Podwójne życie intruzki

Joanna Bator napisała książkę, która jest zapowiedzią książki. W podróż na Sri Lankę zabrała dwa wcielenia siebie, sporą dawkę czystej fikcji i... fotografa.

19.01.2015

Czyta się kilka minut

Jedna z kilkudziesięciu fotografii Adama Golca z książki „Wyspa łza” /
Jedna z kilkudziesięciu fotografii Adama Golca z książki „Wyspa łza” /

Laureatka nagrody Nike stała się pisarką pewną siebie, pełnoetatową i umiejętnie promującą swój talent. Jak można wyczytać w „kobiecej” prasie, ma już w szafie sukienkę, w której odbierze literackiego Nobla. „Pisanie to nie przelewki, tylko szczególna działalność” – mruga okiem do wtajemniczonych.
Jej najnowsza książka, „Wyspa łza”, jest produktem tej „szczególnej działalności”. Choć autorka nazywa swój fikcyjno-biograficzny reportaż ledwie zapowiedzią właściwej powieści, którą ma być „Rok królika” (wyjdzie również w tym roku), to „Wyspę łzę” należy potraktować jak pełnokrwisty kawałek literatury.

Płeć i charakter

Nowa książka Joanny Bator to efekt miesięcznej wyprawy na Sri Lankę i wieloletnich ćwiczeń nad „sobąpisaniem”, ale także produkt literackich mód.
Otwierający cytat autorka zaczerpnęła z hołubionego dziś Stanisława Brzozowskiego: „Co nie jest biografią, nie jest w ogóle” – wpisując się w modny w humanistyce zwrot biograficzny. Nie trzyma się jednak sztywno drogowskazów zostawionych przez poprzedników. „Nie ma co liczyć ani na klasyczną autobiografię, ani na historię detektywistyczną, ale wycisnę z miąższu rzeczywistości samą esencję prawdy i doprawię ją zapachem cynamonu” – zapowiada z nieskrywaną satysfakcją.
Za tą deklaracją kryją się motywy siostrzeństwa i egzystencjalnej podwójności, sygnalizowane już w debiutanckiej „Kobiecie”, z rozmachem potraktowane w quasi-rodzinnej wałbrzyskiej „Piaskowej Górze” i „Chmurdalii”, a zwłaszcza w wyróżnionym nagrodą Nike postgotyckim thrillerze „Ciemno, prawie noc”. Jego bohaterka, Alicja, wraca do zamku księżnej Daisy, aby rozwikłać zagadkę samobójczej śmierci mrocznej siostry. Przed zarzutem literackiego recyklingu Bator broni się następująco: „Trzeba szatkować, ucierać, mieszać, miksować motywy z własnego życia i zszywać ze skrawkami rzeczywistości, które uda się wyszarpać z tropikalnej materii”.
Zatem i w tej podróży Bator będzie się konfrontować ze swoim drugim ja, swoją mroczną siostrą.

