Byliśmy głusi

Liberalne elity budujące III RP nie były głupie. Były jednak głuche na uzasadnione niepokoje społeczeństwa.

26.04.2015

Czyta się kilka minut

Marcin Król / Fot. Adam Kozak
Marcin Król / Fot. Adam Kozak

Ponad rok temu w „Gazecie Wyborczej” ukazała się rozmowa Grzegorza Sroczyńskiego z Marcinem Królem. Już tytuł prowokował: „Byliśmy głupi”. Kolejnym rozdziałem podjętego tam rozliczenia transformacji jest najnowsza książka Króla: o społecznej głuchocie elit.

Niewiele wywiadów wzbudziło w ostatnim czasie tyle emocji co ten. „W latach 80. zaraziliśmy się ideologią neoliberalizmu, rzeczywiście sporo się tutaj zasłużyłem, namawiałem do tego Tuska, Bieleckiego, całe to gdańskie towarzystwo. (...) Wygasł we mnie ten zapał dość szybko. Zorientowałem się, że w liberalizmie zaczyna dominować składnik indywidualizmu, który po kolei wypiera inne ważne wartości i zabija wspólnotę” – mówił Król, historyk idei i jeden z ostatnich udzielających się publicznie intelektualistów, przestrzegając przed falą nacjonalizmu i populizmu wzbierającą na powierzchni liberalnej demokracji i gospodarki.

Diagnoza głębokiego kryzysu demokracji, czego podłożem miały być błędy liberalizmu, wywołała sprzeciw części komentatorów. Bolała ich nie tylko ostrość krytyki, ale przede wszystkim użyte w rozmowie zbiorowe „my”, z którym się nie identyfikowali. Na łamach „Tygodnika” Aleksander Smolar podkreślał, że Król „swoim autorytetem uwiarygodnił (...) pewien radykalny język odrzucania transformacji, który wegetował dotąd na obrzeżach życia publicznego”. A jednak Król swoim głosem – mało odkrywczym w treści, ale osobistym w tonie – dokonał ważnego wyłomu w liberalnej narracji o sukcesie przemian. Wywiad został wyróżniony nagrodą Grand Press, a Król dopisał ciąg dalszy – pod tym samym, nośnym tytułem – który właśnie trafił do księgarń. Miał to być pamflet na błędy ideowego zaplecza transformacji. Wyszła raczej gawęda o dobrych wujkach i złych stryjkach demokracji, wprowadzanej w kraju bezideowej milczącej większości.

Samokrytyka elit

„Cofnąć się trudno. Zawrócić się nie da. A jednak warto wiedzieć, co się na początku zrobiło źle, bo może przyjdzie okazja, by to naprawić” – tak zaczyna Król swoją opowieść. Dlaczego początek III RP, którym jest dla niego 4 czerwca 1989 r., nie stał się narodowym, radosnym świętem? Dlatego że przeszło jedna trzecia obywateli nie poszła tego dnia na wybory (frekwencja wyniosła 62,7 proc.) – bo nie chciała, nie wierzyła w nie, nie była zainteresowana.
Najcenniejsza w książce Króla jest umiejętność stawiania pytań nie o to, co się działo w kulisach władzy, ale o to, czego i kogo na jej horyzoncie zabrakło. Odpowiedzi powtarzają jednak wiele argumentów, które można było znaleźć u Roberta Krasowskiego w „Po południu. Upadku elit solidarnościowych po zdobyciu władzy” (2012) albo u Rafała Wosia w „Dziecięcej chorobie liberalizmu” (2014). O wojnie na górze i sporach ideowych książka nic nowego nie powie, ale jest pierwszoosobowym świadectwem swoistej wojny klasowej i etosowej. Jej symbolem są wielokrotnie przez Króla wspominane „inteligenckie emocje” jego środowiska, dla którego Lech Wałęsa był zasłużoną, ale w jakiejś mierze barbarzyńską postacią, a nieinteligencka większość społeczeństwa – nierozpoznaną masą.
Król nie jest samotnym głosem podejmującym obrachunek z transformacją z pozycji jej aktywnego świadka. W ubiegłym roku literacką nagrodę Nike otrzymał Karol Modzelewski, który w autobiografii „Zajeździmy kobyłę historii” też wystawiał rachunek ideowemu zapleczu demokratyzacji. Dlaczego teraz, a nie dwadzieścia lat temu? Bo rewolucyjny Zeitgeist i brak jasnych reguł politycznej gry nie sprzyjają osobistym obrachunkom. To właśnie dziś, w ćwierćwiecze po Okrągłym Stole, jest w Polsce na tyle dobrze i stabilnie, że obok doraźnego reagowania na sytuację polityczną stać nas – być może – na samokrytyczny dyskurs o tym, co mogło pójść lepiej.

