Nie byliśmy głupi

Nie wszystko było złe w polskiej transformacji. Zwłaszcza nie była zła przyświecająca jej autorom idea – idea liberalna.

15.08.2016

Czyta się kilka minut

Premier Donald Tusk z ówczesnymi prezesami PZU i Orlenu podczas juniorskiego Turnieju Orlika, Warszawa, październik 2011 r.  / Fot. Robert Gardziński / FORUM
Premier Donald Tusk z ówczesnymi prezesami PZU i Orlenu podczas juniorskiego Turnieju Orlika, Warszawa, październik 2011 r. / Fot. Robert Gardziński / FORUM

Liberalizm w jego obecnej w Polsce formie łatwo krytykować. Robią to z wdziękiem i systematycznie poważni filozofowie, jak Szymon Wróbel, robią to napastliwie doktrynerzy, jak eurodeputowany Ryszard Legutko, robią to również – złośliwie i bez polotu – publicyści z kręgu różnych odmian prawicy i lewicy, a także politycy, od jawnie sekciarskiej partii Razem po PiS i jej akolitów.

Zdradza też ostatecznie liberalizm partia, która wywodzi się z tradycji wolnościowych, Platforma Obywatelska, ustami nowego przewodniczącego Grzegorza Schetyny deklarując, że chce być PiS-bis. Zapewne zgubiła swój pierwotny elektorat i teraz chce go na nowo ulepić spośród licznych wyborców prawicy.

Po raz kolejny w naszej historii myślenie liberalne pokazuje swoją nie tyle słabość, co bezradność wobec najróżniejszych krytyk i ataków. Bo nurt ten nie znikł, lecz skrył się i znajduje swój wyraz tylko w mało wpływowym, acz wyjątkowym kwartalniku „Przegląd Polityczny”. Trudno się pewnie dziwić: tak się działo w naszej historii regularnie od początku XIX w. Zaciekawienie liberalizmem w Polsce zwykle trwało krótko i było mało owocne.

Wszystkie grzechy liberałów

Doktryna wolnościowa nie jest oczywiście bezdyskusyjna. Liberalizm budzi wątpliwości poważnych krytyków swoim nadmiernym czasami indywidualizmem, niedoceniającym wagi zakorzenienia wspólnotowego jednostki. Stawia też nierealistyczne, jak na mój gust, wymagania, oparte na przekonaniu, że każdy z nas odpowiada za swoją społeczną pozycję i życiowe osiągnięcia. Niekiedy zdaje się, że brak mu socjologicznej wyobraźni.

Łatwo wykazać (w czym lubuje się prawica), że sędziowie miewają polityczne poglądy. Trudno przyjąć dogmat neutralności państwa, bo zwykle każde państwo ma za sobą jakiś system odniesień ideowych, za którym najczęściej stoi większość i dominujący obyczaj. Łatwo też liberalizmowi zarzucić, że tzw. negatywna wizja wolności (wolność pojęta jako brak nacisku na wybory jednostkowe ze strony władzy politycznej) jest faktycznie dość ograniczona w zastosowaniu i w zasadzie mało przestrzegana. Trudno uwierzyć w to, że pluralizm wartości oznacza tylko, że każdy pogląd, nawet taki, który wywołuje we mnie gęsią skórkę, ma prawo być prezentowany. Zwykle pluraliści w istocie bronią miękkiej wersji relatywizmu.

Można też łatwo wykazać, że liberałowie najczęściej niewiele rozumieją z fenomenu religii i zbyt łatwo myli im się doświadczenie sacrum z kultem wodza oraz ideologicznej doktryny. Tak przecież przez dziesięciolecia interpretowano nazizm czy komunizm, opisując ruchy totalitarne metaforami zaczerpniętymi z historii Kościołów. Liberałowie zbyt skromnie zajmowali się też tym, co nazywamy obywatelstwem, teoriami polityki, patrząc na jednostkę przede wszystkim z perspektywy jej ekonomicznej i kulturowej aktywności.

