiedy się skończy na dobre? Myślę, że jak wybuchnie następna wojna. Ona jest w tym kraju nieodzowna.

Dlaczego?

Nie wiem. Może mamy znikome osiągnięcia w innych dziedzinach. Cywilizacyjnych, kulturowych. Trochę jak z Ruskimi i wielką wojną ojczyźnianą.

W wojnach też nie mamy wielkich osiągnięć.

Mamy wymyślone. Nawet w tej ostatniej, którą przecież właśnie Ruscy nam wygrali. Chociaż jakimś dziwnym sposobem udajemy, że to my wygraliśmy. Może także dlatego tak się zmagamy z tą narracją wojenną, usiłujemy ją oswoić i przejąć? Zrobić nie naszą wojnę w końcu naszą?

„Wojna nie kończy się nigdy dla kogoś, kto ją widział”, napisałeś we „Wschodzie”. A teraz, w „Przewozie”, dajesz obraz przyczajonych i czujnych krajan, nasłuchujących, czy Niemiec nie wróci i Żyd nie zmartwychwstanie. Żyjących tak naprawdę nie na swoim, bo zawsze ktoś może przyjść i zabrać.

Wojna jest bezwzględnie najważniejszym ludzkim doświadczeniem. Kres, zagłada, dojście do granicy człowieczeństwa, przy którym inne żywioły są tylko igraszką. Zwłaszcza doświadczenie wojny niezawinionej, takiej, która przychodzi z zewnątrz i która była udziałem pokolenia naszych rodziców czy dziadków. Kurde, może powinniśmy się kiedyś wybrać na jakąś wojnę agresywną, zaborczą? Może nasze ego zostałoby w końcu zbudowane, gdyby Kaczyński zafundował nam jakiś terapeutyczny konflikt z gatunku tych, które Putin funduje swoim ziomalom?

Przyznam, że po lekturze „Przewozu” pod słowo „wojna” podkładam sobie jednak inne obrazy niż te, które tu sugerujesz. W Twojej ostatniej książce nie ma szarż kawalerii, bitew i generałów w galowych mundurach.

Ledwo tam kapitan jeden jest, a i to pijany. No ale to jest właściwie przedwojnie. 1941 rok, czerwiec, Niemcy za chwilę ruszą na Rosję, tak naprawdę nie ma nawet porządnej partyzantki.

Tylko jeden z głównych bohaterów, partyzant właśnie, Siwy, cały czas mówi, że jest wojna.

Uwielbiam Siwego, wyobrażałem sobie, że Łomnicki mógłby go zagrać. ­Takie bydlę napakowane, małe, kurduplowate, a przecież nie do zatrzymania. „Zrobię z was żołnierzy” – zapowiada podwładnym. Ale jedyne, co może robić, to czyścić pistolet i liczyć te krzyżackie zastępy zakute w stal, przesuwające się powoli w stronę granicznej rzeki. Widzisz, może to jest taka sama wojna jak te dzisiejsze. Niedowojnie. Bo prawdziwą wojnę są w stanie zafundować nam tylko ci, co przyjdą.

Tak, czytałem, jak mówisz, że nawet Auschwitz ktoś inny nam wybudował.

To jest niesamowity paradoks: żyjemy w kraju, o którym wszyscy zapomnieli i tylko Auschwitz powoduje, że ktoś o nim słyszał. Ale to inny wątek. Sam zresztą powiedz: kiedy mieliśmy ostatnią fajną wojnę? Chyba w XVII wieku.

Kto ją miał?

My.

My, czyli kto?

No, Polska. Z jakimiś Kozakami czy Szwedami. Termin ważności tych historii dawno się skończył, ale wciąż się do nich odwołujemy w jakichś rekonstrukcjach czy innych cudowiznach.

No więc ja nie widzę tego „my” w rekonstrukcjach. Czytam „Przewóz”, jestem skłonny się z Tobą zgodzić, że wojna się nie skończyła, ale nie wojna rekonstruktorów, ułanów czy nawet wyklętych, tylko tych mieszkańców kraju, którym pukała do drzwi nocą, budząc strach nieprzemijający długie lata, bo przecież to pukanie nie kończyło się po wyzwoleniu. Oni nie byli na wojnie, nie walczyli, a przecież wojna dotknęła ich do żywego.

