Zdrajcy, szczujnia i ciemnogród

Debata publiczna to worek tlenowy dla demokratycznych społeczeństw. Trzeba o nią dbać, nim będzie za późno – społeczeństwo się udusi.

29.02.2016

Czyta się kilka minut

Lech Wałęsa w Gdańsku, 29 lutego 2016 r. / Fot. Krzysztof Mystkowski / KFP
Lech Wałęsa w Gdańsku, 29 lutego 2016 r. / Fot. Krzysztof Mystkowski / KFP

Badacze komunikacji publicznej zwykle są czarnowidzami. Zwłaszcza po dyskutujących politykach rzadko spodziewają się czegoś pozytywnego. I mimo tego sceptycyzmu wielu z nas jest dziś zaskoczonych dynamiką rozkładu debaty publicznej. Choć symptomy tej choroby były widoczne od lat, nie przewidzieliśmy tempa jej rozwoju. Samo pojęcie „debaty publicznej” – oznaczające całokształt publicznego rozprawiania o tym, co społecznie ważne – zostało skompromitowane i coraz częściej wywołuje ironiczne uśmieszki. Debatują tylko „pożyteczni idioci”, „pięknoduchy” albo „zdrajcy i targowiczanie”.


CZYTAJ TAKŻE:

Dariusz Rosiak: Dzięki sprawie „Bolka” być może przestaniemy uciekać przed banalną obserwacją: ludzie potrafią być jednocześnie wielcy i podli, odważni i strachliwi. Sami tacy byliśmy w historii – i dziś.


Jako zwycięstwo traktuje się już odwołanie debaty, zamiast dążenia do jej merytorycznego rozstrzygnięcia. „Wygraliśmy głosowanie w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy. Nie będzie debaty o Polsce” – ogłosiła Iwona Arendt z PiS, kiedy 25 stycznia w Strasburgu odrzucono wniosek o dyskusję nad kondycją polskiej demokracji. Natomiast o dyskusji, która odbyła się kilka dni wcześniej, Krystyna Pawłowicz mówiła (krzyczała) w Radiu Maryja tak: „Parlament Europejski broniący polskich lewaków, knujący po europejskich »dworach«, sam w większości o antychrześcijańskich i antynarodowych poglądach, w efekcie spisku PO w UE, z pomocą Donalda Tuska i pani Bieńkowskiej zażądał bezczelnie dyskusji o przestrzeganiu prawa w Polsce”. Spór o Lecha Wałęsę? To już nie spór, to wojna o III RP.

Sensowna wymiana politycznych zdań zdarza się w studiu tylko wtedy, gdy obok siebie siedzą goście z tego samego obozu światopoglądowego. Smutne to zwłaszcza w kraju, gdzie głośno słychać hasło „powrotu do korzeni”, a już tradycja I Rzeczypospolitej i demokracji szlacheckiej, którą niektórzy historycy nazywają „kulturą dysputacyjną”, nakazywałaby debatowanie szanować. Oczywiście, można wzruszyć ramionami i powiedzieć, że bez debaty publicznej da się żyć. Ale czy da się bez niej zrozumieć współobywateli?

Postkolonialna czy prowincjonalna?

Konserwatywni komentatorzy i politycy często określają polską debatę publiczną mianem postkolonialnej, a jej liberalno-lewicowych uczestników – elitami postkolonialnymi. Przejęta z lewicowej teorii krytycznej, tworzonej na zachodnich uczelniach głównie przez imigrantów (sic!), etykietka postkolonialności jest dziś przypinana tym, którzy do tej pory byli nazywani postkomunistami, i tym, którzy metrykalnie na postkomunistów się nie łapią. Etykietka ta, quasi-intelektualna i bardziej elegancka niż „postkomuna” czy „resortowe dzieci”, zrobiła karierę właśnie dlatego, że jest tak pojemna i plastyczna.