Tych ograniczeń liberalnej doktryny jest wiele. Nie wspominam już o nader licznych krytykach wolnego rynku: ileż to razy pisano mniej lub bardziej słusznie, że liberałowie nie pojmują, czym jest współczucie i sprawiedliwość społeczna, że nie rozumieją, czym są nierówności ekonomiczne, że bronią wyzysku klas niższych?

Kod Razem

Krytyki liberalizmu idą więc u nas w różnych kierunkach i zwykle autorom polemik dawały łatwe poczucie satysfakcji. Niepokój budzi jednak negacja liberalizmu podniesiona na poziom racji państwa, która staje się oficjalną doktryną rządzących i jest zapisana w programie PiS. Właściwie tylko to, co jego autorzy nazywają liberalizmem, jest tam przeciwstawiane „dobrej zmianie”. No, jest oczywiście rozbudowana wykładnia komunizmu, prowadząca do wyjątkowo odkrywczego przekonania, że przez całe ostatnie ćwierćwiecze postkomuniści ze swoimi sojusznikami grabili Polskę.

Bolą mnie ataki na liberalizm tzw. polskich lewaków. Partia Razem, na którą nieopatrznie zagłosowałem, nie tylko w sferze socjalnej zdaje się z PiS-em nie tak wiele różnić, bo śmiało podważa liberalny dogmat o potrzebie zachowania niezależności państwa oraz przestrzegania zasad równowagi sił i trójpodziału władzy. Jej działacze szermują tezą (jak wicepremier Morawiecki) o tym, że Polska znalazła się w rękach elity kompradorskiej i jest podbijana przez zachodni kapitał. Za chwilę poprą pewnie, choćby na poziomie słów, pomysł gospodarczego patriotyzmu. Komitet Obrony Demokracji jest dla nich tylko ruchem konserwatywno-moralnym pozbawionym wrażliwości społecznej; ruchem starszego pokolenia, które broni swojej biografii i majątków, a osoby w nim zgromadzone nie mają świadomości tego, jak bardzo przez lata krzywdzili Polskę swoimi politycznymi decyzjami.

Nie tylko Razem, ale cała hurma dzielnych lewaków używa podobnego języka. W pewnym tekście wybitnego aktywisty mogłem zdumiony przeczytać, że ważniejsze od obrony Trybunału Konstytucyjnego jest dla naszego kraju to, co nazywa się zmową elit, i za tym idąca korupcja. Nie warto analizować, gdzie i jak się owe elity zmawiają (zawsze musi być jakiś spisek), ale nie pojmuję sensu przeciwstawienia autonomii Trybunału elitom.

Fantazja o szubienicach

Początek tego językowego zamieszania w skali makro przyniósł nieszczęsny wywiad mojego niegdysiejszego intelektualnego guru Marcina Króla. Witany w wielu środowiskach jako coś niezwykłego, niemal olśnienie, był ów tekst zbiorem pobożnych życzeń, banałów i po prostu nieprawd. Teza tego wywiadu, ogłoszonego w „Gazecie Wyborczej” pod zabawnym tytułem „Byliśmy głupi”, była dość prosta: nie rozumieliśmy i nie rozumiemy gniewu społecznego, który wzmacniały od początku przemian demokratycznych elity rządowe oraz kapitalizm. O zmowie elit tu wprost nic nie padło, ale jasnym było i jest jedno: całe te 25 lat od 1990 r. było nieporozumieniem, a w związku z tym ustrój państwowy i społeczny Polski zasługuje tylko na delegitymizację. Zostaje nam, jak to proroczo widział Król, widmo rebelii i szubienic.

Uprawomocnienie systemu jest wątpliwe.

Nie mam zamiaru występować jako Pangloss polskiej transformacji. Sam pisałem po aferze z Rywinem i Michnikiem w rolach głównych, że jakiś rodzaj głębokiej przemiany III RP warty jest myślenia. Byłem wtedy zszokowany poziomem korupcji, ohydą debaty publicznej, fatalną jakością prawa. Teraz jednak polityczne tuzy, jak i liczny chór ich sympatyków w imię naprawy świata oraz antykomunizmu chcą rewolucyjnych zmian.

