Oczami świadków

Co myślą dziś o Wołyniu oraz o polsko-ukraińskich sporach o pamięć ci, których temat ten dotyka najboleśniej: świadkowie zbrodni i ich bliscy?

01.07.2013

Czyta się kilka minut

Na zdjęciu: robotnicy przy obróbce słupów bazaltowych. Państwowe Kamieniołomy w Janowej Dolinie, Wołyń ok. 1939 r. / Fot. NAC
Na zdjęciu: robotnicy przy obróbce słupów bazaltowych. Państwowe Kamieniołomy w Janowej Dolinie, Wołyń ok. 1939 r. / Fot. NAC

Folder reklamujący Janową Dolinę ma błyszczący papier i mnóstwo zdjęć; wręcz zachęca do podróży na Wschód. Wydany w sierpniu 1939 roku, jest dokumentem walki człowieka z naturą – bo gdyby nie II wojna światowa, Janowa Dolina słynęłaby ze swych kamieniołomów i nowoczesnego osiedla, budowanego w gęstym lesie.
Dorzecze rzeki Horyń na Wołyniu, 18 km od Kostopola, było porośnięte puszczą. To bazalt sprawił, że od 1920 r. zaczęto ją intensywnie karczować i wysyłać robotników do pracy w osadzie nazwanej Janową (od króla Jana Kazimierza). W latach 30. XX wieku w lesie stanęły: stacja pomp, elektrownia, mechaniczne wyciągi linowe, zakłady przeróbki kamienia i nowinki techniki – transportery taśmowe, do załadunku grysów i tłuczni do wagonów kolejowych.
PLECAK
Było to najnowocześniejsze osiedle robotnicze na Wołyniu: zelektryfikowane, skanalizowane, z wodociągiem. Kino, hotel, szkoła, przychodnia lekarska, boisko, korty tenisowe i 80 budynków mieszkalnych przy ulicach o dźwięcznych nazwach: A, B, C itd. – Ten bazalt można zobaczyć dziś w Warszawie na ulicy Chłodnej – opowiada mi Zdzisław Żurowski, który w Janowej Dolinie chodził do szkoły. Odwiedzał swych ukraińskich kolegów, a oni bywali u niego. Dlatego się uratował.
Książkę „Janowa Dolina, Państwowe Kamieniołomy” miał spakowaną w plecaku, razem z rodzinnymi zdjęciami – na wypadek nagłej ucieczki. Była wojna, plecak stał zawsze spakowany. Tak się uchowała. W 1998 r. wydał jej reprint – aby ocalić to miejsce od zapomnienia i uczcić pamięć ponad 600 Polaków z Janowej Doliny, którzy 23 kwietnia 1943 r. zginęli z rąk ukraińskich nacjonalistów z OUN-UPA.
Był to jeden z pierwszych masowych mordów, których kulminacja miała nastąpić w lipcu 1943 r. Tylko w „krwawą niedzielę” 11 lipca na Wołyniu wymordowano równocześnie Polaków w 99 miejscowościach. Od lutego 1943 r. miała tu miejsce – by użyć określenia znanego z wojny w Jugosławii – czystka etniczna. Jej ofiarami padli – zamordowani przez OUN-UPA (czasem też przez 14. Dywizję SS Galizien) – Polacy, Żydzi, Ukraińcy (sprzeciwiający się UPA), Rosjanie, Ormianie, Czesi i inne narodowości. W 1944 r. masowe mordy ogarnęły też Małopolskę Wschodnią. Łącznie Ukraińcy zaatakowali prawie pięć tysięcy miejscowości. Łączną liczbę ofiar – na Wołyniu, w Małopolsce Wschodniej i w Lubelskiem – polscy historycy szacują nawet na ponad 120 tysięcy, w tym około 60 tysięcy na Wołyniu.
RATUNEK
W przeddzień wojny Janowa Dolina liczyła 3 tysiące mieszkańców; 97 procent stanowili Polacy. W czasie okupacji sowieckiej kamieniołomy funkcjonowały dalej – robotnikami byli jeńcy polscy. Zdołali oni uciec w lipcu 1941 r., po napaści Niemiec na ZSRR. Nowi okupanci skierowali więc do pracy jeńców sowieckich, z których większość zmarła z wycieńczenia.
