Jak powstawał musical „1989”? Pisze Marcin Napiórkowski

Polityczną sagę da się wyrazić wyłącznie językiem rapu, bo z natury jest oparty na rywalizacji, starciu, zderzeniu. Ale nie musi być antagonistyczny. Po skończonej bitwie raper nie dyszy pragnieniem unicestwienia.

28.11.2022

Czyta się kilka minut

Scena z musicalu „1989” w reż. Katarzyny Szyngiery w Teatrze Szekspirowskim w Gdańsku. Rafał Szumera jako Lech Wałęsa, Mateusz Bieryt – Władysław Frasysiuk  i Marcin Czarnik – Jacek Kuroń. /  / DAWID LINKOWSKI / GDAŃSKI TEATR SZEKSPIROWSKI
Scena z musicalu „1989” w reż. Katarzyny Szyngiery w Teatrze Szekspirowskim w Gdańsku. Rafał Szumera jako Lech Wałęsa, Mateusz Bieryt – Władysław Frasysiuk i Marcin Czarnik – Jacek Kuroń. / / DAWID LINKOWSKI / GDAŃSKI TEATR SZEKSPIROWSKI

Musicale zawsze lubiłem. A jeden z nich wręcz uwielbiam. Grany od 2015 r. na Broadwayu „Hamilton” Lina-Manuela Mirandy to arcydzieło. Tytułowego bohatera Alexandra Hamiltona, jednego z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych, poznajemy jako sierotę wychowującą się na Karaibach, towarzyszymy mu w podróży do Nowego Jorku, podczas zwycięskiej wojny o niepodległość i później, gdy jako pierwszy Sekretarz Skarbu powołuje do życia system fiskalny dla nowego państwa, zdobywa przyjaciół i wrogów. W postaci XVIII-wiecznych ojców założycieli wcielają się w „Hamiltonie” Latynosi i czarni, a towarzyszą im wspaniale rozpisane postaci kobiece. Kolejne przebojowe numery następują po sobie, nie dając widzom szansy na ochłonięcie. Sceny komiczne przeplatają się z tragicznymi, epickie bitwy z rodzinnymi sporami. Ameryka przegląda się w sobie, w swoich początkach.

Historia

„Zróbmy polskiego »Hamiltona«”. Najgłupsze trzy słowa, jakie w życiu wypowiedziałem. Uważaj, czego sobie życzysz, bo może się spełnić.

Współpraca z reżyserką Katarzyną Szyngierą i reporterem Mirosławem Wlekłym przy sztuce „Jedzonko” kilka lat temu była wspaniałą przygodą, ale widziałem ją raczej jako koniec pewnej drogi niż początek. „Jedzonko” dotyczyło społecznego postrzegania nowych technologii w żywności – tematu, którym zajmowałem się jako naukowiec. Mój udział w przedsięwzięciu był więc usprawiedliwiony, choć nawet w porównaniu z semiotyczną analizą narracji (moja specjalność) teatr jest zupełnie szalony. Na bankiecie po premierze byłem naprawdę zmęczony. Dlatego kiedy Krzysztof Głuchowski, dyrektor Teatru im. Słowackiego, zapytał mnie, jakie mamy dalsze plany teatralne, rzuciłem beztrosko: „Zróbmy polskiego »Hamiltona«. O Solidarności”. Wydawało mi się oczywiste, że to żart.


PODKAST POWSZECHNY

Krzysztof Głuchowski, dyrektor Teatru im. Słowackiego w Krakowie: „Teatr ani w ogóle sztuka nigdy nie usiłuje czegokolwiek narzucać. Teatr zawsze jest lustrem. Pokazuje pewne zjawiska i ma prawo to pokazywać, nawet jeżeli są one bolesne i trudne do zaakceptowania”. Słuchaj rozmowy w nowym odcinku PODKASTU TP>>>


Dopóki pół roku później teatr nie odezwał się w tej sprawie. I oto nagle Kasi, Mirkowi i mnie trafiła się szansa, by zrobić coś podobnego. Moglibyśmy stworzyć własny musical! Jedyny problem polegał na tym, że żadne z nas nie miało pojęcia, jak to się właściwie robi. Trochę słabo wypadaliśmy na tle Mirandy, który jest uniwersalnym geniuszem – autorem scenariusza, tekstów piosenek, muzyki, a także odtwórcą tytułowej roli (a przy tym przesympatycznym, skromnym człowiekiem).