Najdziwniejsza jest w tym prawicowo-lewicowym chórze rola lewaków, którzy próbują mi wmówić za Marcinem Królem, że system od 1989 r. był niesprawiedliwy, prowadził do pauperyzacji milionów, a zwycięstwo partii Kaczyńskiego było wyrazem walki klas. Nie zajmuje ich kwestia jakości demokracji i reguł ustrojowych – pilne ma być tylko rozwiązywanie problemów społecznych. Jak to chętnie piszą młodzi lewicowcy, wolnością i demokracją nikt się nie naje. Przoduje w tym myśleniu Grzegorz Sroczyński z „Gazety Wyborczej” oraz portal Nowy Obywatel, złośliwie, acz trafnie nazywany lewicą smoleńską.

Z krótkich wypowiedzi w tej internetowej gazecie dowiaduję się, że w Polsce od ćwierćwiecza panuje wyzysk, że polski kapitalizm jest zdecydowanie bardziej bezwzględny niż zachodnioeuropejski, że prywatyzacja niemal równa się złodziejstwu i że w ogóle prywatyzuje się wszystko: od fabryk po pamięć zbiorową. Wszystko, co złe (łącznie z przesadnym nieco kultem żołnierzy wyklętych), jest efektem rządów liberałów. Lewica smoleńska powtarza przy tym klisze językowe Jarosława Kaczyńskiego, począwszy od jego zaklęcia o walce z imposybilizmem. Zafascynowana PiS-em i jego projektami budowy nowej klasy średniej otwartej na najuboższych, zdaje się być zaczarowana socjalnymi pomysłami rządu, nie bacząc na ich skutki i koszty.

Liberalizm jest wszystkim, co złe. Zostaje w mowie lewackiej zmitologizowany i zdemonizowany. Aż nie sposób pojąć, co znaczy i co ma wspólnego z oryginałem: liberalizmem Milla, Spencera czy Hobhouse’a.

Na to wszystko nakłada się jeszcze element pokoleniowej rywalizacji: starych trzeba, delikatnie mówiąc, odtrącić czy kopnąć, bo są przeniknięci konserwatyzmem i zajmują posady. Powinni ustąpić miejsca młodym, bo tak młodzi chcą. Można odnieść wrażenie, że młodym lewicowcom wolność się po prostu znudziła. Jest dla nich czymś tak oczywistym, że ani nie potrafią jej docenić, ani zrozumieć.

Dekalog wolnościowca

Mimo wszelkich krytyk, mimo rozczarowania liberalizmem nawet przez niegdysiejszych liberałów, uważam, że nie wolno nam, również naszej lewicy i prawicy, porzucić tego, co nazywam liberalnym mitem założycielskim nowoczesnej Europy. Podkreślam: mitem, a nie dogmatem czy rodzajem nowej prawdy objawionej. Słowo „mit”, obarczone wieloma negatywnymi skojarzeniami we współczesnej myśli politycznej, jest tu jak najbardziej na miejscu. Ma coś z obietnicy, nadziei, ale w pismach Locke’a, Monteskiusza, współcześnie Kołakowskiego, zawarta jest też dość realistyczna wizja ludzkiej natury. Nie są to przepisy oparte na prostych regułach. Zawsze trzeba uwzględniać kontekst kulturowy i historyczny, wiedząc dobrze, że uniwersalny charakter podstawowych zasad nie musi przekładać się na identyczne rozstrzygnięcia w każdym kraju i w każdej kulturze (warto w tym względzie poczytać Edmunda Burke’a).