Na wojnie był tylko Siwy, a i tak tylko świnię zastrzelił. I jeszcze swojego podwładnego.

Dopowiedzmy: którego powstrzymał przed gwałtem. Chociaż może ukarał za zejście z warty. W sumie nie wiadomo.

Kazał też podwładnym powiesić jakiegoś złapanego. Jeden krytyk napisał, że Żyda, ale to nie jest w książce powiedziane.

Jako czytelnik powiedziałbym nawet, że tożsamość skazanego nie jest istotna.

Prawda? Istotny jest sam proces wieszania. I następująca dzięki niemu konsolidacja grupy. Jak u Dostojewskiego w „Biesach”.

Napisałeś więc książkę o tym, czego nie widać na wojnie. O tym, co poukrywane. Co by się chciało zapomnieć. Może się nawet zapomniało.

Albo się nie chciało przypomnieć. Bo chciałoby się przypominać tylko te momenty, w których się jednak strzelało do Niemców. Tak, u mnie wojna jest ludowa, wiejska. Doświadczenie bycia cywilem jest na niej kluczowe. Nie masz żadnego wsparcia, nikt ci nie pomaga, jesteś bezbronny wobec sił, które cię przerastają. Jak ten cały lud, który nigdy na nic nie miał wpływu, chyba że jakiś Jakub Szela się zjawiał i przez chwilę miał wpływ. Brak sprawczości w tym kraju… Dlatego tak się łatwo nabiera na wstawanie z kolan. Kraj średniej wielkości, akurat jak ten tutaj pies, co się do ciebie łasi. Zawsze jak mieliśmy duże psy, były z nimi kłopoty. Cujka, co tam widzisz? Sarny łażą czy co?

Krajobraz też chciałem sobie poopisywać.

Już to przecież zrobiłeś.

Gdzie?

Ostatni rozdział „Fado” jest o domu babci. W „Nie ma ekspresów przy żółtych drogach” też o nim piszesz, i jeszcze żegnasz wujka. We „Wschodzie” są całe akapity, które zdają się być zapowiedzią „Przewozu”.

Bo to jest obsesyjne wszystko. Nawracam do tego i nigdy nie mam dosyć.

Słuchaj, po prostu wymyśliłem historię, którą chciałem opowiedzieć. Ciąg obrazów, które posklejałem. I jeszcze współczesność dołożyłem. Pejzaż się fajnie opisuje, ale elektorat potrzebuje jeszcze człowieka w tym pejzażu. No i zawsze chciałem napisać historię wojenną. Już w młodzieńczych marzeniach miałem to, że walczę w oddziale partyzanckim. Nie wiadomo, za jaką sprawę, ale w mniejszości i przeciwko silniejszemu. W „Białym kruku” też są wątki partyzanckie. Las, rozkminy jakieś bohaterów, tęsknoty…

Rzecz w tym, że to nie tylko w Tobie siedzi. Jadę przez Polskę tylekroć przez Ciebie opisaną, tę od kutych bram, wypasionych podjazdów i tuj szmaragd, i mam wrażenie, że to zewsząd wyłazi. Choć tak niby poukrywane.

Pejzaż, który opisuję w „Przewozie”, jest pejzażem wakacji w domu dziadków, ale wychowywałem się w Warszawie. Pamiętam zrujnowane domy, pamiętam ślady powstania i marszu Ruskich przez Pragę. No i opowieści moich ciotek i babek. Wojna, wojna, wojna.

Ulubiona historia mojej świętej pamięci mamy. Była za mała, żeby skojarzyć, o co chodzi, ale pamięta, jak gestapowiec – u niej wszystkie mundury były gestapowskie, więc to wcale nie musiał być gestapowiec – postawił moją babkę pod ścianą i chciał ją za coś tam zastrzelić, tylko mu się pistolet zaciął. Jedno z głębszych doświadczeń mojej matki.

Albo mój głuchoniemy wuj. Też miał być zabity, bo nie zszedł Niemcom z drogi. Dopiero wieś podobno ubłagała, żeby go nie ruszać, bo kaleka i nic nie wie.