Od początku 1943 r. w osadzie masowo szukali schronienia Polacy z okolicy, uciekający przed UPA. Wierzyli, że stacjonujący garnizon niemiecki da im ochronę. – Przenieśliśmy się tu od razu w 1939 r. z Równego, mieliśmy tu ciotkę. Przeżyłem tutaj okupację sowiecką, niemiecką i mordy UPA – wspomina Zdzisław Żurowski. Urodzony w 1935 r., dziś jest prezesem Środowiska Żołnierzy 27. Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej. Zgodził się objąć tę funkcję ze względu na średnią wieku jej członków. On był dzieckiem, gdy oni byli dorośli. Ale pamięć o tym, co się działo na Wołyniu, mają podobną.
Z Janowej Doliny pamięta wszystko. Mówi, że pod dowództwem niemieckim byli własowcy, Litwini i Flamandowie; na koszary zajęli Dom Społeczny. Żurowski wspomina: – Czy się spodziewaliśmy ataku UPA? I tak, i nie. Ukraińcy nas ostrzegali: uciekajcie, budut rezaty. Pamiętam, jak nacjonaliści chodzili po ulicy z transparentami: „Smert Lacham, Żydam i sowiecko-ruskiej komunie”. Ale dorośli mówili, że się nie odważą.
Jednak napięcie rosło i matka Zdzisława nie wytrzymała: we wtorek przed Wielkanocą jechało auto z kamieniołomów do Równego – i wywiozła nim swoje dzieci, w wieku 10, 8 i 4 lat. Zamieszkali u znajomej Ukrainki, pani Benediukowej. Tam dowiedzieli się o rzezi.
ATAK
Atak na osiedle nastąpił o pierwszej w nocy 23 kwietnia, w Wielki Piątek. Ukraińcy palili drewniane domy i mordowali tych, którzy próbowali się z nich wydostać. Żurowski: – Ojciec w kalesonach i płaszczu wyskoczył przez okno i uciekł w krzaki. Domy były drewniane, szybko się paliły. Tych, co próbowali się wydostać z ognia, dobijano siekierami, widłami lub strzałami z karabinów.
Anna Budzińska też przeżyła. We wspomnieniach opisuje, że Ukraińcy podpalali co drugą chałupę, wiedząc, że reszta i tak się zajmie. Ich domu nie podpalili. Babcia z dziećmi zbiegła do piwnicy. Budzińska tak pisała (w trzeciej osobie): „Siedziały zdrętwiałe, bez ruchu, zahipnotyzowane rzezią, którą widziały przez maleńkie piwniczne okienko. Tylko mała Tereska wtuliła się w swoją mamę i nie patrzyła. Bała się ognia. Zaczęła wołać: Nie chcę spalić, wole rosscelać! Babcia zamknęła jej buzię i uspokoiła i potem nawet nie zapłakała”.
Polskich sąsiadów starali się ratować Ukraińcy, ale byli za to mordowani. Władysław Kobylański przechował się w domu rodziny Wasylów, która nie wydała ich nawet po tym, jak ich sąsiedzi-Ukraińcy zostali zabici razem z Polakami, których ukryli. „Pani Świderska musiała patrzeć na śmierć swoich ukraińskich opiekunów, zanim zabili ją i dzieci” – wspominał.
Niemiecki garnizon ostrzeliwał się, ale do rana nie wyszedł z koszar. Dopiero wtedy oddziały niemieckie i pomocnicze rozpędziły upowców. Żurowski: – Opowiadała mi nieżyjąca już Barbara Pluta-Janicka, że jej ojciec był przed wojną w „Strzelcu” i miał broń. Mieszkali na ulicy Z. Zdążył wyprowadzić dzieci i żonę do lasu, tam ich dopadli. Zaczął do nich strzelać i zginął. Zabili jeszcze matkę i jednego z braci. Drugiego zranili w rękę, a ją uderzono w głowę i tak przeżyła, bo była noc, ciemno.
Części ocalałych mężczyzn Niemcy wydali (za pokwitowaniem) karabiny, aby mogli dokonać samosądu na złapanych upowcach. Zwęglone ciała około 600 ludzi pochowano przy spalonej kaplicy. Rannych wywieziono do Kostopola i Równego. Pozostali Polacy zostali wywiezieni na przymusowe roboty do Niemiec.
