Chwały drewnu nie oddawać

Kłopot mieli z nim już Wyszyński i Wojtyła, dziś dla wielu katolików jest to pytanie fundamentalne. Czy w obrazach Boga – mieszka Bóg?

22.07.2019

Czyta się kilka minut

 / MICHAŁ OKOŃSKI
/ MICHAŁ OKOŃSKI

W zakończeniu książki „Karykatury Boga” o. François Bœspflug, dominikanin, notuje: „Najgorszą moralną karykaturą Boga, najbardziej świętokradczą, która rzeczywiście zniekształca Jego obraz i której nie usprawiedliwia nic, najbardziej obraźliwe rysunki Go przedstawiające – jest zabicie człowieka, który sam jest Bożym obrazem i podobieństwem”.

Czy dla wszystkich to stwierdzenie jest bezdyskusyjne? Czy rzeczywiście zniekształcenie podobieństwa Boga w żywym człowieku jest czymś gorszym od zniekształcenia podobieństwa Boga w martwym wizerunku? Obawiam się, że nie – a utwierdza mnie w tym obserwacja sytuacji w Polsce, gdzie dla wielu obraza Boga w człowieku jest wciąż „tylko” obrazą człowieka; obraza zaś wizerunku, który wyobraża Boga, jest obrazą samego Boga. A w konsekwencji – domaga się nie tylko potępienia i kary, ale także wynagrodzenia i zadośćuczynienia złożonego obrażonemu Bogu.

Wizerunek i prototyp

O statusie obrazu w Kościele napisano już wiele. Przypomnijmy jednak obowiązującą w Kościele naukę. Fundamenty dla teologii określono na soborze zwołanym w Nicei w roku 787. Ojcowie powołali się najpierw na św. Bazylego Wielkiego, który stwierdził: „Cześć oddana wizerunkowi przechodzi na prototyp”, a następnie dodali: „kto składa hołd obrazowi, ten go składa Istocie, którą obraz przedstawia”. W roku 1563, na dwudziestej piątej sesji, sobór zwołany w Trydencie potwierdził starożytną naukę. Przypomniano, że „cześć i szacunek” wobec świętych obrazów „winny być okazywane nie dlatego wszakże, iżby miało się wierzyć, że się w nich jakaś boskość czy cnota znajduje i że dlatego mają być otoczone kultem (...), lecz dlatego, iż cześć im okazywana odnosi się do prawzorów, które one przedstawiają, tak że przez obrazy, które całujemy i przed którymi odkrywamy głowę i padamy na kolana, czcimy Chrystusa i oddajemy szacunek świętym, których one zawierają podobizny”.

Co z tego wynika? Po pierwsze, obraz nie jest tożsamy z postacią, którą przedstawia. Osoba wyobrażona nie mieszka w obrazie, nie przebywa w nim. Obraz Jezusa Miłosiernego to wciąż tylko obraz, a nie sam Jezus Miłosierny. Podobnie będzie z wizerunkiem Matki Bożej Częstochowskiej. To jeden z aksjomatów teologicznej nauki o świętych wizerunkach. Nie wolno mylić obrazu z osobą. To stwierdzenie wydaje się oczywiste, nie rozwiązuje jednak problemu relacji, jaka jest między wizerunkiem a wyobrażoną na nim postacią. Czy obraz jedynie odwołuje do innej, nadprzyrodzonej, rzeczywistości? A może ją symbolizuje? Więcej: czyni ją obecną?

Obecność „nie wiemy jaka”

Analiza wypowiedzi kard. Stefana Wyszyńskiego i kard. Karola Wojtyły wygłaszanych podczas nawiedzeń kopii obrazu Matki Bożej Częstochowskiej pokazuje, że potykali się oni o ten teologiczno-językowy problem. Według franciszkanina o. Stanisława C. Napiórkowskiego z kazań prymasa wynika, że miał on przekonanie „o jakiejś intensywnej, mocnej, skondensowanej, wyjątkowej, aktywnej, dynamicznej obecności Maryi w jasnogórskim obrazie i jego kopii”. Dlatego często przechodził od języka rzeczowego do języka osobowego. Raz mówił o nawiedzeniu obrazu, innym razem o nawiedzeniu samej Matki Bożej.