Ten obrazek też wraca w „Przewozie”. Głuchoniemy prowadzi konia naprzeciw Niemców.

I nie ma w tym żadnych elementów heroicznych. Najbardziej heroiczny był ten mój wuj, który przemycał spirytus przez graniczną rzekę. Złapali go, ale został wykupiony – nie pamiętam już, czy od Ruskich, czy od Niemców. A po wojnie był sołtysem, miał legitymację partyjną, order komunistyczny i z chorągwiami w procesjach chodził. Polska w pigułce.

Pamiętam też opowieść mojego ojca z czasów tużpowojennych. On nigdy nic nie mówił, milczkiem był raczej i pięć lat temu dopiero się rozkręcił w takich długich, chaotycznych narracjach. To on wspominał, jak do domu mojego dziadka, położonego na uboczu, bez przerwy ktoś przychodził i domagał się noclegu. „Tata, ale kto przychodził?”. „No, partyzanci”. „Ale jacy partyzanci?”. „Partyzanci w ogóle”. Pamiętał też, że niedaleko lądował kukuruźnik – i odkryłem potem w jakichś papierach, że była tam obława na podziemie i Po-2 brał w niej udział. Parę lat wcześniej opowiadał z kolei, jak wszystko opustoszało po wyjeździe Niemców, 22 czerwca. Jak się chyłkiem wymknęli. Chociaż gdzie był most pontonowy, już zapomniał.

Bo „Przewóz” mocno wyrósł jednak z tego, że ojciec stracił pamięć. To próba zrekonstruowania tego, czego już nie posiada. Same okruchy mi przekazał, resztę musiałem sztukować. Przywoływać obrazy, wymyślać je od nowa. Wiesz, on nigdy niczego nie zmyślał, to ja byłem od zmyśleń.

Dla niego to robisz? Za niego?

Myślałem, że to dobry pretekst, być może w grze z samym sobą, bo przecież ja też się boję utraty pamięci. Ona zawsze była dla mnie najważniejsza, pamięć, przeszłość. Ale kogo to obchodzi?

No to teraz zapytam, jak pięćdziesięciolatek sześćdziesięciolatka. Pięćdziesięciolatek boi się, że straci siły fizyczne, a sześćdziesięciolatek, że straci pamięć?

Tak, ja jeszcze niedawno wyobrażałem sobie, że starość będzie polegała na utracie sił. Że będę zmęczony i nie będę mógł już nigdzie jeździć. Ale będę się pocieszał tym, co zostało mi na twardym dysku – odtwarzał, kiedy zechcę. A tu niekoniecznie.

Hipotetyczna sytuacja, ale rozważam ją: jeśli wszystko było dla mnie pamięcią, kim będę, kiedy ona zniknie?

Napisałeś kiedyś, że pamiętasz wszystko. Każdą scenkę, zdanie, każdy duperel.

Tak. A teraz patrzę na ojca. Jestem krwią z jego krwi i kością z jego kości. Patrzę. Jest kompletnie bezradny. Całe życie robił w metalu, był ślusarzem, pracował w Fabryce Samochodów Osobowych. Wpadam do niego czasem, coś trzeba zrobić w domu, pytam: „Tata, a gdzie jest wiertarka?”. Nie wie, co to jest wiertarka. Kurwa, dreszcz cię przechodzi po prostu. Jedno skrótowe zdanie: „Ja nie wiem, co to jest wiertarka”.

Śmiejesz się.

No bo zobaczymy, jak to z nami będzie. Nie wiesz.

A jak dajesz ojcu wiertarkę do ręki?

Nie ma pojęcia, co z nią zrobić.

W książce jest taka scena. Wiesz, bo z nim można rozmawiać. O ptaszkach, o pogodzie, o jakimś chuju-muju. Kiedyś wprost zapytałem: „Tata, a ty co z wojny pamiętasz?”. Siedzieliśmy sobie na werandzie, ciepło było. „Buty czyściłem” – odpowiedział. „No ale powiedz coś jeszcze”. Nic. „Buty czyściłem”. Co on, Niemcom czyścił? Nie było takich narracji rodzinnych. Dopiero potem sobie uświadomiłem, że dziadek Piotr chodził w oficerkach. Był chłopem, ale chodził w oficerkach. Zakładał je tylko do kościoła albo jak do miasta jechał i zawsze były wyglancowane, aż lśniły. Może dziadkowi tata czyścił. Taką mam nadzieję.

