Wysoko. Pusto. Słono.

Z Kirgistanu wyjeżdża się na Czerwoną Przełęcz, czyli Kyzyl Art, i tam jest posterunek tadżyckich pograniczników.

16.07.2013

Czyta się kilka minut

Siedzą na wysokości 4 tys. metrów w blaszanych kontenerach, bez wody i prądu. W jednym stało biurko, krzesło, a zaraz za krzesłem dwie piętrowe prycze, na których leżeli półnadzy mężczyźni. To był urząd celny. No ale brodaty facet za biurkiem podał mi rękę i przyjacielsko zagadywał, przepisując dane z paszportów do kratkowanego zeszytu.

Nad tym obozowiskiem z blachy wieje zimny wiatr. Wojsko chodzi w plastikowych klapkach i cywilnych dresach. Tylko na głowach mają wdzięczne wełniane czapeczki w kamuflujący deseń.

Po drugiej stronie z gór spełza cała zieleń. Robią się sypkie i żółtawe. Przez dziesiątki kilometrów jesteśmy sami na żwirowej drodze. Tylko ta droga i płot z lewej sprawiają, że krajobraz staje się nieco człowieczy. Bez nich jest całkiem przedwieczny. Z czasów, gdy Stwórca dopiero rozmyślał nad ideą roślinności, czy w ogóle przyrody ożywionej.

Natomiast płot był fragmentem najdłuższej na świecie konstrukcji wybudowanej ludzką ręką. W czasach swej świetności ciągnął się nieprzerwanie od Bałtyku po Pacyfik. Tutaj, w ultrasuchym Pamirze, mógł przetrwać jeszcze dziesięciolecia. Nie mogłem od niego oderwać oczu. Chwilami biegł prosto, jak legendarna stalinowska linia wyrysowana na mapie, którą w istocie przecież był. Góry piętrzyły się, falowały, ustępowały, ale płot niczym produkt geometrii wykreślnej nic sobie z tego nie robił. Był jak czysta idea tnąca wskroś chaos natury. Składał się z kilkunastu poziomych drutów kolczastych, rozpiętych na dwuipółmetrowych drewnianych słupkach. Im bliżej ziemi, tym odstępy między drutami były mniejsze. Dla pewności na metr od poziomu gruntu dodano jeszcze po dwa druty ukośne, wzmocnione niższym słupkiem. Na górze do poprzeczek nadających wyższym słupkom kształt litery „T” przymocowano dodatkowe druty na podobieństwo platformy czy też ciągnącego się nad płotem właściwym daszka. Same słupki zaś wykonane były z surowych okrąglaków z wyraźnie zaznaczonymi sękami. W każdym razie było widać, że to z drzewa iglastego.

Opisuję to tak dokładnie, ponieważ ważny jest kontrast między pierwotnością pamirskiego krajobrazu a bezlitosną regularnością konstrukcji: słupek za słupkiem, przęsło za przęsłem, linia za linią, gwóźdź za gwoździem, splot za splotem... Jechaliśmy wzdłuż tej zmaterializowanej abstrakcji przez jakieś dwieście kilometrów. Tam, po lewej, wciąż niebezpiecznie blisko były Chiny. Potem płot umknął głębiej w góry i to był znak, że Chiny też się nieco oddaliły.

Opisuję go tak dokładnie, ponieważ nie znalazłem nigdzie tak doskonałego wcielenia idei. Linia wyrysowana ręką dyktatora na mapie stawała się linią fizyczną krojącą krajobraz i w przenośni, i jak najbardziej dosłownie. Nie tylko ludzie, ale i zwierzęta tych dzikich stron nie mogły przemieszczać się w górach Pamiru. Ani argali, czyli owce Marco Polo, ani irbisy, czyli pantery śnieżne. Teraz już trochę mogły, bo od upadku ZSRR nikt o „sistiemę” nie dbał. Co parę kilometrów w drutach była jakaś dziura.

Coraz lichsze były dzieła, które pozostawiali po sobie władcy i tyrani. Wielki Mur podobno widać z kosmosu. Po Czyngis-chanie zostało wspomnienie ruchomego państwa, którego płynne granice bardziej przypominały żywioł niż owoc polityki. Tamerlan usypywał wieże z ludzkich czaszek, ale oszczędzał tłumy majstrów, rzemieślników, kamieniarzy, murarzy, budowniczych, malarzy, by miasta, które przyszło im zbudować, przypominały sny albo fatamorgany drgające nad Kara-Kum.

A tutaj tylko zbite na krzyż patyki, trochę gwoździ i ciągnący się po horyzont zardzewiały drut. Peryferyjny parkan, zagroda dla bydła, pomnożona, zwielokrotniona jak szydercza odmiana nieskończoności. Od Bałtyku po Pacyfik. Imperium ogrodzone wiejskim płotem. Nie dało się oderwać od tego wzroku. Biegło wśród czerwonych żelazistych piasków i poprzez zielonkawe osypiska zawierające jakieś związki miedzi. Jakbyś ogrodził Marsa, jakbyś zaraził paranoją kosmos.

Potem dojechaliśmy do jeziora Karakul. Leżało na wysokości 4 tys. metrów. Było duże i słone. I nieskończenie piękne. Z turkusowej wody podnosiły się śnieżne góry. We wsi o tej samej nazwie żyło kilkuset ludzi. Nie było ani jednej łodzi. W jeziorze nie było ryb. Dwóch mężczyzn moczyło w wodzie skóry jaka, żeby uszyć z nich uprząż. Z ziemi, spomiędzy suchych traw występowała sól. Nie było krzewów ani drzew. Można powiedzieć, że w Karakul nie było nic. Tylko ten płot, który trochę usunął się na wschód, robiąc miejsce dla strażnicy pograniczników. Schodził z niej żołnierz z aluminiowym brudnym kotłem i żółtym kanistrem z plastiku. Drugi niósł ręczną piłę. Pojechaliśmy dalej.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2013