Oczywiście, samokrytyka to pojęcie skom- promitowane przez stalinizm, kiedy rytualne samobiczowania były metodą obrony reżimu przed jego własnymi błędami, „delegowanymi” na jednostki. Jeśli jednak wyjrzeć poza nasze podwórko, okaże się, że samokrytyka jest tak stara jak grecka demokracja. Filozof polityki Gerald M. Mara przekonuje: „Jednym z zasadniczych atutów społeczeństwa demokratycznego jest jego zdolność do samokrytyki”. To ona czyni społeczeństwo bardziej samoświadomym i mniej podatnym na demagogię. O ile samokrytyka elit jest wypadkową społecznej potrzeby obrachunku i politycznego pragmatyzmu, który tępi jej populistyczne ostrze, o tyle może służyć jako sejsmograf do wykrywania tąpnięć w zbiorowym doświadczeniu demokracji.

Liberałowie z Nibylandii

Na czym polegała według Króla głupota jego środowiska? Na tym, że byli „zbyt kulturalni, zbyt liberalni i przyszłość wydawała się (...) zbyt oczywista”. W Polsce miało być normalnie, czyli tak jak w Europie Zachodniej. „W latach 1988–1989, kiedy marzenia te stały się realne, także chcieliśmy, żeby było tak samo jak w Wiedniu, Paryżu, Berlinie. Tylko że tam już nie było tak samo, a my nie chcieliśmy i zapewne nie mogliśmy tego zrozumieć” – wspomina Król. Zachód przybrał postać Międzynarodowego Funduszu Walutowego i uśmiechniętą twarz Jeffreya Sachsa, który rok temu w Łodzi, jednym z miast dotkliwie doświadczonych przez szokową terapię kapitalizmu, twierdził, że właściwie to nigdy nie był neoliberałem, tylko socjaldemokratą, ale został w Polsce źle zrozumiany...

Jednak „najgłupszym wydarzeniem w historii III Rzeczypospolitej” Król nazywa wystawienie naprzeciw siebie w wyborach prezydenckich w 1990 r. Tadeusza Mazowieckiego i Lecha Wałęsy. O Mazowieckim, w którego sztabie wyborczym działał, mówi z wielkim szacunkiem, odmawiając mu jednak zdolności przywódczych i instynktu prowadzenia drapieżnej polityki. Nie porusza zarzutów o bierność i ugodowość, które już w 1989 r. formułowali Adam Michnik czy Jacek Kuroń. Wątek konfliktu między Mazowieckim a Bronisławem Geremkiem, któremu Robert Krasowski przypisuje rolę koła zamachowego ówczesnej polityki, zostaje u Króla ledwie muśnięty. Nie dotyka też kwestii najważniejszej dla młodego pokolenia, które wybiera dziś lewicową krytykę neoliberalnego kapitalizmu. Czy rzeczywiście Mazowiecki chciał tego samego liberalizmu co Balcerowicz, czy raczej – polskiej odmiany społecznej gospodarki rynkowej?