Bo czyszczenie Niemcom to powód do wstydu?

A nie? Paradoks tej historii polega na tym, że Niemcy zostawili we wsi bardzo dobre wspomnienia. To była obrona przeciwlotnicza, Luftwaffe, siedzieli pod siatką maskującą na podwórku. Kiedy odeszli, był raczej smutek. Bo za Niemca był porządek. Jak coś brali, jajka czy mleko, zawsze płacili.

Tutaj się rozchodzą doświadczenia Polaków i Żydów pod okupacją.

Żydowskich opowieści z rodziny nie mam żadnych. Ale mam też doświadczenie kompletnego braku antysemityzmu. Ludzie ze wsi, z awansu społecznego, nigdy w domu nie powiedzieli antysemickiego tekstu. Jedno jedyne wspomnienie żydowskie mamy było o tym, że babcia Julka – ta, którą Niemcy mieli zastrzelić – nosiła do próchniejącej wierzby za wsią jedzenie Abramkowi, który się tam w dziupli ukrywał jak jakiś diabeł Rokita. Ale to wszystko. Matka nie wiedziała, co się z Abramkiem stało.

Okolica była wiejska, Żydzi mieszkali w Sokołowie, w Jabłonnej. Na pewno się gdzieś ukrywali, na pewno próbowali się przeprawić przez rzekę, jak para bohaterów „Przewozu”, Maks i Doris, ale z domu nic na ten temat nie wyniosłem. Opowieść Żyda, który wraca na niemiecką stronę, bo mówi, że po tamtej jest jeszcze większy syf, wziąłem z „Ostatniego Żyda z Węgrowa” Szragi Fajwela Bielawskiego.

Myślisz, że wujek mógł ich przewozić?

Jego chałupa stała daleko, kilometr od rzeki. Raczej sam korzystał z przewozu.

Żydowska historia musiała się zjawić, bo to jest Polska. Musiała się zjawić, ale nie mogła zdominować opowieści. Od tego w literaturze polskiej są inni.

Do tego stopnia, że w ostatnich latach zaczęła wypierać to ludowe doświadczenie. Przeczytałem wiele wspomnień tych, którzy pukali do chłopskich drzwi z nadzieją na ocalenie. Czytałem o ich determinacji, odwadze, strachu. Strachu tych, którzy bali się otworzyć, nie opowiedziano.

Pamiętaj, że to jest jeszcze przed wszystkim. Przed Aktion Reinhardt, przed Holokaustem. Podejrzewam, że nie miałbym siły opowiedzieć historii, która dzieje się rok później.

Zrobiłeś to kiedyś. We „Wschodzie” jest kilka stron o tym, że niedaleko była Treblinka. I że powinno było być czuć ten zapach palonych ciał, a wiatr mógł przynosić resztki spalonych włosów. „Gehenna leżała 30 kilometrów na północny zachód. A gdyby tu? Przychodziłbym z wiejskimi chłopakami na pola popiołów, na zasypane doły, na zatarte ślady”.

Tak, kraina dzieciństwa i niewinności jako przedpiekle. Ziemia jak przekładaniec z mięsa, krwi i kości. Kraj czarnych dołów i ludzkiego tłuszczu osiadającego na szybach. Strachu, smutku i niepamięci. Heniek Grynberg powiedział mi, że to najlepsza poezja holokaustowa, jaką czytał. Pomyślałem, że już nic więcej nie muszę w tej kwestii robić.

Dlaczego Żydów nie wspominali? Bo mieli swoje duchy, które zjawiały się wśród nich na skutek zwyczajnej śmierci? Pytania z polskiej podświadomości. Polskie idy. Ciemne. Duszne. A taki fajny kraj mógłby być, gdyby nie geografia polityczna, położenie między wschodem a zachodem, z którymi cię łączy nieustanny love and hate… No dobrze, więc to jest książka o podświadomości także. O tym, co jest pod pamięcią. Pod ego i ­superego. O tym, że tam jest świat, który ma to wszystko gdzieś, a tu husaria, desperaci w lasach, „Dziady”, postromantyzm.

