Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
... – i to zarówno w sferze polityki historycznej państwa, jak też w sferze oddolnej, obywatelskiej, a także w wymiarze religijno-kościelnym.
Również w „Tygodniku” poświęciliśmy wiele miejsca tej zbrodni, pamięci o niej oraz ludziom, którym udało się ją przeżyć (w tym numerze na str. 26-27 bp Grzegorz Ryś przypomina o moralnym wymiarze problemu).
Dlaczego tak intensywnie, dlaczego teraz? Odpowiedź nie jest prosta. Oczywiście mamy świadomość, że to ostatnia okrągła rocznica z udziałem tych, którzy doświadczyli rzezi wołyńsko-galicyjskiej – jako jej niedoszłe ofiary, a dziś świadkowie. To była po prostu ostatnia okazja na oddanie szacunku nie tylko ofiarom wołyńskiego ludobójstwa, ale także tym, którzy je przeżyli i do dziś noszą w sobie traumę. Bo jakkolwiek nazwałaby to parlamentarna większość, było to ludobójstwo. Traf chciał, że akurat w tych dniach Trybunał ds. zbrodni w byłej Jugosławii w Hadze postawił zarzut ludobójstwa przywódcy bośniackich Serbów: Radovan Karadžić sam nikogo nie zabił, ale jest winien wymordowania 8 tys. bośniackich Muzułmanów w Srebrenicy w lipcu 1995 r. Zginęli tylko z tego powodu, kim byli. Także ofiary rzezi wołyńsko-galicyjskiej – 100 tys. Polaków, może więcej – zginęły tylko z przyczyny swej narodowości.
Ale intensywność obecnych obchodów miała też w sobie coś z nadrabiania zaległości. Czasem bardzo konkretnych – jak przede wszystkim fakt, że większość ofiar do dziś spoczywa w nieoznaczonych „dołach śmierci”, do których wrzucili ich mordercy. Tego zaniechania nie da się usprawiedliwić – to musimy przyznać my, którzy, także na tych łamach, broniliśmy polityki historycznej, jaką Polska prowadziła wobec Ukrainy po 1989 r. A głównym założeniem było tu rozdzielenie spraw bieżących od kwestii historycznych i nadzieja, że jeśli będziemy wstrzemięźliwi, Ukraińcy dojrzeją do krytycznej oceny swej historii i do pojednania opartego na prawdzie. Dziś widać, że były to nadzieje złudne. Nawet ostatnie wydarzenia – np. wspólna deklaracja biskupów – nie zmieniają konstatacji, że gdy chodzi o ocenę tamtej rzezi, Polacy i Ukraińcy ciągle są od siebie daleko. I choć są na Ukrainie ludzie gotowi oczyszczać pamięć swego narodu, to nadal pozostają wyjątkami.
Czy więc polityka historyczna wobec Ukrainy po 1989 r. była słuszna? Czy od rodzin wołyńskich nie oczekiwaliśmy zbyt wiele? Czy gdybyśmy postępowali inaczej, rezultat – w postaci uznania przez Ukraińców historycznej winy – byłby lepszy? Najprostsza jest odpowiedź na ostatnie pytanie: nic nie wskazuje, aby stało się inaczej. A oceniając minione 24 lata, warto pamiętać o jednej okoliczności: wstrzemięźliwość polskich władz nie była celem samym w sobie. „Z konfliktów polsko-ukraińskich zawsze korzystał ktoś trzeci, kto czyhał na naszą [polską i ukraińską] niepodległość i wolność” – mówił w Łucku prezydent Komorowski. Nie padło słowo „Moskwa”, ale przecież o nią chodziło – i dziś, i wtedy, po 1989 r., gdy (jest na to dość poszlak) KGB dolewało oliwy do ognia sporów polsko-ukraińskich.
Kluczowe pytanie brzmi więc: jak pogodzić dwa priorytety – z jednej strony pielęgnować pamięć o Zbrodni Wołyńskiej, chronić prawdę i oddać hołd jej ofiarom – a z drugiej pomóc Ukraińcom w umacnianiu ich świadomości narodowej i niepodległości, zagrożonej cichą „reintegracją” z Rosją?
Nawet jeśli nie ma tu prostej odpowiedzi, jest jedna rzecz, którą należy zrobić: odnaleźć wreszcie wszystkie wołyńskie i galicyjskie mogiły i postawić na nich krzyże. To powinien być priorytet dla polskiego państwa.