Słowem-kluczem w eseju Króla jest „niewiedza” bardzo wykształconych ludzi o społeczeństwie, demokracji i regułach polityki. Wspominając PRL, mówi o uprzywilejowanym, inteligenckim życiu w „niewiarygodnie głupim systemie” oraz o ignorancji wobec nieuprzywilejowanej większości, której się nie zna i właściwie nie chce się znać. Dlatego, kiedy w 1987 r. powstawał Komitet Obywatelski przy Lechu Wałęsie, propozycja otworzenia go na środowiska nieinteligenckie i nieliberalne upadła. Podobnie jak idea Jerzego Turowicza, by założyć silną centrową partię, która ponad podziałami wdroży konieczne dla kraju reformy. Wygrały indywidualne ambicje, ale też nieuświadomiona pogarda wobec demosu, reprezentowanego przez Wałęsę. Rozłam, którego punktem krytycznym było niesławne zebranie Komitetu Obywatelskiego z 24 czerwca 1990 r. (to wtedy Wałęsa rugał publicznie Jerzego Turowicza), wziął się, jak tłumaczy Król, „z bezmyślności i niezdolności poradzenia sobie z »chamem« Wałęsą w kulturalnym i liberalnym świecie. Nikt nie chciał odsunąć Wałęsy. Ale nikt nie chciał go też przysunąć”.

Czy strach przed Wałęsą był, jak pisze Krasowski, „klasyczną inteligencko-szlachecką obawą przed tym, co zrobi lud”, a intelektualiści „opowiadali o groźbie dyktatury nie dlatego, że ją widzieli, ale ponieważ o niej czytali”? Według Króla jego środowisko za bardzo zawierzyło, że sam etos Solidarności wystarczy za program polityczny w czasach, kiedy nie było już etosu (jeśli kiedykolwiek w społeczeństwie jako masie on się tlił). Liberałowie przyszli z marzeniem o Nibylandii, gdzie mądrzy ludzie rządzą, a ich rozsądek opromienia maluczkich. Nie trzeba się z ludem bratać, komunikować z nim, tylko robić swoje: „Kiedy spoglądam wstecz i przypominam sobie, o czym pisaliśmy w prasie i książkach podziemnych w latach 1977–1989, to dominacja kultury wyższej i myśli politycznej związanej z przemianami intelektualnymi na Zachodzie jest całkowita. (...) Ale wśród setek publikacji nie przypominam sobie ani jednej poważnej poświęconej przyszłym społecznym kształtom odrodzonej Polski”.

Zabrakło więc wizji społeczeństwa po zmianie, ale także włączenia go w proces wykluwania się demokracji.

Społeczeństwo jest niemiłe

Czy liberałowie byli głupi, bo nie chcieli wiedzieć, że społeczeństwo też jest głupie? W pewnym sensie tak: często zapominamy, że transformacja była dla wszystkich spektaklem granym bez wcześniejszych prób. Szokiem dla elit okazał się fenomen Stana Tymińskiego, kiedy w pierwszych powszechnych wyborach prezydenckich w 1990 r. co piąty Polak wybrał „typa spod ciemnej gwiazdy” zamiast „inteligenckiej »rzeczypospolitej przyjaciół«” lub „wielkiego przywódcy związkowego”.

Drugim szokiem było zwycięstwo postkomunistów w 1993 r. Najbardziej uderzającymi fragmentami książki Króla są passusy, gdy wyznaje swoją bezradność wobec psychologii „ludu” i – w imieniu całego środowiska – brak „wyobraźni socjologicznej”, by zobaczyć coś poza Polską inteligencką a Polską komunistyczną: „Nie wiadomo, co było w środku. Ludzie, którzy trwali. Kto mógł przypuścić, że właśnie ten środek zostanie najgorzej potraktowany? Otóż można było mieć dość wiedzy i ten akurat fakt przewidzieć. Trzeba by jednak było o tych ludziach myśleć. A kto myślał? Ja na pewno nie i nikt mi znany”.

I tu pojawia się w tej obrachunkowej narracji pewne pęknięcie. Z jednej strony, autor bije się w pierś, że z horyzontu politycznego zniknęła liberałom kwestia społeczna, wrażliwość na koszty reform, które poniesie nie jakiś wyobrażony naród, ale bardzo realni ludzie. Z drugiej strony, popada w paternalistyczny ton twierdząc, że społeczeństwo nie rozumiało istoty demokratycznej gry i nie miało preferencji politycznych.

„My byliśmy także głupi, sądząc, że najgorsze cechy polskiego społeczeństwa zostały jakby zatarte czy też uszlachetnione przez Solidarność” – dodaje, mając na myśli społeczny „sukces” antysemickiej nagonki na Mazowieckiego, którą porównuje do gomułkowskiej propagandy.