Nieco inaczej jest u Wojtyły, który był bardziej wrażliwy na język, jakim mówił o Maryi. Często też wyrażał swoją niezdolność do właściwego wyrażenia rzeczywistości teologicznej. Problem ten ujawnił się zwłaszcza po „aresztowaniu” kopii nawiedzenia. Wojtyła skupił się wówczas na obecności Maryi mimo nieobecności obrazu. W jednym kazaniu mówił: „Nawiedza nas mimo pustych ram, wbrew wszystkim argumentom i zasadom, do których się odwołujemy”. W innym kazaniu mówił o wierze „przenikającej poza te puste ramy. Jak gdyby nawet sam obraz stał się »nieważny«”.

W teologii Wojtyły nadprzyrodzona obecność nie jest więc warunkowana obrazem. Bądźmy jednak konsekwentni: obecność mimo braku obrazu czyni względną obecność za jego pośrednictwem. Znamienna jest tutaj wypowiedź bp. Wilhelma Pluty, który z okazji nawiedzenia pisał w 1963 r. w liście do diecezjan: „Przyjdzie do Was Matka Boża, będziecie witać nie obraz, ale Maryję, skupiać się będziecie nie przed obrazem, ale przed Maryją, Matką Zbawiciela”. Wypowiedź ta nie przesądza jednak o związku między obecnością a obrazem: czy to tylko znak, czy może przyczyna sprawcza, warunek konieczny? Sam Wojtyła mówił „o obecności nie wiemy jakiej”, przyznając tym samym, że katolicka teologia obrazu nie daje satysfakcjonujących odpowiedzi. Należy się więc zgodzić z konstatacją o. Bœspfluga, że „podstawowym źródłem słynnej mocy obrazów jest ich funkcja symboliczna i wynikający stąd fakt, iż w pewien sposób zastępują to, co przedstawiają – czy to w sensie jakiejś ponadnaturalnej rzeczywistości (...), czy prostej reprezentacji (...)”.

Luter: Bóg jest w niebie

Drugi aksjomat teologii ikonicznej mówi, że obraz nie ma żadnej immanentnej, tzn. pochodzącej od niego samego, boskości czy cudowności. Nadprzyrodzoność nie jest powiązana z materią. Kościół przypomniał to w Trydencie przestrzegając, by kult wobec obrazów nie wynikał z przekonania, „iżby miało się je o coś prosić, bądź obdarzać je zaufaniem, jak to dawniej czynili poganie, którzy swą wiarę w idolach umieszczali”.

Właśnie dlatego obrazów się w Kościele nie adoruje. Jeśli w odniesieniu do Eucharystii mówimy o obecności rzeczywistej, prawdziwej i substancjalnej, to w przypadku świętych obrazów nie można mówić o tej trzeciej. Przypisanie obrazom substancjalnej obecności osoby wyobrażonej w konsekwencji musiałoby wiązać tę obecność z materią. W jednym z kazań ks. Fabian Birkowski, kaznodzieja barokowy, przestrzegał, by „żadnej chwały drewnu, złotu, kruszcowi lubo innej materii nie oddawać”. Są liczne świadectwa, że tak się niestety działo, co było jednym z powodów ikonoklazmu reformacyjnego.

Reformacyjna kontestacja świętych wizerunków, która wyszła spod pióra Marcina Lutra (a była ona i tak mniej radykalna od tej głoszonej przez Jana Kalwina czy Andreasa Karlstadta) nie polegała na ich zupełnym odrzuceniu. Luter zanegował nie tyle pośredniczącą rolę obrazów, co wprost ich rolę sprawczą. W kazaniu z 1529 r. mówił, że nie należy odrzucać tzw. obrazów-odbić, „na których ujrzeć można rozmaite przeszłe historie i rzeczy jak w zwierciadle”. Idolami nazwał Luter te obrazy, „w których pokładane jest zaufanie, nie zaś obrazy-znaki pamięciowe”.