Te pojęcia nic nie znaczą, gdy trzeba mówić o strachu, który odczuwa gospodarz na nagłe pukanie do drzwi nocą.

I który odbiera także jego syn. Który nie wie, kto przychodzi, bo jest małym chłopcem. I który czuje tylko strach promieniujący z rodziców. Rodziców, którzy się boją, ale muszą zrobić to, co robią: przespać, nakarmić tych, którzy zjawili się z otchłani, brudni, może zakrwawieni. A potem milczeć, bo kto milczał, ten przeżył. Ludzi, którzy żyli po cichu i czujnie, czy nie idzie jakaś armia, carska czy hitlerowska, albo partyzantka, choćby i z powstania styczniowego. Bo tu przecież ciągle ktoś przechodził.

Przez kraj, „po którym dobrze się jedzie, a jeszcze lepiej maszeruje”.

A może oni, kurwa, później mówili? Między sobą? Tylko ja nie słuchałem. To też jest ta tragiczność przekazywanej pamięci. Że kiedy miałem 12 lat i jeździłem na wieś, to miałem gdzieś opowieści starych. Wojna, trupy w polu, muchy, smród, Wehrmacht to był ich świat, a ja miałem swój. „Jak Niemcy weszli”, „jak Ruscy przyszli” brzmiało jak „na Wielkanoc” albo „po Wszystkich Świętych”, wpadało jednym uchem, wypadało drugim. Pewnie były też kody, którymi się posługiwali, a których nie byłem w stanie pojąć. Debil, który wolał ganiać po polach z wiejskimi chłopakami…

Więc może gdyby Twój ojciec pamiętał wszystko, i tak nie byłbyś w stanie go usłyszeć? Może w ogóle się nie da usłyszeć opowieści o cudzej przeszłości i trzeba ją opowiedzieć na nowo?

Żeby stała się zrozumiała, na coś się przydała. I żeby była moja po prostu. Tak. Nie. Nie wiem, ja jestem głupim pisarzem. Obrazki widzę i zapisuję.

Słyszałem, jak opowiadasz o tym: najpierw pojawił się Lubko, a potem Maryśka, żeby miał do kogo wracać.

Myślałem, że kobieta powinna się zjawić. A że zaczęła w pewnym momencie dominować… Znak czasu.

Wydaje się najbardziej wolna ze wszystkich. Wolna także od strachu. „Spierdalaj. Nie boję się ciebie” – mówi Siwemu z tym jego nieustannie i fachowo czyszczonym pistoletem.

Trochę się go pewnie bała. Chociaż kto wie? Nie, pewnie się jednak nie bała. Miała świadomość swojej kobiecości. Władzy, która się z nią wiąże. Podkreślam: książka jest feministyczna. Kobieta daje nowe życie. Rozpala ogień. W stodole, gdzie światło jej lampy naftowej prześwieca przez szczeliny, ale nie tylko.

Ze sposobu, w jakim Doris wypowiada to słowo po raz pierwszy, można odnieść wrażenie, że „stodoła” po Grossie znaczy już w Polsce coś kompletnie innego.

No i mnie się chyba udało to przekroczyć. Myślałem o stodole jako podstawowym elemencie polskiego krajobrazu. Także mojego. Dzieciństwo spędzałem w stodołach, zafascynowany najprostszymi rolniczymi maszynami wuja czy dziadka, zapachami, światłem, które się sączy między deskami szalunku, złocistym kurzem, który wiruje w jego promieniach. Jako najmłodszego i najgłupszego wrzucano mnie na górę, do sąsieka. Udeptywałem snopki, żeby weszło ich jak najwięcej. Jak stodoła była pod strzechą, to dało się wytrzymać, ale w letnie dni przy żniwach pod eternitem bywało nieznośnie gorąco. Tyrałem tam, podrapany cały i brudny, ale równocześnie szczęśliwy, bo wreszcie miałem prawdziwe męskie zajęcie. Obmyjka potem jakaś i na wieś, do chłopaków. Jak się w końcu z nimi upiłem, przynieśli mnie do wuja, który powiedział: „Połóżcie go do łóżka, dajcie mu dużo wody do picia i miskę do rzygania”. Następnego dnia, pamiętam, ciotka coś nadawała, a wujo na to: „Wiesz co, on przez całe dnie z nami w stodole zasuwa, to on się może napić”.

