Elity w dołku

Polscy intelektualiści: skłóceni ze sobą, uwiedzeni przez media i odrzuceni przez społeczeństwo, próbują wyjść z pułapki.

27.07.2015

Czyta się kilka minut

U góry od lewej: Marcin Król, Tadeusz Mazowiecki, Andrzej Wajda, Bronisław Geremek, Jarosław Kaczyński. U dołu od lewej: Adam Michnik, Jacek Kuroń, Zdzisław Krasnodębski, Ryszard Legutko, Piotr Gliński, Krzysztof Szczerski i Reytan / Fot. Montaż „TP” na podstawie Jana Matejki /
U góry od lewej: Marcin Król, Tadeusz Mazowiecki, Andrzej Wajda, Bronisław Geremek, Jarosław Kaczyński. U dołu od lewej: Adam Michnik, Jacek Kuroń, Zdzisław Krasnodębski, Ryszard Legutko, Piotr Gliński, Krzysztof Szczerski i Reytan / Fot. Montaż „TP” na podstawie Jana Matejki /

Już mało kto cię słucha / Znika dawny blask / Krok zawęża, słów brakuje / Trudno kupić czas” – śpiewał Paweł Kukiz w 2012 r. Dziś ta piosenka brzmi jak epitafium dla polskich elit, odrzuconych przez społeczeństwo. Rządzący politycy zostali ośmieszeni podsłuchami i wyborczą klęską Bronisława Komorowskiego. Ekonomistów i ludzi biznesu zaskoczył bunt „śmieciówkowców”, którzy okazali się nie tak elastyczni w akceptowaniu warunków pracy, jak sądzono. Artyści coraz częściej wygrywają z celebrytami w rankingu żenady, jak na przykład pisarz Michał Witkowski promujący samego siebie w pasiastej furażerce i wisiorze z klocków lego z symbolem SS.


Przeczytaj także:


A intelektualiści? Coraz bardziej oburzeni na medialne pseudoelity, coraz bardziej źli na siebie i coraz mniej słuchani przez innych, sami ogłaszają kryzys własnego środowiska.

Bez obciachu

Brak orientacji w kulturze wysokiej i brak zainteresowania dyskusjami intelektualnymi przestały dziś być obciachem. Wśród studentów kierunków humanistycznych, nawet w obecności wykładowcy, można bez wstydu przyznać: „nie wiem, nie znam się i dobrze mi z moją ignorancją”. Jeśli media wyciągną jakiemuś celebrycie lub celebrytce, że od czasów podstawówki księgarnie i biblioteki omija z daleka, to tylko powód do kilkudniowej „beki” w internecie z nieszczęsnego delikwenta, do której intelektualiści chętnie się przyłączają. W internecie intelektualista występuje bowiem w postaci szczątkowej. Może np. ogłosić na Facebooku, że wspomniany Michał Witkowski w czapce SS przestał być pisarzem. Inni też się oburzą – o ile kojarzą, że Witkowski bywał literatem.

 Zrzucanie całej winy na „społeczeństwo niewiedzy” i ogłupiające media niczego jednak nie tłumaczy. Intelektualiści są skłóceni przede wszystkim z samymi sobą. Rozpadają się pragmatyczne alianse, pączkują nic nieznaczące koterie, które zamiast fermentu produkują pogardę wobec ideowego rywala.

Bez retorów

Już w 2001 r. amerykański prawnik Richard Posner w książce „Publiczni intelektualiści. Studium upadku” przekonywał, że świat akademików uczestniczących w debacie publicznej stał się „przypadkowy i chaotyczny”, a ich wypowiedzi „mniej wyróżniające się, mniej interesujące, mniej istotne”. Winę za ten stan rzeczy mieli ponosić sami intelektualiści, ślepo idący za głosem rynku idei, który kreował popyt na dramatyczne diagnozy i efektowne prognozy kosztem ich rzetelności i trafności. Aż się prosi, żeby krytykę Posnera przyłożyć do rodzimego ogródka, choć w Polsce właściwie nie ma i nie było tego rodzaju publicznych retorów.