Polski Lin-Manuel Miranda nie istnieje. A przynajmniej wciąż się nie objawił. Ale prawie dwa lata pracy nad „1989” przekonały mnie, że istnieje sposób, żeby ten brak obejść. Nasz musical miały zbudować połączone siły różnorodnej drużyny, w której każdy dokłada swój mały kawałek. Zupełnie jak w Solidarności lat 80.

Mieliśmy jedną istotną przewagę nad Mirandą i zamierzaliśmy ją wykorzystać. On poznał Alexandra Hamiltona wyłącznie ze źródeł archiwalnych. Tymczasem większość z naszych bohaterów żyła. Mogliśmy z nimi porozmawiać!

Zaczęliśmy od Lecha Wałęsy. Najgorszy wywiad w moim życiu. Czytałem, że Wałęsa bywa trudnym rozmówcą, ale na to nie byłem przygotowany. Prezydent na starcie stwierdził, że moje pytanie było beznadziejne i nie zamierza na nie odpowiadać. Sił spróbował Mirek – z podobnym rezultatem. Kasia dostała trochę taryfy ulgowej, może dlatego, że była w widocznej ciąży, ale odpowiedzi też się nie doczekała. Jakby tego było mało, za plecami Wałęsy wisiała przeróbka „Ostatniej wieczerzy”, na której on sam był Chrystusem, a poszczególni ludzie Solidarności – apostołami (Jarosława Kaczyńskiego obsadzono w roli Judasza). Po mniej więcej pół godzinie prezydent stracił zainteresowanie i jego asystent nas wyprosił. Staliśmy na korytarzu pobici, zdezorientowani i... zachwyceni.

Odbyliśmy potem kilka długich rozmów z ważnymi komunistami współorganizującymi Okrągły Stół. Wszyscy powtarzali to samo. Siłą Wałęsy była jego nieobliczalność. Mieliśmy wymarzoną musicalową postać! „Trickster – połączenie Jokera i Królika Bugsa” – zapisze Kasia w dossier dla aktorów.

Fakty z życia Frasyniuka czy Borusewicza, które odsłaniały się w osobistych rozmowach, pozwalały nam inaczej zrozumieć nie tylko ich motywacje i sukcesy, lecz także cenę, jaką oni i ich rodziny zapłacili za działalność opozycyjną. Dzięki swojemu doświadczeniu reportera Mirek Wlekły był w stanie stworzyć dla naszych rozmówczyń i rozmówców bezpieczną przestrzeń, przekonać ich, że warto nam zaufać, że wspólnie możemy tę historię opowiedzieć.

Niektórzy z nich mieli na jej temat konkretne wyobrażenia. Np. Władysław Frasyniuk przekonywał, że największym problemem z pamięcią o Solidarności jest to, że robi się z nich grzecznych chłopców. Zabronił wycinać wulgaryzmy ze swoich wypowiedzi i tłumaczył, że tylko Tarantino mógłby porządnie opowiedzieć tę historię (po wysłuchaniu pilotów kilku piosenek stwierdził, że musical też może dać radę).

Nagraliśmy kilkadziesiąt godzin dyskusji. Niektóre po prostu dały nam do myślenia. Inne – jak historia o marginalizowaniu kobiet, którą Kasi opowiedziała Danuta Wałęsa – były gotowymi materiałami na sceny. Ale jak, u diabła, te historie zamienić na piosenki?!

Zróbmy tak Wałęsę

Wydawało mi się, że zrobimy spektakl dokumentalny i dodamy kilka piosenek w stylu, o którym miałem jakiekolwiek pojęcie – np. punkowych. Na szczęście dyrektor postawił sprawę jasno. Ma być rap. I żebyśmy dogadali się z kimś, kto wie, jak się robi taką muzykę. Odezwaliśmy się do Webbera – producenta, którego kojarzyliśmy ze współpracy z Łoną. Posłuchał naszych pilotów i – nadal nie mam pojęcia dlaczego – zgodził się z nami pracować. „Co, nie są takie tragiczne?” – spytałem. „Są” – Webber jest mistrzem wspierającego entuzjazmu.

Webber cierpliwie objaśniał nam różnice między „old schoolem” i „new schoolem”, tłumaczył bogactwo rapowych form i gatunków, pokazywał ewolucję, jaką hip hop przeszedł w ciągu trzech dekad, a przede wszystkim – nieustannie podsyłał muzyczne inspiracje i wzory do naśladowania. Były wśród nich kawałki w nobliwym już z punktu widzenia krótkiej historii rapu stylu electro/miami bass. „Zróbmy tak Wałęsę, w końcu był elektrykiem” – zasugerował Webber. Spróbowałem. Wciąż nie było dobre. Ale Webber uznał, że to dobry początek. Powiedział, że znajdzie kogoś, kto ze mną popracuje nad pisaniem rapów.