No więc arcypolską książkę napisałem.

Nawet ksiądz jest.

O, ksiądz jest super. Wcale nie uważam, że jest negatywną postacią. Zamotany, opętany, pijący…

Gosposię ma, młodszą niż się wydaje na pierwszy rzut oka… Kolejna wyrazista postać kobieca, która zakłada mocne buty i ratuje w potrzebie męskich bohaterów.

No tak. A ten jej ksiądz… Zaplątany jak ci nasi, pomiędzy modlitwą a egzorcyzmem, polityką i rosnącym poczuciem niepotrzebności, cudem i demonami. „Pił? Pił. Prorokował? Prorokował...”. Zapytasz, czy czekam na reakcję episkopatu?

Nie zapytam.

Bo jeden biskup gromił mnie na kazaniu, jak napisałem w „Tygodniku”, że papież był kiepskim artystą.

Jakby czytał Twoje „Ciało ojca”, też o Janie Pawle II, to mógłby budującą przypowieść skonstruować.

Może mi się zmienia z wiekiem punkt widzenia. Z wiarą we Wcielenie zawsze miałem kłopoty, co mówię z lękiem, że zaraz jak Paweł z Tarsu na drodze do Gorlic w rowie wyląduję.

Brakuje mi tych jazd na wschód.

A to ciekawe. Bo jak przeczytałem „Przewóz”, pomyślałem też i to, że po szerokim szukał świecie czegoś, co jest bardzo blisko.

Dla mnie „Wschód” i „Przewóz” się łączą. Nie wykluczam, że im szersze zataczamy kręgi, tym wyraźniejszy jest środek tego krążenia i jego przyciąganie. Obsesyjnie jeżdżę w tamte strony. Jak ruszam stąd do Warszawy, do ojca i siostry, nadkładam dwieście kilometrów. Żeby cały czas powracać do krajobrazu fundamentalnego.

Ale samego potencjału dalekiej podróży mi brakuje. Tego, żeby wsiąść w samochód, przekroczyć granicę i odpocząć od tego, co tutaj. W przyszłym roku pojadę. Dojadę do Władywostoku, rozpalę ogień w Tuwie, gdzieś na stepach zabajkalskich, napiję się. Na 60. urodziny chciałem to zrobić, ale pandemia nie dała. Nad Bugiem musiałem palić ogień.

No to co z tą tragicznością przekazywanej pamięci?

Składamy ją sobie z dostępnych elementów, w które wierzymy albo możemy uwierzyć. Klecimy coś, budujemy. Wymyślamy sobie tak samo, jak wymyśla PiS, biorąc to, co w danym momencie potrzebujemy i co nas zadowala. Jednych zadowalają wersje prostsze, innych bardziej złożone.

A jak chodzisz na protesty i widzisz tych młodych, którzy wznoszą hasła przeciw PiS-owi, to masz poczucie, że oni szukają wersji złożonych?

Co ja tam mogę wiedzieć, w dwóch protestach gorlickich brałem udział. Ikonosfera nie wskazuje, żeby szukali. Może to jest pierwsze pokolenie, które próbuje wyjść z rodzinnych narracji? Nie wiem, nie gadałem z nimi, tylko się darłem, choć myślę, że gdyby całkiem się wydobyli z tej pamięci rodziców, to też nie byłoby dobre. W odpowiednich proporcjach narodowy drink trzeba mieszać.

Trochę białego, trochę czerwonego.

No bo dlaczego ciągle musimy mieć ­takie wahadło? Aquaparki i ciepła woda, udawanie, że się urodziliśmy w 1989 r., ewentualnie jak nas do Unii inkor­porowano, albo przeszłość w idyllicznym dworku? Nie można by tego jakoś ­połączyć? Różne tradycje zharmonizować?