Do szufladki z napisem „elita postkolonialna” można włożyć wszystkich, którzy – słusznie czy niesłusznie – podają w wątpliwość dobre samopoczucie Polaków, wskazując na przykład na polski antysemityzm albo ksenofobię. Etykietce postkolonialności nieodłącznie towarzyszy zalążek teorii spiskowej – rozliczanie Polaków ma rzekomo służyć przypodobaniu się Zachodowi i prywatnym przywilejom elit. „Elita postkolonialna różni się od elity suwerennego państwa tym, czym różni się średniowieczna medycyna od dzisiejszej: kiedyś upuszczano krew, dzisiaj przepisuje się lekarstwa. Celem elity postkolonialnej jest ochrona wyłącznie własnego interesu, nawet kosztem osłabienia wspólnoty, z której się wywodzi” – oskarżał niedawno w „Rzeczpospolitej” Konrad Kołodziejski.

Obserwując naszą debatę, sądzę jednak, że jest ona nie tyle postkolonialna, co prowincjonalna. W ostatniej dekadzie dynamicznie zmienia się tylko jej fasada. Zwłaszcza debata polityczna stała się areną bitwy na neologizmy i peryfrazy. Politycy i komentatorzy ścigają się o mistrzostwo w słowotwórstwie, serwując raz bardziej ezopowe, raz bardziej dosadne etykietki, inwektywy i porównania. Obserwatorium Debaty Publicznej, kierowane przez Karolinę Wigurę, utworzyło „Słowniczek radykalizmów”, zbierający najbardziej „pomysłowe” określenia, które w ostatnim roku mieli na ustach przedstawiciele różnych obozów politycznych. „Delirium platformens”, „Lisweek”, „polscy putiniści”, „szczujnia” – to tylko próbka ich talentów językowych.

Nie idzie z nimi w parze refleksja nad argumentacją, przykrytą warstwą widowiskowej retoryki. Fasada polskiej debaty radykalizuje się, ale jej rdzeń zatrzymał się w czasie. Wciąż odkurzane są schematy argumentacyjne, które były aktualne dziesięć, piętnaście lat temu, kiedy Polska wchodziła do Unii Europejskiej albo kiedy spierano się o lustrację. Oczywiście, stare argumenty są opakowane w nowy słownik, kierowany do młodszej publiczności, ale mimo radykalnej retoryki nie oferują jakościowo nowych rozwiązań w polityce gospodarczej i społecznej, które są papierkiem lakmusowym demokracji. Dlatego polska debata publiczna nie wydaje się rzeczywiście postkolonialna – gdyż jest wsobna i wybiórczo imituje zachodnie wzorce – a raczej prowincjonalna, karmiąca się iluzją własnej samowystarczalności, z wierzchu ożywiona, w głębi zrytualizowana i źle znosząca krytykę pod własnym adresem.

Dyskusje gorszego sortu

Pierwszą ofiarą obecnej debaty publicznej jest szacunek dla adwersarza i dla społeczeństwa jako zbioru ludzi o różnych poglądach. Brak elementarnego poważania dotyczy nie tylko „odwiecznych” politycznych oponentów. Automatycznie tracą je także ci, którzy do niedawna wspierali konserwatywną wizję świata, a dziś wyrażają wątpliwości co do sposobu, w jaki ona jest forsowana.

Dobrze to ilustruje przypadek Jadwigi Staniszkis. „Czuję się upokorzona tym, że PiS z jednej strony łamie zasady, »przykręca« wolności, demontuje strukturę rządów prawa, a z drugiej rozdaje pieniądze” – mówiła tygodnikowi „Wprost”. Staniszkis tłumaczy ofensywę PiS obsesjami i kompleksami Jarosława Kaczyńskiego, czyli przypisuje mu psychologiczne motywy, które mają rzekomo stać za jego decyzjami politycznymi. Obrażona władza, zamiast merytorycznie dyskutować z dawną sojuszniczką, celuje do niej tą samą retoryczną bronią. Od Zbigniewa Ziobry i kilku działaczy PiS Staniszkis usłyszała, że manipulują nią kłamliwe media i że źle sobie radzi z ich presją, a serwis Solidarni2010.pl „rytualnie” ogłosił, że była tajną współpracowniczką SB. A że Instytut Pamięci Narodowej przyznał jej status osoby pokrzywdzonej? Tym gorzej dla IPN.