Jeśli jednak społeczeństwo nie rozumiało zasad, to może dlatego, że nie zostały im one wytłumaczone? A czym było poparcie dla Tymińskiego, jak nie manifestacją rozczarowania „rodzimymi” politykami? Antysemityzm? Tak, to nierozwiązany polski problem, ale wówczas na podatną ściółkę padła iskra z kampanii zbrutalizowanej właśnie przez elity.

Jak refren powtarzające się słowa „byliśmy głupi” rozmywają istotę problemu. Liberalne elity nie tyle były głupie – bo nie ma na razie mądrzejszych ustrojów niż ten, który wybrały – co głuche na uzasadnione niepokoje społeczeństwa. Jeśli nikt nie wiedział, jak budować demokrację i kapitalizm, to tak samo nikłe było pojęcie o tym, jak rozmawiać z ludźmi.

Świetnie ilustrują to wywiady Teresy Torańskiej z politykami postsolidarnościowymi, zebrane w tomie „My” z wczesnych lat 90., czy prowadzone w tym samym czasie badania Ireny Pańków i Włodzimierza Wesołowskiego nad nową elitą polityczną. Pokazywały one, że nowi liderzy nie potrafią tłumaczyć swoich decyzji i są zdruzgotani odrzuceniem przez społeczeństwo. I ten komunikacyjny impas pokutuje do dziś.

Jest więc głos Króla samokrytyką „oświeconą”, czyli mówieniem z pozycji mentora o tych i do tych, którzy rzekomo widzą mniej i nie dojrzali do rozliczeń, więc ktoś musi tego dokonać w ich imieniu. Jak pisał Andrzej Leder w „Prześnionej rewolucji”, przemilczanym problemem liberalnych elit jest nieumiejętność radzenia sobie „z istnieniem skrzywdzonych i pełnych gniewu”. Choć książka Króla jest próbą wyjścia naprzeciw tej ułomności, zatrzymuje się w pół kroku – i przekona raczej tylko tych już przekonanych, podobnych autorowi inteligentów.

70 procent demokracji

Jego lista błędów transformacji jest długa. Po pierwsze, radykalnie proporcjonalna ordynacja wyborcza z 1991 r., która zmusiła drobnicę partyjną do egzotycznych koalicji. Po drugie, „postendecka trauma”, czyli fobia, że u bram stoi nacjonalizm. Strach ten doprowadził do schizofrenicznej sytuacji, w której patriotyzm w przestrzeni publicznej równa się nacjonalizmowi, a myśl konserwatywna jest traktowana przez liberałów jako pierwszy stopień do populistycznego piekła. Po trzecie, Jarosław Kaczyński, dla Króla niezrozumiała kariera na polskiej scenie politycznej, i jego polityka historyczna. Po czwarte, lustracja. Zlekceważono społeczną potrzebę rozliczenia komunizmu, a „chuligańskie” denuncjacje w wykonaniu prawicy okazały się karykaturą zbiorowego katharsis. Po piąte, brak drugiego Balcerowicza, który rozwiązałby problem kopalń. I to będzie zaskoczenie dla czytelnika, który, po wywiadzie z „Gazety Wyborczej”, spodziewałby się usłyszeć dobitną krytykę Balcerowiczowskiej terapii szokowej. Otóż nie, Król wcale nie zmienił się w socjalistę. Przeciwnie – gani niekonsekwentną prywatyzację.

Wreszcie, polityczne zaangażowanie Kościoła i skupienie się na moralności seksualnej Polaków, zamiast na solidarności społecznej z przegranymi transformacji. Krytyka Króla jest trafna, ale prześlizguje się obok pytania, dlaczego liberałowie dali Kościołowi wejść sobie na głowę, skoro jego nauczanie stało w sprzeczności z ich wizją civitas. Czy światopoglądowy kompromis, który, jak dziś obserwujemy, prawie nikogo nie zadowala, był słuszną drogą? Obecnie to młodzi liberałowie z kręgu „Liberté” chcą, aby religia w szkołach nie była finansowana ze środków publicznych. Ich akcja spotyka się tak z poparciem, jak i z niezrozumieniem. I nic dziwnego – to jedna z tych kwestii, której nie wydyskutowano ze społeczeństwem, sądząc, jak się wydaje, że po 40 latach dewastacji gospodarki przez komunizm najważniejsza jest ekonomia, a w aksjologii „jakoś to będzie”.