Webber miał przy tym projekcie wiele bardzo dobrych pomysłów muzycznych, ale chyba najlepszym z nich było zaproszenie Bobera. Bober, czyli Patryk Bobrek, to dwukrotny zwycięzca Wielkiej Bitwy Warszawskiej – takich mistrzostw Polski we freestyle’u. Potrafi rapować o wszystkim, natychmiast. Jest też doskonałym nauczycielem. Dzięki jego cierpliwości stare teksty powoli nabierały rapowego szlifu, a nowo powstające były coraz lepsze (a przynajmniej już nie tak beznadziejne, jak by to ujął Webber.)

Do tego Bober jest w top 10 najbardziej zrelaksowanych ludzi na planecie. W miarę, jak kurczył się czas do premiery, wszyscy wpadaliśmy w panikę. Kłótnie i wybuchy zdarzały się coraz częściej. Tylko Bober zachowywał szeroki uśmiech. Wspaniale było układać z nim na kanapie rymy dla Henryki Krzywonos albo Czesława Kiszczaka. Moje dzieci też go uwielbiają. Dlatego były bardzo zawiedzione, ilekroć nie docierał na umówione spotkanie. „Hej, Patryk, gdzie jesteś?”. „U siebie. Przecież byliśmy umówieni dopiero na środę”. „Patryk, dziś jest środa...”. „Hej, Patryk, gdzie jesteś?”. „Nie uwierzysz... Już do ciebie jechałem, ale dostałem wiadomość, że zalewamy sąsiada”. „A ty czasem nie mieszkasz na parterze?”. „No właśnie dziwne, nie?”.

Z czasem nauczyłem się lepiej rozumieć rap. Osłuchałem się z różnymi flow, dowiedziałem się, dlaczego rymy, które wydawały mi się świetne, są dużo gorsze niż nieoczywiste, a mniej dokładne współbrzmienia. Rap okazał się sztuką kreatywności wymagającą umiejętności scrabblisty, ultraczułych radarów społecznych i miłości do języka ojczystego. Na Łonę, Matę czy Taco Hemingwaya patrzę dziś tak, jak dotychczas patrzyłem tylko na Tuwima.

Zrozumiałem też, dlaczego polityczną sagę da się wyrazić wyłącznie językiem rapu. Językiem, który z samej swej natury jest oparty na rywalizacji, zabawie, starciu, zderzeniu. Język rapu nie musi być jednak antagonistyczny. Nie musimy nienawidzić naszych przeciwników, po bitwie nie musimy dyszeć pragnieniem ich unicestwienia.

Wojna na górze czy pozytywny mit?

Triumf polskiej demokracji 4 czerwca 1989 r. możliwy był dzięki niezwykłej przyjaźni i współpracy. Solidarność była zbudowana na przezwyciężeniu podziałów – między zwolennikami kapitalizmu i socjalizmu, prawicy i lewicy, inteligencją i robotnikami. Wszystkie one okazywały się nieistotne wobec wspólnego wroga, a ostatecznie także wobec konieczności wyprowadzenia kraju z dramatycznego kryzysu.

Tymczasem od 5 czerwca począwszy, budowa normalnej, zdrowej rzeczywistości politycznej wymagała podzielenia się na partie i stronnictwa. Jarosław Kaczyński zrozumiał to błyskawicznie – jeżeli Solidarność nie chce stać się tym, przeciw czemu walczyła, nie może tworzyć nowej monopartii. Zdrowe różnice programowe powinny się swobodnie wyrażać. Oznacza to, że opowieść o narodzinach III RP jest zarazem opowieścią o rozpadzie sojuszu, a może także przyjaźni między jej twórcami. Tadeusz Mazowiecki musi stanąć w szranki z Lechem Wałęsą, prawica rozstać się z liberałami, socjaliści muszą wymyślić się na nowo.

Dziś często oskarża się Kaczyńskiego o rozbicie Solidarności. Może po prostu od zawsze lepiej wyczuwał, że polityka jest sztuką zarządzania różnicami, i jako pierwszy miał odwagę wyrazić to, co nieuniknione? Przed 4 czerwca ten instynkt nie był przydatny – istniał tylko jeden znaczący podział polityczny. Jarosław Kaczyński pozostawał figurą marginalną, a jego zmysł polityczny nie miał szansy rozkwitnąć. Po wyborach wszystko się zmieniło – umiejętność zawiązywania sojuszy i wskazywania-kreowania politycznych wrogów okazała się bezcenna.