Nie mamy ich, bo nie było odpowiednich warunków, żeby zaprawili się w publicznej retoryce i finezji prowadzenia sporu. Mądrzy ludzie czasów PRL wypowiadali się głównie na obrzeżach sfery publicznej, w inteligenckich enklawach wolnych od brutalnej jatki. Kwitła wtedy sztuka epistolarna i eseistyka, ze swej istoty skierowane do wąskiego grona odbiorców. Po 1989 r. zapotrzebowanie na pluralizm opinii wypełnili więc nie intelektualiści, ale rozdrobnione partie i komercyjne media. Według badań niedawno zmarłego Edmunda Wnuka-Lipińskiego, we wczesnych latach 90. co czwarty czynny polityk to były członek PZPR, w sferze kultury – co trzeci działacz.

Poczucie, że rodzimi gracze nie dorastają do potrzeb III RP, sprawiło, że w pierwszych latach transformacji powstała przestrzeń dla szczególnych postaci, które nazywam głosami z zewnątrz. Są to osoby, którym przypisuje się wyjątkową przenikliwość i dystans wobec naszych spraw z racji tego, że nie są jednymi z nas. Najczęściej chodzi o przedstawicieli rozmaicie rozumianego Zachodu. W ekonomii punktami odniesienia byli Milton Friedman i Jeffrey Sachs (dziś krytycy neoliberalizmu też mają importowego mentora, francuskiego ekonomistę Thomasa Piketty’ego). W polityce nawet egzotyczny Stan Tymiński co piątemu wyborcy wydawał się swego czasu lepszy niż skonfliktowani solidarnościowi kandydaci.

Z zewnątrz

Najgorętsze powitanie zgotowaliśmy jednak po 1989 r. zachodnim historykom, którzy odkurzyli obraz heroicznej Rzeczpospolitej, nie tyle wracającej do Europy, co od zawsze będącej jej sercem.

W 2005 r. podczas Warszawskich Targów Książki tabun ludzi, stłoczonych w auli na 12. piętrze Pałacu Kultury i Nauki, czekał na Lynne Olson i Stanleya Clouda, autorów „Sprawy honoru”, książki o Dywizjonie 303. Amerykanie, nie rozumiejąc polskich resentymentów, byli speszeni rolą spóźnionych zachodnich emisariuszy polskiego bohaterstwa, którą to misję polscy wydawcy i czytelnicy chcieli im przypisać. Z kolei Norman Davies, świetny pisarz i mówca, szybko został obsadzony w roli adwokata polskich racji na europejskiej arenie. Kiedy w 2008 r. wydał pracę o II wojnie światowej w całej Europie, a nie tylko w Polsce, musiał się tłumaczyć dziennikarzowi „Newsweeka” z zarzutu znudzenia się Polakami: „Nie, nie. To nie tak. Ja się czasem frustruję, irytuje mnie to, co widzę i słyszę, ale nigdy się Polską nie nudzę”.

Jeden głos z zewnątrz okazał się niechciany, a przez niektórych znienawidzony. Mieszkający na stałe w USA Jan Gross wywołał „Sąsiadami” najintensywniejszą dyskusję historyczną III RP. Spór o polsko-żydowską przeszłość odsłonił nie tylko antysemickie poszycie współczesnej debaty publicznej. Obalony został mit jedności intelektualistów wobec wizji narodu i patriotyzmu. Obnażone zostały też kruche podstawy mitu społecznego przywództwa intelektualistów czy szerzej – inteligencji. Ferwor wśród elit w niewielkim stopniu przełożył się na świadomość historyczną Polaków, a przewidywalność stanowisk zwyczajnie znużyła dużą część publiczności.

Mimo to w debacie prezydenckiej z 17 maja Andrzej Duda cynicznie zagrał jedwabieńską kartą. Zarzucił Bronisławowi Komorowskiemu, że słowami „naród ofiar musiał uznać tę niełatwą prawdę, że bywał także sprawcą” (wyjętymi z listu prezydenta na 60. rocznicę mordu Żydów w Jedwabnem z rąk polskich sąsiadów) wpisuje się on w „kłamliwe oskarżenia” Polaków o współodpowiedzialność za Holokaust. Liberalno-lewicowe elity nie kryły oburzenia tymi retorycznymi gierkami, ale czy dla wyniku wyborów ich niesmak miał jakiekolwiek znaczenie?