KRZYŻ
Dziś Janowa Dolina nosi nazwę Bazaltowe (nadaną jeszcze przez Sowietów). Na miejscu kaplicy, na betonowym fundamencie, stoi dziś bazaltowy krzyż, wykonany przez ukraińską firmę „Bazaltwyribprom”. Ufundowało go troje Polaków pochodzących z Janowej Doliny, którzy ocaleli z rzezi – w tym Zdzisław Żurowski. Od lat zabiegali, by pamięć o pomordowanych nie zanikła.
Po raz pierwszy przyjechali poświęcić ten krzyż 18 czerwca 1998 r. Ale do uroczystości wtedy nie doszło: grupa dawnych 50 ukraińskich nacjonalistów pikietowała teren i lżyła Polaków. Ukraiński tygodnik „Wołyń” pisał potem: „W czwartek, 18 czerwca, w pobliżu wsi Bazaltowe ukraińscy patrioci nie pozwolili polskim szowinistom przeprowadzić uroczystości poświęconej odsłonięciu pomnika ku czci niemieckich policjantów polskiego pochodzenia, zniszczonych przez oddział UPA »Piwnicz« w 1943 r.”.
Polacy, którzy przyjechali na groby najbliższych, nie weszli więc na teren cmentarza (rósł już na nim las). Była wśród nich córka dawnego dyrektora kamieniołomów Leopolda Szatkowskiego. – Lżyli nas: „polscy faszyści, czego chcecie?!” – wspomina Żurowski. Dwa dni później udało się wreszcie złożyć wieńce.
Ale pierwszy pomnik w Janowej Dolinie postawiła Barbara Pluta-Janicka, dawna mieszkanka ulicy Z. Niewielka płyta z enigmatycznym napisem: „Dla spoczywających w tej ziemi od wiosny 1943 r.”, po polsku i ukraińsku. W masowej mogile spoczywają tu: jej ojciec Stanisław (miał 33 lata), matka Helena (lat 39) i 5-letni brat Janusz.
NIEUFNOŚĆ
Dziś mija 70 lat od kulminacji wołyńskich masakr, a ostatni żyjący świadkowie nie mają zaufania do mediów. Zresztą, do żadnych instytucji – prócz tych, które sami powołali.
– Ludzie wiedzą, jak było. Jeszcze trochę nas jest i pamiętamy. Na Wołyniu nie było żadnej wojny między Polakami i Ukraińcami. Zostaliśmy wymordowani w okrutny sposób przez nacjonalistów ukraińskich, to są fakty – mówi Zdzisław Żurowski. W istocie, większość ukraińskich ofiar cywilnych – polscy historycy szacują je na maksymalnie 10 tys. (strona ukraińska uważa, że było ich więcej) – padła nie na Wołyniu, lecz w obecnych wschodnich powiatach województw rzeszowskiego i lubelskiego, gdzie AK i BCh były silniejsze.
Dyskusje, panele i konferencje o historii stosunków polsko-ukraińskich i wysiedleń w ramach akcji „Wisła”, które są organizowane z okazji lipcowej rocznicy, oni uważają za dalsze naigrywanie się z ich zmarłych. – Nie ma znaku równości między tymi dwoma sprawami, Wołyniem i akcją „Wisła”. Lepiej być wysiedlonym niż martwym. Zbrodnie nie mogą być usprawiedliwiane przez jakąkolwiek politykę – mówią.
Wydaje się, że nie mają też zaufania do Kościołów. Niektórzy przypominają, że np. w Złaźnem – to z drugiej strony Horynia – przed akcją UPA narzędzia użyte później do zabijania święcono w cerkwi prawosławnej (na Wołyniu wśród Ukraińców dominuje prawosławie). Nie był to przypadek odosobniony.