Nasz pierwotny plan był taki, żeby akcja musicalu zaczynała się właśnie 5 czerwca rano. Demokratyczna opozycja odniosła miażdżące zwycięstwo, komuniści stracili legitymację do rządzenia. Co dalej? Mieliśmy gotowy szkic scenariusza. To był naprawdę fajny pomysł! Nadal trochę żałuję niezrealizowanych numerów Balcerowicza oraz szalonego songu o tym, jak przed wyborami w roku 1991 każdy chciał założyć własną partię.

„To nie ma nic wspólnego z polskim »Hamiltonem«, którego obiecywaliście – postawił się znów dyrektor Teatru Słowackiego. – Nie potrzebujemy kolejnych historii o podziałach, rozpadach, kłótniach”. Marzyło mu się coś zupełnie innego. Pozytywny mit. Historia, która dobrze się kończy.

„To by była publicystyka – wyjaśniał Głuchowski, tłumacząc nam swoje przywiązanie do koncepcji pozytywnego mitu. – A mnie interesuje teatr. Nie polityka”.

Niestety, wkrótce polityka zainteresowała się nim.

Dziady czy dziadostwo

Dokładnie rok przed zaplanowaną premierą (wtedy wydawało nam się, że to mnóstwo czasu!) na scenie Teatru im. Słowackiego zadebiutowały „Dziady” w reżyserii Mai Kleczewskiej. Małopolska kurator oświaty Barbara Nowak określiła przedstawienie jako „haniebne używanie dzieła wieszcza A. Mickiewicza dla celów politycznej walki współczesnej opozycji antyrządowej z polską racją stanu”. „Zamiast »Dziadów« powstaje dziadostwo” – wtórował jej Przemysław Czarnek.

Teatr stracił znaczną część przewidzianego na kolejny rok finansowania, gdy Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego zrezygnowało z planów współprowadzenia placówki, która miała stać się wkrótce narodową instytucją kultury. Zarząd Województwa Małopolskiego wszczął procedurę odwołania dyrektora. Wszystko wskazywało na to, że to koniec naszej szalonej przygody.

Głuchowski był innego zdania: „Wy róbcie swoje, piszcie piosenki, róbcie casting, a mnie pozwólcie robić moją robotę”. No to zrobiliśmy najpierw casting wewnętrzny, wśród aktorów i aktorek Teatru im. Słowackiego. Wyłoniliśmy ekipę rewelacyjnych wykonawców gotowych do rozpoczęcia prac z Boberem jako trenerem rapu. Z czasem okazało się, że znajdziemy w nich nie tylko wybitnych odtwórców ról, ale także doświadczonych ekspertów, których pomocy tak bardzo potrzebowaliśmy. Mateusz Bieryt nie tylko wcielił się w postać Frasyniuka, ale też wziął na siebie ciężar rozpisania wielogłosowych partii wokalnych do wszystkich numerów.

Ale przydałoby się więcej rapujących aktorów! Dyrektor zgodził się na casting otwarty. Do sali prób na Radziwiłłowskiej zawitało kilkunastu młodych ludzi – tańczących, śpiewających, rapujących. W międzyczasie do naszej ekipy dołączyła choreografka Basia Olech. Nareszcie powitaliśmy na pokładzie kogoś, kto ma już na koncie musicale i pojęcie, jak to się robi. Wspólnie siedzieliśmy nad rozsypanymi na podłodze CV kandydatów, nie mogąc przeboleć, że musimy wybrać tylko dwóch. „Nie mam pieniędzy na dwóch zewnętrznych aktorów – rozwiązał nasz problem Głuchowski. – A skoro i tak muszę ich gdzieś poszukać, to równie dobrze możecie wybrać trzech”. To był prawdopodobnie najlepszy interes, jaki kiedykolwiek zrobił polski teatr. Współtworzyli teksty, tańczyli, malowali graffiti, a Wojtek Dolatowski został równolegle asystentem reżyserki i choreografki.

Casting na postaci kobiece nie obył się bez przygód. Poprosiliśmy jedną z aktorek Słowaka o przygotowanie pilota dla kandydatek, ale w ferworze walki doszło do pomyłki i w świat poszło nagranie, na którym to ja nieudolnym falsetem (ale za to z wielkim zaangażowaniem) wyśpiewuję kolejne kobiece głosy. W sumie to dziwne, że po czymś takim poważne wokalistki zdecydowały się w ogóle odpowiedzieć. Z Julką i Małgosią znamy się już parę miesięcy, a ja nadal nie miałem odwagi spytać, co pomyślały, kiedy otworzyły nadesłane przez nas pliki.