Jednymi z najczęstszych dziś strategii deprecjonowania adwersarza są psychologizacja i mentalizacja. Ta pierwsza polega na zbijaniu argumentów przeciwnika za pomocą przypisywania mu ukrytych motywów psychologicznych, jak obsesje, prywatne żale, chęć zemsty czy tak zwane „oszołomstwo”. W poprzedniej kadencji Sejmu mistrzami psychologizacji byli Stefan Niesiołowski i Janusz Palikot, którzy mają w obecnym parlamencie wielu pilnych uczniów. Z kolei mentalizacja to strategia godzenia w całe grupy społeczne. Jej przykładem mogą być słowa Jarosława Kaczyńskiego z głośnego wywiadu dla Telewizji Republika w grudniu 2015 r. o tym, że „w genach niektórych ludzi”, tego osławionego „najgorszego sortu Polaków”, tkwi „fatalna tradycja zdrady narodowej”. Przypisał więc nie tylko opozycji, ale właściwie wszystkim, którzy nie zgadzają się z poczynaniami PiS, pewien rodzaj mentalności – i to fatalistycznej, czyli przyrodzonej i niezmiennej w czasie.

Kolejną ofiarą naszej debaty staje się przeszłość i jej interpretacja. Każda ekipa rządząca pisze historię II wojny światowej i PRL na nowo przez pryzmat funkcji, jaką ma ona pełnić w legitymizowaniu określonej wizji politycznej. Czasem skala korekty odwraca historyczne sensy. Weźmy świeży przykład. W wykładzie wygłoszonym pod koniec stycznia w toruńskiej Wyższej Szkole Kultury Społecznej i Medialnej Jarosław Kaczyński wymieniał obok siebie komunistów i dysydentów. Szczególnie ciekawa jest jego definicja tych drugich – to opozycjoniści, którzy w latach 80. zbratali się z komunistami, by przejąć władzę, a lud zmanipulowali i kusząc „ostrym permisywizmem obyczajowym”, nastawili przeciwko Kościołowi. Ta retoryka historyzująca (bo wyprana z faktycznego kontekstu historycznego) pozwala wyraźnie połączyć to, co było, z tym, co jest – logikę podporządkowując moralnemu przesłaniu i cyklicznej wizji czasu.

Tak jak w latach 2005–2007 wrogiem numer jeden dla władzy był Adam Michnik, tak dziś może nim być Jerzy Owsiak albo Andrzej Rzepliński – kolejne figury „dysydentów”. A że słowo „dysydent” wielu Polakom kojarzy się ze Związkiem Radzieckim i Czechosłowacją, a młodym w ogóle niewiele mówi? Tym lepiej, bo tym bardziej obcy i wrogi staje się obiekt zaszufladkowany jako „dysydent”.

Problemem w naszej debacie publicznej jest jednak nie tylko taka retoryka, ale także sposób jej krytyki, który często naśladuje to, co potępia i odtwarza cykliczną wizję czasu. Znane od lat porównywanie języka PiS do dyskursu faszystowskiego jest samo w sobie radykalne i instrumentalizujące historię, może też w oczach niektórych, paradoksalnie, nobilitować ideologiczną nieporadność nowej władzy. Liberalno-lewicowi komentatorzy szukają także analogii między współczesnością a komunizmem. Niedawno krakowski dodatek do „Gazety Wyborczej” opublikował żartobliwy „Kreator pisowskiej nowomowy”, nawiązując do uniwersalnego kodu przemówień komunistycznych dygnitarzy, z którego śmiano się za ancien régime’u. Podobne analogie snuto w latach 2005–2007, prof. Michał Głowiński nazwał wówczas język prawicowej koalicji pisomową, kolejną odsłoną nowomowy.