Biegnij, Joanno, biegnij

Sri Lanka – tytułowa „wyspa łza” – to wyspa zła. Właśnie w czasie przystanku na Cejlonie podróżujący wspólnie Witkacy i Bronisław Malinowski ostatecznie się poróżnili. Bator odszukała hotel, gdzie Witkacy omal nie pociągnął za spust przystawionego do skroni browninga.
Jednak to nie Witkacy, ale Sandra Valentine przyciągnęła ją na wyspę. „Moja siostra, przekleństwo moje i miłość moja, moja żona” – mówi o niej Bator-narratorka. Ćwierć wieku temu Sandra Valentine, atrakcyjna trzydziestoletnia Amerykanka, porzuciła Nowy Jork. 20 marca 1989 r., w trakcie wojny tamilsko-syngaleskiej, dotarła na Sri Lankę.
Osiem dni później ruszyła na świętą Górę Adama, łączoną z Buddą, Adamem, Śiwą i św. Tomaszem. Tu ślad się urywa, został tylko plecak, a w nim niewysłany list do siostry. Ciała nie znaleziono: „Może więc Sandra Valentine zapragnęła po prostu zniknąć bez śladu i wszystko zaplanowała? A może dopiero w drodze stało się coś tak ważnego, że już nie chciała wrócić?”.
Z poszukiwań, których rezultatu nie zdradzę, wykluwają się małe opowiastki o innych zaginionych kobietach. „Wyspa łza” to hołd dla tych, które „zniknęły bez śladu”, bo świat się nie upomniał o nie. Obok Meksykanek wykorzystywanych przez lokalnych machos, pojawiają się ofiary tzw. zabójstw honorowych oraz... Iwona Wieczorek. Postać mrocznej bliźniaczki zostaje jednak podszyta popkulturą. Bliżej jej do upiornych sióstr z filmowego „Lśnienia” Stanleya Kubricka, które dostają od autorki w prezencie słodką twarz bliźniaczek Olsen.
Zresztą Sandra Valentine jest dla narratorki tylko pretekstem do opowieści o własnych podróżach i ucieczkach. Wymyślanie różnych wersji zaginięcia Valentine, jej śmierci lub nowego życia za zasłoną cejlońskiej prowincji, stanowi egzorcyzm nad widmem pisarskiej niemocy i recyklingu pomysłów Bator.
Sandra Valentine, podobnie jak Bator-pisarka i Bator-narratorka, prowadzi w „Wyspie łzie” podwójne życie.
Jest osobą autentyczną i zarazem wymyśloną przez autorkę, rozkochaną w samym dźwięku jej imienia – trochę scenicznym, trochę kiczowatym. Bator kusi, że idąc tropem zaginionej, opowie własne życie. Ale zamiast pisać sobą, pisze raz sklepami Schulza, raz czarnym słońcem Kristevej, raz pierścieniami Saturna Sebalda. Czasem wplata w potoczysty tekst nazwisko Barthes’a czy Lacana – całkowicie zbędne dla fabuły, ale pisarka, niczym leciwy drapieżnik zaznacza w ten sposób teren intelektualnej opowieści. Narratorka kokietuje czytelnika wizją własnej depresji, myśli samobójczych i neurozy – leczonych dość udatnie w cejlońskim słońcu.

Jedz, módl się, kochaj

W „Wyspie łzie” jest wiele ryzykownych fraz, na granicy kiczu i banału, jak „pociągi pędzące w umysłach”, „chili ostre jak seks” albo „wyprawy do kresu nocy”. Jednak łatwo wybaczyć Joannie Bator nadmierne szarżowanie tępym słowem. Z wyczuciem zmaga się bowiem z niełatwą materią kobiecości i duchowości w postkolonialnym kontekście. Obserwuje, jak staje się „dziwnym białkiem”, turystką w pseudoorientalnym stroju, którym gardzą miejscowi i po którym można od razu rozpoznać przybysza, tak bardzo chcącego być swojakiem, że aż bije od niego śmieszność: „Przyznaję, łudziłam się odrobinę, że uda mi się na wyspie szmaragdowej utkać przyjemną opowieść międzykontynentalnej flaneurki, która, ach, je, modli się i kocha, bo dlaczegóż by nie pokrzepić serca własnego i cudzych serc odrobiną dobrze przyprawionej egzotyki”.
To nie Bator-publicystka (która jeszcze niedawno życzyła duchownym katolickim „wesołego Gendera” i niczym Godzilla zmiatająła zacietrzewienie i głupotę polsko-polskich sporów) jest autorką „Wyspy łzy”, lecz Europejka-ateistka otoczona duchami. Odkaża i oczyszcza zmitologizowany świat z precyzją dyplomowanej higienistki, ale ukradkiem modli się do żeńskich bóstw. Doskonale zdaje sobie wszak sprawę z obecnego w naszej kulturze przeświadczenia o niemocy kobiet na terytorium gatunku literackiego, który obrała: „intruzka brzmi (...) niepoważnie i miękko, niczym nazwa halki albo małej torebki, jakby obca kobieta wkraczająca na jakiś teren nie mogła być niebezpieczna albo w ogóle nie przewidziano, że osoba płci żeńskiej może robić takie rzeczy”. Dlatego gdy miejscowi ją „głaszczą” niczym „świątynny talizman przynoszący szczęście”, uwiera ją ta pasywna uprzywilejowana pozycja. Nie chodzi tu wyłącznie o przewagę geopolityczną, ale także cielesną.
Chora Lankijka, której ciało pokrywa narośl, może liczyć na zainteresowanie zachodniego świata tylko jako dziwo, ucharakteryzowane „ku uciesze gawiedzi” na „Dziewczynę z perłą” (Bator nawiązuje tu do kontrowersyjnego reportażu Wojciecha Tochmana i Grzegorza Wełnickiego z Manili). Narratorka znajduje się na drugim biegunie, świadoma swojej fizycznej atrakcyjności, która bardzo przydaje się do prozy. Jej mężczyźni trwają we wspomnieniu jako pocieszna menażeria skrzyżowanych gatunków zwierząt: „kolczatkolabrador obronny, pawiolew bezpański i piękny, motyloskorpion jadowity, różowy jeżozwierz tygrysi, pegazookapi wędrowny, słowikodziobak śpiewający, jednooki tchórzochomik płaczliwy, pandoleniwiec pospolity...”. Nawet miłość jest więc podwojona i dająca się sprowadzić do dwóch archetypów: Starości i Młodości. Obie można wymyślić, zużyć i przetworzyć w farsę. „Zdarzało mi się kłamać w miłosnych okolicznościach, choć może lepsze słowo to konfabulacja” – droczy się z obrońcami moralności.