W Twojej książce szczęśliwie dworku nie ma.

Przecież ja jestem z chłopskiej rodziny. Proszę cię. Jeszcze tutaj w okolicy różni postchłopi sobie dworki stawiają. Chyba po to, żeby mnie wkurwiać. Plebania może by od biedy mogła posłużyć za ich parodię. Porcelana i szybki w drzwiach, zastawa brzęczy, Lubko widelec pierwszy raz w życiu bierze do ręki.

PiS wygrywa, bo wyczuwa ciemne prądy podświadomości polskiej. I sypie pieniędzmi. Odwraca kapitulancką narrację PO. I słusznie odwraca, bo przecież nie jesteśmy najbrzydszą panną. Co mówię, chociaż ostatnio przeczytałem gdzieś o sobie, że jestem ojkofobem. Nowego słowa się nauczyłem.

„Przewóz” to ma być ojkofobia? Przecież to jest wyznanie miłosne do ojczyzny.

Jak każda moja książka. Nigdy nie miałem takiego pomysłu, żeby zmienić kraj. No może na Słowację mnie czasami wygania, przejechać 30 kilometrów i poczuć, że nie ma Polski, ale to tak jak ci czasem żona doje – nigdy na dłużej. A jak do Rosji jadę czy Mongolii, to po miesiącu słucham piosenek Kleyffa, żeby poczuć język, i płakać mi się chce. To jest superpolszczyzna.

Powiedział człowiek, który polszczyźnie przywraca tyle słów.

Wiesz, tyle lat w zawodzie, to się już samo pisze. Gumno, smug i kluczka – moje ulubione słowa z tamtych stron. Smug to jest taka niska łąka, trochę podmokła. A kluczka to taki długi kij do wyciągania wiadra ze studni, która nie miała kołowrotu. Wieczorem się zaganiało krowy na gumno.

Ja się zawsze ze swoją klasą identyfikowałem, chociaż się z niej wyrodziłem i pisarzem zostałem, zamiast bezrobotnym po rozwaleniu fabryki FSO, w której miałem już karierę zaplanowaną.

Też byś był cywilem. Tylko w innej wojnie.

Ojciec załapał się jeszcze na Koreańczyków, ale nie bardzo mu się podobało. Budował tę fabrykę własnymi rękami, całe życie jej poświęcił w tym upiornym komunizmie, który dał mu wolność od polskiej wsi, nędzy i zacofania, aż nagle się pojawili jacyś żółci i zaczęli normy śrubować. Ale zagłady samej fabryki nie przeżył, był już na emeryturze.

I teraz jadę kolejką wzdłuż tych ruin do Choszczówki. Wspominam młodość. Zawodówkę przy fabryce. Trzy dni w tygodniu w samej fabryce. Niby nuda, ale też duma, jak się o szóstej rano patrzyło na ten wąż sunących do niej facetów. Jakaś siła w tym była, zwłaszcza jak się to widziało oczami dzieciaka. Siła, stabilność, odpowiedzialność, męskość po prostu, bo ci ojcowie wychodzili z domu, ale zawsze po piętnastej wracali, w odróżnieniu od dzisiejszych. Bo obiecali, bo przysięgali, bo tak się robi… To jest fascynujące w tamtym pokoleniu, ostatnim męskim. Mój ojciec wychodził o piątej, ale zawsze wracał. Przez całe moje życie. ©℗

ANDRZEJ STASIUK jest pisarzem i felietonistą „Tygodnika Powszechnego”, laureatem Nagrody im. Kościelskich, Nagrody Literackiej Nike i Nagrody Literackiej Gdynia. Autor kilkunastu książek, ostatnio opublikował – pierwszą od dziewięciu lat – powieść, „Przewóz”, której akcja rozgrywa się zarówno w czerwcu 1941, jak latem 2020.


Czytaj także: felietony Andrzeja Stasiuka

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej
Dziennikarz, redaktor wydań specjalnych i publicysta działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w pisaniu o piłce nożnej i o stosunkach polsko-żydowskich, a także w wywiadzie prasowym. W redakcji od 1991 roku, był m.in. (do 2015 r.) zastępcą… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 21/2021