Podobieństwa na poziomie języka to jednak zbyt słaba podstawa, aby każde działanie demokratycznie wybranej partii łączyć z PRL. Nawet tak bezkompromisowy krytyk wszystkich demokratycznych rządów jak Jan Sowa wpada w ten schemat. W eseju dla „Gazety Wyborczej” porównuje KOD do Solidarności z późnych lat 80., w której „hegemoniczne pozycje objęły intelektualne elity oraz rzecznicy neoliberalnych wolności”, a styl polityki PiS przypomina mu rządy PZPR. Takie zestawienie nie tłumaczy fenomenu PiS, który wyrósł z jednej strony na rozczarowaniu kapitalizmem i biedzie, a z drugiej na rozbudzonych ambicjach konsumpcyjnych i błędach komunikacyjnych poprzedniej władzy. Dodatkowo Sowa leczy dżumę cholerą, bo kreowane przez prawicę podziały wzmacnia kolejnymi – na syty i elitarny KOD oraz na głodny lud, w którego imieniu Sowa (czyli właśnie elita intelektualna) przemawia.

Co więcej, żeby debata była choć odrobinę konstruktywna, antypisowska odmowa spierania się na warunkach drugiej strony nie powinna redukować argumentów adwersarza do „obrazy dla zdrowego rozsądku”. Nawet jeśli „dobrą zmianę” uważamy za złą, warto – zamiast nazywać ją irracjonalnym bełkotem – zadać sobie pytanie, dlaczego trafia ona do zdrowego rozsądku wielu Polaków.

Rozmowa na wagę lajka

Już pierwsze rządy po 1989 r. zachłysnęły się demokratycznym mandatem i niedostatecznie włączyły w proces polityczny zarówno niewygodnych oponentów, jak i szerokie kręgi społeczeństwa. Źródeł retoryki i argumentacji dzisiejszej władzy należy chyba szukać w latach 1992-93, kiedy partia Kaczyńskich była inwigilowana przez zespół płk. Lesiaka za wiedzą dawnych kolegów. Jak zauważa politolog Jacek Sokołowski: „Odrzucenie przez nich [Kaczyńskich] III Rzeczypospolitej na gruncie moralnym – ale również filozoficzno-prawnym – nastąpiło dopiero wtedy, gdy ta właśnie Rzeczpospolita »wyjęła ich spod prawa«”. Pośrednio odpowiedzialny za ten stan rzeczy jest więc deficyt komunikacji wśród samych elit.

Natomiast arogancja władzy wobec zwykłych ludzi, o której tyle się dziś mówi, nie wzięła się z celowej obłudy rządzących, ale z ich wieloletniej ignorancji i niedoceniania roli worka tlenowego, którą to rolę powinna odgrywać debata publiczna. „Nie włączaliśmy narodu do wielkiej dyskusji (…) to się zaczęło ode mnie, za mało rozmawiałem, bo myślałem, że ludzie mi ufają, wierzą i nie muszę się tłumaczyć, i to spowodowało, że rozeszły się te drogi” – przyznawał Lech Wałęsa w ostatnim programie „Tomasz Lis na żywo” w TVP2. Samokrytyczny ton coraz częściej pojawia się w głosach liderów transformacji, ale znowu – dociera on tylko do elit, a nie do pokrzywdzonych mas. Debatowanie o debacie najczęściej ma charakter albo niszowy, albo spóźniony wobec postępującej degradacji komunikowania.

W efekcie nie powstał w Polsce społeczny snobizm na publiczne debatowanie, za to nastąpiła, długo niedostrzegana przez elity, zmiana pokoleniowa. Jej skutki obserwujemy nie tylko w brutalizacji komunikowania, czego jaskrawym przykładem jest internetowy hejting. Zmiana generacyjna nastąpiła też na poziomie koncentracji komunikacyjnej i motywacji do dyskutowania. Młodzi uwagę na komunikacie są w stanie skupić przez dwie, trzy minuty (tyle trwa przeciętnie filmik na YouTubie), a za kontekst problemu wielu z nich wystarczy hashtag, którym opatrzono temat i który odsyła do innych, często przypadkowych informacji. Udział w dyskusji bierze się licząc na to, że coś z tego będzie się mieć – lajk, komentarz, nowych followersów. Debatowanie dla samego debatowania, zastąpił komunikacyjny narcyzm.