Prawdziwe kłamstwa

„Jeśli teraz ktoś będzie koniecznie chciał wiedzieć, skąd jestem, podaruję mu tę książkę z włóczęgi przez Wyspę Łzę” – zapewnia Bator, która tak naprawdę nic nam nie zdradza, nie odsłania się: „Moja rola, w której czuję się z czasem coraz lepiej, polega na byciu daleko i dostarczaniu tym, co zostali, powodu do dumy, jakby moje życie było złotym pucharem, który można postawić na półce i pokazywać znajomym”. O klęskach więc nie mówi, aby nie sprawić nikomu zawodu. Więcej dowiadujemy się o nieszczęśliwych ciotkach i kuzynach, o niekochanych kochankach, o nieśmiałym chłopcu, który w szatni całował jej kurtkę, nie mając śmiałości objąć właścicielki. Bator zostawia jedynie „zahaczki”: migotliwe fragmenty wspomnień, które „pozwalają na szczególną zmysłową przyjemność dotykania biografii pisarza”. Taką zahaczką jest opowieść o wymyślonej w dzieciństwie siostrze Heldze, mieszkającej w poniemieckiej szafie w wałbrzyskim mieszkaniu dziadków. Albo o dziewczęcej zabawie w widoczki, polegającej na grzebaniu w ziemi ołtarzyków ze zdjęciem czyjejś ślicznej twarzy i wykopywaniu ich następnego dnia w oczekiwaniu spotkania z wielkim pięknem drugiej osoby.
Ten reportaż jest więc zbiorem fantazji o kimś trzecim, kto mógłby odegrać rolę ekstremalnego towarzysza w „podróżyciu”. Chodzi więc nie tyle o podwójną egzystencję, co o istnienie zwielokrotnione, które pozwalałoby wypełnić możliwe sensy: „Podczas jednej z takich wypraw z K., słonecznych i gęstych, przyszło mi do głowy, że ktoś trzeci mógłby do nas dołączyć właśnie z powodu obezwładniającego poczucia nadmiaru, przerostu znaczącego, jaki wtedy odczuwamy. Hojność świata nie mieści nam się w dłoniach i trzeci element byłby katalizatorem, trzecią parą rąk i oczu, tym, który mówiłby właściwe słowa w zachwycie i zmęczeniu, a czasem po prostu szedł z nami na targ po owoce”.
Dlatego w „Wyspie łzie” pojawia się Bator-pisarka i Bator-narratorka, które nie są Bator z krwi i kości ani nawet Bator z prasy kobiecej. Dopełnia je czysta fikcja – Sandra Valentine, wcześniejsze wcielenie narratorki, i Anna Karr z zapowiadanej na ten rok powieści, czyli wcielenie kolejne.

Groźba egotyzmu

Ewa Domańska, pisząc o debiutanckiej „Kobiecie” Bator, dostrzegała w niej groźbę takiego egotyzmu, który unieważnia problem odpowiedzialności za innych ludzi, przygodnie wplątanych w powieść. Czyż nie powinniśmy bowiem pamiętać, by „nie pożądać bliźniego swego nadaremnie?” – pytała. Ta wątpliwość może się pojawić też przy lekturze „Wyspy łzy”. Sandra Valentine musi zniknąć bez śladu, a Anna Karr rozpłynąć się w wodach Wisły, aby spełnić zamysł pisarki i przyciągnąć czytelnika.
Kto jest więc okrutniejszą bliźniaczką? Ta mroczna, zapisana na kartkach powieści, czy ta jasna, zapisująca kolejne strony? Pogodzić może je tylko pozostawione bez odpowiedzi pytanie: „Jak by to było po prostu zniknąć?”. Prawdziwa Bator w najbliższych miesiącach na pewno nie zniknie. Można się nawet spodziewać, że będzie jej dwa razy więcej. ©℗

Joanna Bator „Wyspa łza” fotografie Adam Golec, Wydawnictwo Znak, Kraków 2015.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2015