Luter był jednak realistą i nie przypuszczał, by ktoś utożsamiał znak z rzeczywistością, do której odsyła. W jednym z kazań wielkopostnych wygłoszonych w Wittenberdze w 1522 r. reformator mówił: „Zdaje się bowiem, iż nie ma w ogóle człowieka lub że takich ludzi jest bardzo mało, którzy nie rozumieją, iż krucyfiks, który tam stoi, nie jest moim Bogiem, albowiem Bóg mój jest w niebie, lecz że jest on tylko znakiem”. Z tego stwierdzenia Luter wyciągał radykalny wniosek: „obrazy są niczym, Boga one nie obchodzą. Nie sprawia się Bogu też przyjemności ani mu służy, jeżeli zrobimy mu obraz, i lepiej uczyni się, dając biednemu człowiekowi złotego guldena niż Bogu złoty obraz; albowiem Bóg to nakazał, tamtego zaś nie”.

Mimo tak radykalnego stanowiska Luter w tym samym kazaniu mówił: „musimy przyznać, iż są ludzie, którzy nie doszli jeszcze do takiego przekonania i którzy nadal potrzebują obrazów, acz nie jest ich może wielu. Mimo to nie możemy potępiać czegoś, co jakiś człowiek gdzieś może potrzebować”.

Kto wierzy lepiej

Luter odrzucił epifanijną rolę obrazów, ale jednocześnie uznał, że nie ma jednej obowiązującej wrażliwości ikonograficznej. Są tacy, którzy obrazów potrzebują bardziej niż inni, i tacy, którzy się bez nich obchodzą. Nikogo nie należy potępiać. Czy wiara, która obchodzi się bez obrazów – nazwijmy ją oświeconą i w dużej mierze zsekularyzowaną; znam wielu takich katolików – jest automatycznie głębsza od tej, która potrzebuje wyobrażeń?

Ojciec François Bœspflug – odpowiadając na postulat sekularyzacji islamu, co miałoby prowadzić do bardziej powściągliwych reakcji np. na karykatury Mahometa – zauważa: „Błędem byłoby sądzić, iż na podstawie jakiegoś powszechnie obowiązującego prawa (historycznego czy socjologicznego) każda religia prędzej czy później przeszła okres oświecenia, rewolucji, uprzemysłowienia i sekularyzacji, ta zaś, która nie miałaby na to ochoty, byłaby winna wyłamania się z szeregu”.

Jak się to ma do zróżnicowanej wrażliwości ikonograficznej katolików? Słowa francuskiego dominikanina niosą niestety próżną nadzieję. Jestem pewien, że wciąż będą ci, których – mówiąc dużym skrótem – tęcza na wizerunku Matki Bożej obraża, i ci, których nie obraża. Czy ktoś z nich wierzy lepiej? I który? Obrażony czy nieobrażony? Te zróżnicowane wrażliwości żyją i żyć będą obok siebie. A wyjściem z tego impasu wcale nie jest wzajemne wartościowanie i odmawianie którejś ze stron katolickiej prawdziwości. Zarówno bowiem obrazę, jak i jej brak da się teologicznie udowodnić. Wszystko zależy od tego, jaką siłę symbolizowania przypiszemy wizerunkowi.

Raz jeszcze o. Bœspflug: „Siły oddziaływania, z jaką przemawia symbol, nie da się racjonalnie zadekretować ani zaprogramować. Idzie bowiem o stopień przywiązania do danego obrazu – ono jest tu wyznacznikiem. Racjonalne rozróżnienia są tutaj bezsilne”. Tak właśnie się dzieje w przypadku obrazu Matki Bożej Częstochowskiej, traktowanego przez wielu jako narodowa i religijna świętość. A jeśli rację ma Bœspflug, pisząc, że „Maryja w oczach wielu jest metonimią religii, o ile nie samego Boga”, to obraz Matki Bożej Częstochowskiej należy uznać za szczególną dla wielu Polaków metonimię boskości. Czy trzeba to udowadniać?