Na koniec drużyna otrzymała jeszcze jedno niespodziewane wzmocnienie. Nie mam na to dowodów, ale podejrzewam, że i tutaj Helena Czarnik miała swój wkład. Jej tatą i mężem Mileny Czarnik, naszej scenografki, jest Marcin Czarnik, który ostatnio zebrał rewelacyjne recenzje za główną rolę w „Lazarusie” Davida Bowiego. Pewnego dnia po prostu zadzwonił i zaproponował, że dołączy do ekipy. Został naszym Jackiem Kuroniem. Specjalnie dla niego kawałek do musicalu napisał Łona.

Dyrektor znalazł nie tylko finansowanie, ale też drugi dom dla naszego projektu. Koproducentem spektaklu został Gdański Teatr Szekspirowski. To tam miała się odbyć premiera (ta krakowska odbędzie się w Teatrze Słowackiego 2 grudnia). Teraz całą scenografię Milena musiała przeprojektować tak, żeby dała się spakować i przewieźć na drugi koniec Polski.

A to był dopiero początek niespodzianek związanych z przeprowadzkami. Nikt z nas nie zdawał sobie sprawy, jakim wyzwaniem jest nagłośnienie dwóch godzin rapowanych dialogów tak, żeby każde słowo było idealnie słyszalne z dowolnego miejsca publiczności. I to w dwóch zupełnie różnych przestrzeniach! Ekipa dźwiękowców to cisi bohaterowie tego przedsięwzięcia.

W sierpniu zaczynaliśmy próby i ekipa po raz pierwszy usłyszała piloty wszystkich kawałków. Fakt, że zdecydowali się zostać z nami, uznałem za dobrą wróżbę. Spędziliśmy godziny na rozmowach o tym, czym dla ich pokolenia może być Solidarność i kim właściwie byli jej twórcy. Ale w tym miejscu moja rola się kończyła. Przez kolejne miesiące mogłem tylko trzymać kciuki i patrzeć, jak aktorzy poświęcają dni i noce na opanowanie gigantycznego materiału. Z niepokojem obserwowałem, jak Kasia prowadzi kolejne próby z maleńką Różą na ręku, i ­zastanawiałem się, czy jej, aktorom i personelowi technicznemu starczy energii do premiery (tylko o Bobera nie trzeba się było martwić). Czy to wszystko nie skończy się kosmiczną awanturą?

Jednocześnie wspaniale było patrzeć, jak tekst naszkicowany na papierze do prostej muzycznej pętli ożywa dzięki głosom aktorów i aktorek oraz aranżacjom Webbera. Potem doszły choreografie, a na scenie pojawił się żywy band. Wreszcie, już w Gdańsku, po raz pierwszy zobaczyłem całość w scenografii, w kostiumach i ze światłami.

Pozytywny mit

Na widowni Teatru Szekspirowskiego zasiedli m.in. Danuta Wałęsa, Henryka Krzywonos i Bogdan Borusewicz. Przycupnęliśmy na balkonie i patrzyliśmy na zmianę – to na scenę, to na publiczność. Wyglądało na to, że się podoba. Na bankiecie po premierze podeszła do nas Henryka Krzywonos. Była szczęśliwa i wzruszona. Moim dzieciakom wręczyła po kwiatku. W świecie pełnym murów udało nam się, choć na chwilę, przerzucić most między pokoleniami.

Spróbowaliśmy razem zbudować ten pozytywny mit. Nie w sensie lukrowania i pomników. Nasi bohaterowie są pęknięci i niepewni. Pokazujemy też ich ciemną stronę, pytamy o cenę, jaką płacili za udział w rewolucji. Ale Polska potrzebuje dziś pozytywnej opowieści w tym sensie, w jakim koncepcji tej używa się w psychoterapii. Musimy odnaleźć język do opowiadania o przeszłości, który pozwoli nam się odbić ku przyszłości. To nie oznacza unieważnienia sporów. Nie oznacza wyparcia się swoich racji i poglądów. Przeciwnie – oznacza, że nareszcie będziemy mieć język, by – jak w rapie – konfrontować się, ale nie nienawidzić.

Zresztą logika Okrągłego Stołu wydaje mi się czymś niesamowicie aktualnym. Naprzeciw siebie stanęli ludzie podzieleni nienawiścią, nieufnością i cierpieniem. Jedna strona miała na rękach krew drugiej. Obie rozumiały, że tylko dialog pozwoli uniknąć katastrofy.

„Zróbmy polskiego »Hamiltona«”. Najlepsze trzy słowa, jakie w życiu wypowiedziałem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 49/2022

W druku ukazał się pod tytułem: My, naród