– Tych ludzi miesza się w wielką politykę, a ich przeżycia od lat są traktowane jako politycznie niepoprawne – tłumaczy Ewa Szakalicka, reżyser, członek Społecznego Komitetu Organizacyjnego Obchodów Rocznicy 11 Lipca. Szakalicka zaangażowała się w organizację obchodów oddolnych – niezależnych od oficjalnych – choć nikt z jej rodziny nie zginął na Wołyniu. Jest córką żołnierza AK z Okręgu Nowogródek. Mówi: – Tak mi nakazuje sumienie, od kiedy uświadomiłam sobie, co się stało. Ci ludzie przez lata nie mieli swego duszpasterstwa, pomocy psychologicznej, a po tym, co widzieli, taka pomoc jest potrzebna. I współczucie. Żyjemy w państwie, gdzie nie ma powszechnej świadomości społecznej o tak wielkiej tragedii. Pięć tysięcy wymordowanych miejscowości– i cisza!
GORYCZ
– Po 1989 r. polskie ofiary UPA stały się zakładnikami polityki wobec Ukrainy. W ostatnim dziesięcioleciu zmieniło się choć tyle, że temat ten porusza się publicznie – mówi Ewa Siemaszko. Jest współautorką, z ojcem Władysławem, książki „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-45”, składającej się głównie z relacji świadków.
Podczas wojny Władysław Siemaszko był oficerem ZWZ-AK na Wołyniu, żołnierzem 27. Wołyńskiej Dywizji AK. Wspominał, że w 1984 r. przeczytał w czasopiśmie „Nurt” artykuł historyka Jerzego Tomaszewskiego (dziś emerytowanego profesora UW), że AK mordowała ukraińską ludność cywilną na Wołyniu. W odpowiedzi zaczął, wraz z kolegami, zbierać wspomnienia ludzi z AK. Potem do pomocy włączyła się Ewa. – Praca nad tymi relacjami jest bardzo obciążająca psychicznie. Stykanie się z ogromem zła i cierpienia bardzo ciąży i działa przygnębiająco – mówi dziś.
Nawet nieprzychylni Siemaszkom polscy historycy przyznają, że ich książki nie można ominąć, jeśli ktoś zajmuje się Wołyniem. Za to na Ukrainie jest ona kwestionowana: od chwili jej wydania podejmowane są działania mające dowieść, że mówi nieprawdę. – Chcą udowodnić, że albo było tyle samo ofiar po obu stronach, albo że wina za to, co się stało, leży po polskiej stronie. Prawda o Wołyniu nie ma na Ukrainie łatwej drogi – mówi Ewa Siemaszko.
Irena Białęcka z Towarzystwa Miłośników Wołynia i Podlasia opowiada o wystawie, która ma stanąć na Krakowskim Przedmieściu, przed Domem Polonii. – Dobrze, że jest, tylko jak to pokazać? Straszne zdjęcia. Chyba tych najstraszniejszych pokazać nie można, > bo takich obrazów się publicznie nie pokazuje. Choć przecież rozmawiamy między sobą o strasznych rzeczach, które widzieliśmy lub o których słyszeliśmy. Gorszych niż te na zdjęciach – martwi się.
SPRAWIEDLIWI
Wśród ludzi, którzy przeżyli rok 1943 na Wołyniu, każde oficjalne obchody rocznicy 11 lipca budzą mieszane uczucia. Mają żal do Polski: mówią, że nie potrafi stanąć po ich stronie, własnych obywateli. Uważają, że elity intelektualne i polityczne starają się nie dopuścić do świadomości społecznej prawdy o wydarzeniach, których byli świadkami. Że nie jest to oczywiście zakaz formalny, tylko presja – części środowisk intelektualnych, części polityków, części mediów. Że Wołyń tak, ale tylko w pewnym, ograniczonym zakresie, bo inaczej może to zburzyć dobre relacje z Ukrainą.
Tylko – mówią – z jaką Ukrainą? Bo co na przykład z tymi Ukraińcami, którzy zginęli, bo nie chcieli mordować albo wręcz pomagali Polakom?
– Ukrainiec Michalec miał żonę Polkę i dwie córki. Był porządnym człowiekiem, kochającym rodzinę. Nacjonaliści kazali mu je wszystkie zabić. Bronił ich, a że był potężnym mężczyzną, zabił dwóch oprawców. Byłem tam później, widziałem jego chałupę. Na ścianach pełno krwi – wspomina Zygmunt Mogiła-Lisowski (rocznik 1928, z Romanówki na Wołyniu).