CZYTAJ TAKŻE

NIE PROFANUJ BLIŹNIEGO SWEGO: Nasze polskie chrześcijaństwo znów pokazało swoją słabość. Zamiast przynosić pojednanie, daje się łatwo użyć w walce o władzę i w kulturowej wojnie.


Solidarność w zbawieniu

W takiej perspektywie teologicznej przemoc symboliczna stosowana wobec obrazu w odbiorze wielu staje się przemocą jak najbardziej realną. I to przemocą skierowaną wobec Boga, w którego się wierzy, i wobec Jego świętych. Tutaj rodzi się teologia wynagrodzenia, którego domaga się sprawiedliwość. Bierze się ona z przekonania, że osoba wyobrażona odczuwa ból, zranienie, krzywdę wskutek zniewagi wyrządzonej symbolicznemu wyobrażeniu. To oczywiście zadośćuczynienie zastępcze, dokonane zamiast bluźniercy, który nie poczuwa się do winy za profanację. Wynagrodzenie rozumie się tutaj jako akt konieczny do przywrócenia dawnego, sakralnego stanu rzeczy. Czy akt ten jest konieczny ze względu na Boga? Skoro – jak śpiewamy w prefacji – „nasze hymny pochwalne niczego Tobie nie dodają”, to czy mogą Bogu coś ująć nasze profanacje?

Wydaje się, że teologia zadośćuczynienia, która rozwinęła się w XIX w. wraz z kultem Najświętszego Serca Jezusowego, domaga się dzisiaj nowego zredefiniowania. Marzena Gardocka w artykule poświęconym idei wynagrodzenia w kontekście teologii miłosierdzia Jana Pawła II pisze: „Jeśli istnieje solidarność w grzechu, istnieje również solidarność w zbawieniu. Każda pojedyncza ofiara służy dobru wszystkich”. W tej koncepcji zadośćuczynienie i wynagrodzenie należałoby raczej widzieć w perspektywie wymiany dóbr duchowych między wierzącymi niż w teologicznej koncepcji konieczności zaspokojenia wymagań płynących z postulatu sprawiedliwości w relacjach z Bogiem.

Człowiek, obraz święty

W ostatnim czasie media obiegły dwie podobne wiadomości o traktowaniu przez polskich pracodawców ukraińskich pracowników, którzy byli zatrudniani nielegalnie. Siergiej – po tym gdy zasłabł – został wywieziony do lasu, gdzie zmarł. Oksanę, która dostała wylewu, pracodawca wywiózł na ławkę i zostawił bez opieki. Nie wiem, czy ci pracodawcy byli wierzący. I nie jest ważne, czy wierzący w Boga byli pracujący „na czarno” Ukraińcy. Wiem jedno: krzywda wyrządzona człowiekowi jest bardziej realna niż krzywda wyrządzona obrazowi. Przemoc fizyczna jest bardziej realna niż przemoc symboliczna. Ta pierwsza może kosztować życie człowieka.

Dwa są „święte obrazy”: człowiek i Bóg plastycznie wyobrażony. W tym drugim przypadku jakoś nikt nie kwestionuje boskiego podobieństwa. Właśnie dlatego „krzywdę” wyrządzoną obrazowi tak szybko uznaje się za krzywdę wyrządzoną samemu Bogu. Z tym pierwszym przypadkiem jest gorzej. Umyka nam fakt „obrazu i podobieństwa”, który jest w każdym człowieku. I umyka nam fakt licznych profanacji i bluźnierstw, których dokonujemy na obrazie Boga w naszych bliźnich. I jakoś nie słychać o zadośćuczynieniach i wynagrodzeniach za te realne, a nie tylko symboliczne profanacje. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Teolog i publicysta, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, znawca kultury popularnej. Doktor habilitowany teologii, profesor Uniwersytetu Szczecińskiego. Autor m.in. książek „Copyright na Jezusa. Język, znak, rytuał między wiarą a niewiarą” oraz "… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2019