Nie sposób sobie wyobrazić naszego porządku, naszej wspólnoty narodów i Polski bez wymyślonej przez liberałów idei podstawowych praw człowieka, które po kilku stuleciach przyjęły Kościół katolicki i Kościoły protestanckie. Stanowią one wspólną podstawę najważniejszych instytucji politycznych świata. Nie sposób sobie też wyobrazić państwa godnego szacunku, które nie stosuje się do zasad konstytucjonalizmu, trójpodziału władz i przekonania o konieczności stosowania zasad check and balance. Dobrze wiemy, że władza sądów, w tym Sądu Najwyższego i Trybunału Konstytucyjnego, zajmuje w ustroju liberalnym miejsce naczelne, choć za ich władzą nie stoi siła dana władzy wykonawczej. Nie warto zabiegać o państwo, w którym nie chroni się ludzkiej prywatności (choć wiemy, jak to w rzeczywistości trudne w społeczeństwach zelektronizowanych) przed ingerencją i kontrolą władzy politycznej. Nie można zbudować dobrej wspólnoty bez kultury politycznej opartej na tolerancji i zmyśle kompromisu. Nie sposób sobie wyobrazić naszego wspólnego losu bez niezbędnej równowagi między wartościami indywidualistycznymi a kolektywistycznymi.

Liberałowie cenią nie tylko wielkie wartości: wolność, godność ludzką, ale też stają zazwyczaj po stronie kultury opartej na ironii (co nie ma nic wspólnego z drwiną), zmyśle krytycznym i autokrytycznym. Nie lubią zadufania. Nie lubią nacjonalizmów. Przeszli trudną szkołę filozofii dialogu oraz filozofii Innego. Cenią zmianę i poszukiwania, choć nie zawsze stawiają wszelką nowość ponad doświadczeniem. Szanują zasady autonomii kultury i nauki, wiedząc, jak trudno je zachować w środowiskach profesorskich oraz artystycznych, łatwo ulegających pokusom ideologii i łasych na przywileje władzy. Wiemy, jak fatalne skutki przynosiły i zawsze będą przynosić doktryny w stylu socrealizmu czy ostatnio lansowanego realizmu patriotycznego. Uczyć się na błędach jednak wypada.

Podkreślam: nie jest to wykład doktryny czy historii liberalizmu, a tylko przypomnienie o kilku fundamentalnych dyspozycjach, którymi liberałowie od pokoleń kierowali się w społecznych działaniach. Nie zawsze musiały być spisane i zdogmatyzowane. Raczej pozostawały na poziomie intuicji, które wielcy przedstawiciele tego nurtu, np. Isaiah Berlin i Karl Popper, ciekawie teoretyzowali. Pisaliśmy o tym wszystkim w trudnych czasach opozycji lat 70. i 80., dyskutowaliśmy na prywatnych seminariach i w podziemnych pismach, i faktycznie to pokolenie, które wzięło władzę polityczną po rewolucji 1989 r., o te wartości wyjątkowo zabiegało.

W prowolnościowej postawie nie ma nic oczywistego i koniecznego. Nie ma wyższego powodu, by szanować wolność i liberalne minimum poza tym, że ktoś jednak woli rządy prawa od rządów prawników-populistów. Można ku memu najwyższemu obrzydzeniu cenić sobie władzę autorytarną czy fascynować się antykomunizmem, zamienianym w prostactwa zawarte w micie żołnierzy wyklętych. Można dzielić nas na Polaków i nie-Polaków, co czyni ku memu przerażeniu prezes PiS, można ludzi na siebie szczuć, można budzić nienawiść, ale w takich okolicznościach ład demokratyczny nie przetrwa. Mam jednak nadzieję, że moda na dyktatorskie pokusy i język nienawiści nie będzie trwać długo i lubiłbym, by młoda lewica znalazła się ze swoją piękną wrażliwością społeczną po stronie kultury liberalnej. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
(1951-2023) Socjolog, historyk idei, publicysta, były poseł. Dyrektor Żydowskiego Instytutu Historycznego. W 2013 r. otrzymał Nagrodę im. ks. Józefa Tischnera w kategorii „Pisarstwo religijne lub filozoficzne” za całokształt twórczości. Autor wielu książek, m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2016