Mogiła-Lisowski dodaje, że UPA zabijała rodaków za mniejsze rzeczy. – Polakowi Rosochackiemu zabili konia, więc poszedł do znajomego Ukraińca, by pożyczyć jego zwierzę. Ten pożyczył. Rosochacki znał się z tym ukraińskim chłopem od dziecka, chodzili razem do szkoły. Po tygodniu UPA zamordowała tego Ukraińca wraz z rodziną: żoną, matką i dwójką dzieci. Za to, że pożyczył konia Polakowi.
POLITYKA
– Ludzie, którzy chcą o tym wszystkim opowiadać, zdaniem naszych polityków są przeszkodą w dobrych relacjach z Ukrainą. Wspieramy Juszczenkę, a oni o Banderze i Szuchewyczu [przywódcach OUN-UPA – red.]. Tylko że to dwie różne sprawy – mówi Szakalicka.
Środowiska kresowe są postrzegane jak zmora konferencji o relacjach polsko-ukraińskich, których w czerwcu i lipcu organizuje się sporo. Jest na nich mowa o wszystkim: o Chmielnickim, Petlurze, Wielkim Głodzie na Ukrainie, akcji „Wisła”.
– Rozumiem Ukraińców, że chcieli mieć wolną Ukrainę. Ale czym innym jest posiadanie własnego państwa, a czym innym mordowanie ludzi za inną narodowość lub brak chęci udziału w mordowaniu sąsiadów – mówi Żurowski.
– Chcielibyśmy, aby władze były naprawdę zainteresowane powiedzeniem tego, co się stało, i aby chciały z nami przeżyć tę żałobę – mówi Irena Białęcka.
Jednak Prezydent RP nie przewiduje objęcia swym patronatem społecznych obchodów. Bronisław Komorowski pojedzie 6-7 lipca na Wołyń oficjalnie, ale (to stan na dziś) bez rodzin ofiar. A one na swój pierwszy Marsz Pamięci w Warszawie – przejdzie on 11 lipca z Placu Trzech Krzyży na Krakowskie Przedmieście – zjadą z całej Polski. – Program był ustalony pół roku temu. Miał być wspólny z władzami: Msza, przemarsz i koncert. Teraz środowiska chcą przeżyć żałobę, a władza niech sobie robi politykę – mówi Ewa Szakalicka.
Zresztą w tym środowisku – można by tu mówić o rodzinach wołyńskich, na wzór rodzin katyńskich – mówi się źle o wszystkich kolejnych ekipach rządzących. Co ciekawe, najlepiej o Aleksandrze Kwaśniewskim, a najgorzej o ekipach wywodzących się z Solidarności (w tym o Lechu Kaczyńskim). Za rządów Kwaśniewskiego, 11 lipca 2003 r., odbyły się pierwsze na Wołyniu oficjalne obchody rocznicy rzezi: w Porycku, z udziałem ukraińskiego prezydenta Leonida Kuczmy [patrz tekst Tadeusza A. Olszańskiego – red.].
– Chociaż w Porycku prezydent Kwaśniewski powiedział, w niejednoznacznej otoczce, ale jednak, że była to zbrodnia ludobójstwa, to dziesięć lat później projekty rocznicowej uchwały sejmowej mają pokrętne określenie „czystka etniczna o znamionach ludobójstwa”, czyli jakby wycofanie się z tamtego kroku prezydenta Kwaśniewskiego – mówi Ewa Siemaszko.
JĘZYK
O mały włos dwa lata temu ze Lwowa wyjechałby wyścig kolarski im. Stepana Bandery. – Dla naszych bliskich to był zbrodniarz, a nasze władze jakby tego nie rozumieją. Dla nas to tak, jakby Niemcy organizowali rajd im. Goebbelsa – mówi Żurowski. – Ukraińcy nie chcą moralnie oczyścić się od tego, czym była UPA, budują państwo na szkodliwym micie, opowiadając bajki o szlachetnej walce o niepodległość – mówi Siemaszko.