Nikt nie oczekuje od liberałów spowiedzi z tego, że są liberałami. Po książce ich wybitnego przedstawiciela można by się jednak spodziewać większego dystansu do zgranych klisz podziału na „nas” i obcych ideowo „ich”. Brak tego dystansu widać także wtedy, gdy Król odpowiada na postawione na początku pytanie o tę jedną trzecią Polaków, która nie poszła na wybory czerwcowe ani każde kolejne. Według niego to Polska prowincjonalna, która ledwie wiąże koniec z końcem, „ludzie znośnie wykształceni, często kulturalni, ale bez żadnej nadziei”. Pejzażu dopełniają dawni pracownicy PGR-ów oraz „obca kulturowo” nowa burżuazja bez społecznej pamięci.

Jeśli więc Król pisze, z jednej strony, że „cywilizacja wjechała do nas całą parą, co oczywiście może być tylko przedmiotem podziwu”, a z drugiej, iż z wolności nie korzysta „tylko te mniej więcej 30 procent biedy, w tym 10 procent nędzy”, to od razu pojawia się wątpliwość, co wygraliśmy i co mamy rozliczać: fantastyczną demokrację dla 70 proc. Polaków, czy ustrój czasem byle jaki i czasem niesprawiedliwy – ale obejmujący wszystkich?

Postscriptum

Rówieśnikom Marcina Króla, którzy dobrze pamiętają opisywane czasy, książka może się wydać powierzchowna, czy wręcz naiwna. Dwudziestolatków zaproponowana forma pogadanki pewnie szybko znudzi. Może więc skierowana jest do trzydziestolatków, którzy – tak jak pisząca te słowa – pamiętają z przełomu tylko co nieco i chcieliby zrozumieć, dlaczego transformacji nie daje się łatwo zaszufladkować ani jako pełnego sukcesu, ani jako klęski. Pamiętam, że w moje szóste urodziny odbywała się pierwsza tura tych przełomowych wyborów prezydenckich. Byłam bardzo dumna z tego, że wrzucam do urny głosy rodziców oddane na Wałęsę, który wkrótce stał się Lwem – moją ulubioną postacią z satyry „Polskie zoo”. Rodzice większą sympatią darzyli Żółwia-Mazowieckiego, ale wybór Wałęsy wydawał się wówczas bardziej racjonalny. Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, jak trudna to była decyzja.

Na sam koniec jeszcze jedna obserwacja: na 150 stronach książki w kontekście polityki tylko dwa razy padają nazwiska kobiet: Hanny Suchockiej, „rozsądnej pani”, która „nie nadawała się na premiera”, oraz „kompetentnej” Zyty Gilowskiej. Można się z tego cieszyć albo nad tym zapłakać. Cieszyć się – bo skoro właściwie nie ma kobiet w tej opowieści, to być może, parafrazując tytuł eseju, nie były takie głupie i nie dały się wciągnąć w tryby politycznej wyżymaczki. Zapłakać – bo jest to kolejny rozdział historii Polski pisanej bez kobiet. I kolejny dowód na to, że wybór drogi dla społeczeństwa, jakkolwiek by ją dziś oceniać, zapadał bez udziału reprezentantek połowy tego społeczeństwa. Przemilczaną głupotą polskiego liberalizmu, która wciąż czeka na swoją samokrytykę, jest ignorowanie kobiet. ©

MAGDALENA NOWICKA jest socjolożką i krytyczką literacką. Pracuje w Zakładzie Badań Komunikacji Społecznej na Uniwersytecie Łódzkim. Zajmuje się analizą sporów publicznych i rolą elit w życiu społecznym. Obecnie stypendystka Instytutu Nauk o Człowieku w Wiedniu, gdzie bada publiczne akty samokrytyki: od czasów totalitaryzmu do współczesnej mediakracji. Współpracuje z „Tygodnikiem” od 2010 r.

Marcin Król „Byliśmy głupi”, Czerwone i Czarne, Warszawa 2015

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 18/2015