Spór o książki Grossa ujawnił jeszcze jedną słabość elit, o której wciąż za mało się wspomina. Chodzi o ich bezradność (a może cynizm?), kiedy mają mówić o wsi, o prowincji, o tym, co nieelitarne. To obronne „schłopienie” polskiej winy paradoksalnie połączyło skłócone strony dyskusji: od „Rzeczpospolitej” po „Krytykę Polityczną”.„Chłopstwo jest jedyną grupą, która została publicznie naznaczona za mordy na Żydach, które popełniały wszystkie warstwy w Polsce. Tylko o chłopach mówimy, że była to prowincja-noc, że było to jądro ciemności narodu polskiego. Nasuwa się pytanie, dlaczego nie mówimy o elitach, które tych chłopów wychowywały” – krótko i węzłowato podsumowała to zjawisko Joanna Tokarska-Bakir.

Uwiedzeni

Polska liberalna i solidarna, nowoczesna i smoleńska, racjonalna i radykalna – rodzicami chrzestnymi tych podziałów są właśnie elity intelektualne. Swoimi wypowiedziami naturalizują one konflikt między rzekomo szlachetniejszą moralnie grupą obywateli a tą szkodliwą (działa to w obie strony).

W czyim imieniu to robią? Takim moralizowaniem najbardziej zainteresowane są dziś media i partie prowadzące medialną politykę. Dwie dekady temu Marek Czyżewski, badacz dyskursu publicznego, pisał, że polskie elity zostały uwiedzione przez masy. W przekonaniu, że kokietując publiczność, kontrolują sytuację, nie dostrzegły, jak gorliwie odpowiadają – owszem – na masowy popyt. Popyt na rozrywkę.

Obecnie to media uwodzą elity, bo podtrzymują ich wrażenie, że masowa publiczność wciąż czeka na głos ekspertów i intelektualistów, którzy objaśnią i naprawią świat. Tymczasem masy rozpadły się na dziesiątki mikropubliczności. Te coraz częściej słuchają głosu nowych elit, czyli blogerów, aktywistów miejskich, liderów ruchów społecznych, celebrytów czy bohaterów medialnych talent shows, którzy wydają im się bardziej autentyczni albo przynajmniej zabawniejsi niż tradycyjne autorytety.

Uzależnienie elit od medialnej obecności ukazało nową twarz w marcu 2013 r., kiedy Jarosław Kaczyński wszedł na sejmową mównicę „uzbrojony” w tablet, by – jak sam twierdził – pokazać rządowi i ludowi „autentyk”. Tym „autentykiem” było nagrane wcześniej przemówienie Piotra Glińskiego, który przekonywał, że będzie premierem na miarę swoich czasów. Rządu jednak nie odwołano, a o niedoszłym premierze, który potem zmienił się w niedoszłego kandydata na prezydenta, szybko zapomniano.

Pół roku później odbywał się w Szczecinie zjazd Polskiego Towarzystwa Socjologicznego. Gdy Gliński, ceniony socjolog i były przewodniczący PTS, skończył wykład o społeczeństwie obywatelskim, brawa były stłumione. Wielu słuchaczy, bez względu na poglądy polityczne, czuło, że – chcąc nie chcąc – razem z Glińskim będzie jeść tę żabę. Bo intelektualista dał się uwieść władzy, choć i tak zostanie przez nią porzucony.

Przebudzenie intelektualistów przyszło wraz z dwiema debatami, które na pierwszy rzut oka nie mają ze sobą wiele wspólnego. Lawinę wywołał w 2012 r. Andrzej Klesyk, prezes PZU, słowami (przypisanymi mu zresztą, bo w rzeczywistości ujął to subtelniej), że polskie uczelnie to „fabryki bezrobotnych”. W toku dyskusji szybko okazało się, że – jak to ujął Karol Tarnowski – „kością w gardle urynkowienia” jest humanistyka. W Polsce większość elit intelektualnych to humaniści. Mając przeciw sobie zarówno rząd, jak i większość dziennikarzy, część z nich przystąpiła do obrony matecznika. Komercjalizacja i upraktycznienie humanistyki, ich zdaniem, nie wychowa nowego pokolenia intelektualistów, nawet tych publicznych, w amerykańskim stylu. Bo oni muszą być kształceni w warunkach względnej autonomii nauki od reguł rynku.

