Kraina dzieciństwa

Przyjeżdżałem tu w latach 60. i 70. minionego wieku. Spędzałem wakacje w domu dziadków, w domu wujostwa. Chłopiec z miasta, ale przyjmowany jak swój przez niezliczone ciotki, wujenki, babki cioteczne, krewniaków.

03.08.2023

Czyta się kilka minut

Fot. GRAŻYNA MAKARA /
Fot. GRAŻYNA MAKARA /

Burzyło się, pieniło, przelewało i bulgotało. Jak w jakiejś nieco chłodniejszej Amazonii. Obfitość wychodziła z gruntu i się płożyła nieumiarkowanie, bezczelnie, wszetecznie. Bo to koniec czerwca i ulewy jedna za drugą. Strumienie wód z niebios i zielone spienione soki z ziemi w górę łodygami, badylami, witkami i źdźbłami jak chłodna, słodkawa krew. Znajdowałem zjazdy nad rzekę i szukałem miejsca na obóz.

W końcu znalazłem na rozległych łęgach na wschodnim brzegu. Dobre miejsce, bo w urwisku osiadła kolonia brzegówek. Dziesiątki jaskółek w nieustannym wirze czyściły powietrze z komarów. Zjeżdżałem tam przed zmrokiem, gdy słońce kryło się już za linią drzew za rzeką. Złoty blask opadał na województwo mazowieckie, a tutaj, w podlaskim, robiło się już ciemnozielono i cieniście. Nic dziwnego, bo prawdziwymi granicami krain są rzeki. Pogoda potrafi stanąć u ich brzegów. Potrafi zatrzymać się burza. Wczołgiwałem się do mokrego namiotu. Kołysał mnie chór żab i plusk ryb. O świcie budziła mnie wilga. W porannym świetle mogłem patrzeć, jak czaple i gęsi suną nad zielonym nurtem.

To była kraina dzieciństwa. Przyjeżdżałem tu w latach 60. i 70. minionego wieku. To były rodzinne strony ojca. Spędzałem wakacje w domu dziadków, w domu wujostwa. Chłopiec z miasta, ale przyjmowany jak swój przez niezliczone ciotki, wujenki, babki cioteczne, krewniaków. Nigdy nie mogłem pojąć skomplikowanej sieci tych klanów zasiadających za stołami na Przemienienie Pańskie, bo wtedy w parafii był odpust. Byłem chłopcem z miasta, ale wszystkich pokuśnych, słodkich i zakazanych rzeczy doświadczyłem właśnie tam. Pierwszy raz się upiłem do nieprzytomności, pierwszy raz dotknąłem dziewczęcego ciała, pierwszy raz widziałem nagą, bezinteresowną przemoc. I wszystko zanurzone w półciemnym świetle wiejskiego starowiecza. Jakbym zaglądał do wnętrza baśni. W głąb opowieści, w głąb obrazu, od którego nie można oderwać wzroku i który pozostanie w umyśle, w sercu i pod skórą aż po ostatnie dni.

W letnie miesiące rzeka opadała i na drugą stronę można było przejść brodząc po pas, po chłopacką pierś. Od jednej szarozłotej łachy do następnej. Z tamtego brzegu na ten, gdzie teraz stał namiot. Dotknąć jaskółczego urwiska i wrócić z duszą na ramieniu, bo przecież pod powierzchnią czaiły się legendarne, niewidzialne wiry i sumy wielkie jak człowiek. Ale nurt był senny, łagodny i ciepły. Pieścił szczeniackie, blade ciała, które dopiero w czasie sianokosów i żniw miały zbrązowieć i zdziczeć od słońca.

W nocy, w półśnie usłyszałem potężny plusk w rzece. Myślałem, że to sum z tamtych lat. Sum wielkości człowieka. Rano poszedłem na brzeg. To oderwał się kawałek skarpy podmytej wysokim, szybkim nurtem.

Przez kilka dni wędrowałem po okolicy. Po wsiach przycupniętych tak nisko, jakby chciały naśladować rzekę. Węszyłem za starowieczem. Za zapachem zwierząt, za ciepłą zbutwiałością drewna, za ciemnością po zmroku, w której mało co pełga. Za wyobrażeniami, które nigdy się nie spełnią, ale żyją wbrew czasowi. Wiedziałem, że tego już nie ma, ale przecież przeświecało przez wszystkie moje dni i teraz wypływało na powierzchnię jak ciepły nurt rzeki, który wpada do chłodnego morza.

Rozglądałem się. Wszystko było bardzo podobne, ale całkiem się zmieniło. Zniknęły spłachetki, szachownice pól rozpełzłe po łagodnych wzniesieniach. I wszystko było jakby większe, chociaż powinno być odwrotnie, gdy po latach wracamy do krain dzieciństwa. Było większe, rozleglejsze, bo nadeszły monokultury. Kukurydza po horyzont, rzepak scalający ziemię z niebem. Ciężka pszenica wyległa od ulewnych deszczy. I nie było zwierząt. Kiedyś stały, pasły się albo leżały, żuły po dwie, po trzy na swoich pastwiskach, blisko swoich obejść obsadzonych wysokimi topolami. Teraz też gdzieś były. Skryte w długich na dziesiątki metrów oborach. Niemal nie oglądały słońca, tylko produkowały mleko i nieruchome, uwiązane, porastały mięsem. I jeszcze silosy. Srebrne gigantyczne walce pod koniec lata miały się wypełnić zbożem. Widać je było z daleka. Górowały nad wsiami. Tak jak kiedyś wieże kościołów.

Ciąg dalszy nastąpi. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Urodził się w 1960 roku w Warszawie. Mieszka w Beskidzie Niskim. Prozaik i eseista. Autor Murów Hebronu, Dukli, Opowieści galicyjskich, Dziewięciu, Jadąc do Babadag, Taksimu, Dziennika pisanego później, Grochowa, Nie ma ekspresów przy żółtych drogach, Wschodu… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 29/2020