Co dalej?

Jeśli za jakiś czas elity zechcą rehabilitować debatę, może to się okazać niemożliwe. Nie ma dziś pokoleniowych autorytetów, nie ma pokoleniowej pamięci o przeszłości i wizji przyszłości, czyli brakuje bazy dla debaty publicznej. „Próbowałem ostatnio wymyślić do wywiadu choć jeden AUTORYTET, który szanują obie strony. (…) Nie ma takiego księdza, profesora, filozofa, nauczyciela, poety, który byłby uważany za godnego wysłuchania przez wszystkich. Podajcie jedno nazwisko. Nikt! To jest miara naszej polskiej klęski i zagrożenie dla społecznej spójności” – przekonywał niedawno Grzegorz Sroczyński na łamach „Gazety Wyborczej”.

Rodzi się też pytanie, kto za parę dekad będzie debatę publiczną moderować. Prowadzę zajęcia ze studentami dziennikarstwa i komunikacji społecznej. Można by naiwne sądzić, że kto jak kto, ale przyszli dziennikarze będą się ekscytować tym, w jakich ciekawych czasach żyją, że będą się spierać o ich ocenę. Obserwuję jednak, że ekscytują się głównie ci o poglądach konserwatywnych lub kukizowych, natomiast milcząca większość prezentuje wobec aktualnych sporów daleko idące désintéressement. Prace dyplomowe wolą pisać o youtuberach i blogerkach modowych niż o sporach politycznych i ideologicznych – i można to zrozumieć. Agresywna i chaotyczna debata publiczna „nie kręci” nawet tych, którzy w przyszłości powinni nadawać jej ton.

Skompromitowana debata przekłada się też na stopniowe osłabienie solidarności społecznej – na zasadzie negatywnej wzajemności. Skoro ja nie jestem traktowany z szacunkiem, to dlaczego mam poważnie traktować ich? Jeżeli mam poczucie, że rządzący mnie opluwają, dlaczego mam się składać na ich pomysły socjalne – nawet jeśli ich beneficjentami mogliby być na przykład moi sympatyczni sąsiedzi z naprzeciwka. Skoro nikt mnie nie pytał o zdanie, to ja na nic się nie zgodzę – dla samego aktu niezgody. Inna rzecz, że przykład z sąsiadami może wkrótce okazać się pieśnią przeszłości. Podziały polityczne rozbijają więzi sąsiedzkie, rodzinne czy koleżeńskie. Obecny podział na Polaków spod znaku PiS i anty-PiS kumuluje wcześniejsze spory (o lustrację, przyczyny katastrofy smoleńskiej, in vitro, prawa mniejszości seksualnych, przyjmowanie uchodźców), a ich mnogość zniechęca do elementarnego wysiłku debatowania. Mityczne „nocne rodaków rozmowy” wypierane są przez światopoglądowe czystki, jakich dokonujemy w naszym otoczeniu. W dobrym tonie jest chociażby usuwanie z Facebooka znajomych, których sądy potępiamy. Jedno kliknięcie wystarczy, by pozbyć się ideologicznego intruza. Problem jednak nie zniknie, raczej obrośnie w niedomówienia, które karmią się nienawistną retoryką.

Warto przypomnieć niepokojącą myśl wybitnego socjologa Karla Mannheima, zapisaną w latach 30. XX w.: „Demokracje z reguły nie są niszczone przez niedemokratycznych wrogów; upadają w wyniku działania niezliczonych samoneutralizujących czynników, które rozwijają się w samym systemie demokratycznym”. W tej przestrodze tkwi też pewna nadzieja – że demokracja ma potencjał samonaprawy, a jej narzędziem może być niedoceniana debata publiczna. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 10/2016