Bolesną ilustracją tego niepokoju okazała się druga, niemal równoległa dyskusja o… Katarzynie W. Ekscytacja sprawą matki oskarżonej o śmierć córki pokazała, że media są rozpędzoną machiną, która sama pozbawiła się hamulców. Wypycha za burtę tych, którzy mogliby być wiarygodnym głosem rozsądku, a pozostałych skazuje na los banalnego „szybkomyśliciela” (określenie socjologa Pierre’a Bourdieu), który w 30 sekund ma rozłożyć każdy skomplikowany problem na łopatki. Modelowym produktem tego procesu był odcinek audycji „Tomasz Lis na żywo”, gdzie obok siebie zasiadły psycholożki Hanna Samson i Teresa Gens oraz celebrytki Katarzyna Cichopek i Joanna Koroniewska, dzielące się z publiką autorskimi teoriami o wychowaniu dzieci. Oglądalność okazała się rekordowa, a motywacją widzów była raczej chęć wyzłośliwiania się niż żądza wiedzy. Może intelektualiści nie są więc nikomu potrzebni?

Nostalgiczni

Palącym wyzwaniem dla elit staje się dziś odbudowa społecznego zaufania i dystansu między zadaniowymi ekspertami a intelektualistami „z powołania”. Dwudziesto- i trzydziestolatkowie wydeptują zatem nowe ścieżki.

Pierwsza to szlak nostalgiczny: w 2013 r. Sławomir Sierakowski w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim wyznawał: „tęsknię za facetami w swetrach”, za Kuroniem i wczesną Unią Wolności. To w nich widzi inteligenckich „etosowców” i społeczników, a siebie uważa za spadkobiercę ich roztrwonionej idei. Koleżanki z „Krytyki Politycznej” przypominają też o „facetkach w garsonkach”, wydając wywiady i biografie, których bohaterkami są Maria Janion i zapomniane opozycjonistki. Sam Sierakowski pracuje nad intelektualną biografią Czesława Miłosza.

Odkurzaniu dziedzictwa towarzyszy stałe punktowanie kondycji aktualnych elit władzy oraz odmowa wejścia przez ludzi „Krytyki” do politycznego nurtu i wzięcia odpowiedzialności za wprowadzanie w życie lewicowych postulatów. Choć stanie z boku zasługuje na szacunek, to oznacza też oddanie pola tym siłom, które mają na sztandarach jeszcze bardziej „ludowe” hasła, a którym brakuje respektu dla spuścizny poprzedników.

Zbuntowani

Druga ścieżka jest rewolucyjna. Intelektualiści przejmują język protestu i radykalnej zmiany, który wcześniej odrzucali jako populistyczne zgniłe jajo. Przełamują wstyd i swoiste poczucie wyższości, że strajkować im nie wypada, ani – tym bardziej – skandować przez megafon antyrządowych haseł jak „jacyś górnicy” czy „jacyś rolnicy”. Członkowie Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej na przełomie maja i czerwca wywiesili żałobne flagi, przeszli w „czarnej procesji” przed Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego, a minister Lenę Kolarską-Bobińską zaprosili na „okupacyjne wykłady”, czyli „korepetycje” dla rządzących. Pani minister z korepetycji nie skorzystała, ale media przynajmniej nauczyły się poprawnie rozwijać skrót KKHP.