W historiografii ukraińskiej mówi się o „wydarzeniach”, „tragedii” i „wojnie polsko-ukraińskiej”, a nie o mordach. „Od lat rozmazuje się historię. Przemilcza czystki etniczne. Grekokatolicy chcą, by to był konflikt polityczny polsko-ukraiński” – mówił w czerwcu w rozmowie z KAI Mieczysław Mokrzycki, arcybiskup Kościoła rzymskokatolickiego na Ukrainie. Abp Mokrzycki podkreślał, że „ofiarami padali nie tylko Polacy, ale wszyscy, którzy nie poddali się ideologii nienawiści”.
– Kościół rzymskokatolicki w Polsce przybiera różną postawę, wszystko zależy od miejscowych biskupów. Są diecezje, gdzie ludzie pochodzący z Wołynia są wspierani moralnie, ale zdarzają się postawy niezrozumiałe. Czy z braku wiedzy, czy z powodów politycznych? Bo czym innym jest miłosierdzie wobec oprawców, a czym innym milczenie – mówi Siemaszko.
Ludzie z rodzin wołyńskich uważają, że nie ma znaku równości między ówczesnymi działaniami strony polskiej i ukraińskiej, a tymczasem ten znak się stawia: że polskie władze, mając antyrosyjską koncepcję polityki wschodniej, idą stronie ukraińskiej na rękę. – Czujemy się upokorzeni. Jesteśmy obywatelami drugiej kategorii. Nasza pamięć jest nieważna – można usłyszeć w ich rozmowach.
„Tragedię zrodził zbrodniczy plan budowania własnego państwa m.in. przez usunięcie wszystkich obcych” – mówił w czerwcu KAI abp Mokrzycki. I dodawał, że „konflikt dotyczył nie tylko obszaru relacji między narodami, ale sfery podstawowych wartości”. Jego opinię wsparli biskupi rzymskokatolickiego Episkopatu Ukrainy, którzy w liście z 24 czerwca 2013 r. pisali: „Ginęli nie tylko Polacy, ale także obywatele polscy narodowości żydowskiej, ormiańskiej, czeskiej oraz wielu Ukraińców, zwłaszcza tych, którzy ratowali okaleczonych wówczas sąsiadów i krewnych”. I podkreślali, że „reakcją na te zjawiska ze strony polskiej były podejmowane akcje odwetowe, w których także ginęli niewinni Ukraińcy. Nie były to wszakże działania proporcjonalne ani pod względem ofiar, ani barbarzyńskich metod”.
– My i nasze władze mówimy innym językiem. My o żałobie, oni o polityce międzynarodowej. Tymczasem to ostatnia okrągła rocznica, kiedy żyją jeszcze świadkowie wydarzeń. A przedstawiciele państwa najchętniej obchodziliby tę rocznicę bez nich – mówi Ewa Szakalicka.
***
„Brak wiedzy o przeszłości i wynikającej z tego wrażliwości społeczeństwa na straszne zbrodnie, jaką były nacjonalistyczne czystki etniczne na Wołyniu w 1943 r., bardzo komplikuje uporządkowanie tej części wspólnej historii w duchu prawdy, sprawiedliwości, miłości i pokoju, czyli po prostu pojednanie – mówił KAI abp Mokrzycki.
– Żyłem długo w nieświadomości. Wiedziałem o wołyńskich mordach, ale myślałem, że to pojedyncze przypadki. Dziś chodzi nam o nazwanie tego po imieniu: ludobójstwem – mówi Kazimierz Bogucki z Olsztyna. Od kilkunastu lat działa na rzecz upamiętniania ofiar, choć jego rodzina nie miała takich doświadczeń. Takich jak on jest ostatnio więcej.
Gdy rozmawia się z ludźmi, którzy przeżyli rok 1943 na Wołyniu, można usłyszeć kilka podobnych pragnień. Chcieliby, aby w miejscowościach, gdzie mordowano Polaków (i nie tylko Polaków), stanęły choćby krzyże (niektórzy dodają, że jeżdżąc na Ukrainę poznali Ukraińców, którzy pomagali im w stawianiu krzyży na miejscach zbrodni). Chcieliby też, by pamięć o rzezi wołyńskiej była w Polsce obecna w świadomości zbiorowej. Mówią, że póki starczy im sił, będą jeździć na Wołyń, by opiekować się grobami.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2013