Mimo rozczarowania mediami, są one wciąż traktowane jako klucz do sukcesu: kusi się je zapachem rewolty i łapie na lep mocnych haseł. Intelektualiści prawicowi od dawna na tym budowali swoją markę – zwłaszcza wtedy, gdy byli w odwrocie. Dziś tę drogę coraz częściej wybierają ich ideowi przeciwnicy. Jan Sowa w ciągu kilku tygodni po premierze najnowszej książki „Inna Rzeczpospolita jest możliwa!” udzielił więcej wywiadów niż Piotr Sztompka, socjolog o światowej renomie, w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Z rozmowy na rozmowę Sowa dolewa oliwy do ognia. „Banda zapijaczonych sarmatów (elity) porwała autobus (Polska), którym uradowana z imprezy wjeżdża właśnie pod prąd na autostradę i z radością ze świetnej zabawy oraz z pijackim »Huuuurrrrraaaaa!« na ustach zmierza na pełnym gazie wprost na czołówkę z 40-tonowym TIR-em” – mówił na początku lipca w wywiadzie dla Wirtualnej Polski.

I choć Sowa ma kilka wartych dyskusji pomysłów dla polskiej demokracji, to nie wiadomo, kto będzie chciał na serio z nim debatować. Apodyktyczny ton czyni go samotnym wśród swoich, a antyestablishmentowa retoryka przybliża go do tych, których pomysłów sam się boi: „Z kilkoma znaczącymi wyjątkami (…) cała elita intelektualna lat osiemdziesiątych zaangażowana w »obronę robotników« – m.in. Adam Michnik, Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, a nawet szczycący się zawsze swoją lewicowością Jacek Kuroń – poparła i aktywnie pomagała realizować plan transformacji polskiej gospodarki, który świadomie i celowo skazywał spore segmenty społeczeństwa na przemiał”. Wciela się w klasycznego ojcobójcę, który musi obalić poprzedników, żeby pomścić odziedziczoną po nich ideę. Skutkiem ubocznym tych rozliczeń jest jednak antagonizacja środowiska i wysyłanie do publiczności komunikatu: „nie szanujemy się i nie wiemy, o co nam nawzajem chodzi”. Czy żeby budować lepszy ład, naprawdę trzeba zohydzić cały dorobek transformacji, zapominając, że gdyby nie ona, to wszystkie rewolucyjne dyskursy toczyłyby się na korytarzach i zapleczach, a nie w ogólnie dostępnych mediach?

U podstaw

Trzecia ścieżka to obrazkowa praca u podstaw. O piątej rano pobudka, śniadanie w radiu wraz z innymi komentatorami polityczno-gospodarczej gorączki, przed lunchem wpis na blogu, a po południu proszony wykład lub debata w klubokawiarni. Przy odrobinie szczęścia znajdzie się chwila czasu na pracę naukową. Łatwo się w tej misji cywilizacyjnej zagalopować. Po pierwsze, wychodząc z założenia, że ich zdystansowany głos zawsze będzie lepszy niż stronnicze wypowiedzi polityków i aktywistów, intelektualiści nadal za często pozwalają się przerabiać mediom w głowy gadające na każdy temat: w poniedziałek o kryzysie w Grecji, we wtorek o sytuacji na Ukrainie – mimo że de facto jest się np. socjologiem kultury. Po drugie, towarzyszy temu przekonanie, że trzeba mówić do wszystkich naraz, a społeczeństwo w swej masie nigdy nie będzie wystarczająco mądre, by przetrawić intelektualny przekaz. Trzeba więc upraszczać, dziesięć razy powtarzać to samo i ilustrować z życia wziętymi obrazkami. Dlatego nazywam tę drogę obrazkową „pracą u podstaw” – bo posługuje się kolorowymi obrazkami i czasem zamienia samych intelektualistów w obrazek do pokolorowania i wyrzucenia, kiedy się znudzi.

Która z tych ścieżek daje elitom największe nadzieje na przywrócenie do łask? Każda może być dobra, o ile nie zmieni się we własną karykaturę i zdoła wytworzyć społeczny snobizm na konstruktywną krytykę, czyli jedyny „towar”, jaki intelektualiści mają do zaoferowania. ©

Fot. Karol Serewis / EAST NEWS // MSF / REPORTER // Mariusz Gaczyński / EAST NEWS // Tomasz Michalak / PAP // Jakub Kamiński / PAP // Andrzej Lange / SE / EAST NEWS

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 31/2015