Szukajmy tchnienia

Risotto alla milanese jest proste w wykonaniu, ale wymaga trudnej cnoty pielęgnowania relacji z ludźmi. Dziś łatwiej kupić kawałek wołowiny wyhodowanej het w Argentynie niż szpik.

08.08.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Chicago Tribune / GETTY IMAGES
/ Fot. Chicago Tribune / GETTY IMAGES

Wojna sześciodniowa (wygrana przez Izrael dzięki oficerom, których Jaruzelski przepędził z polskiego wojska), X Plenum KC poświęcone „Aktualnym problemom zaopatrzenia rynku”, no i jeszcze śmierć Zbyszka Cybulskiego – w kwestii ważnych zdarzeń rok mojego urodzenia nie wygląda zachęcająco, wyszukałem sobie na pocieszenie fakt, że jestem rówieśnikiem pierwszej płyty Leonarda Cohena. Owszem, znalazłoby się paru bardów z większym przełożeniem na zbiorowe przeżycia mojego pokolenia. Jednak Cohen to był absolutnie wystarczający powód, żeby uczyć się angielskiego, a parę jego wierszy utkwiło, gdzieś tam w bliskim tle, na półce pamięci, zawsze w zasięgu ręki.

Tej ręki, o której wspomniał w zeszłym tygodniu w liście do umierającej Marianne, dawnej towarzyszki, uwiecznionej w piosence z karkołomnie trudnym do zaśpiewania refrenem. Zanim zjadła ją białaczka, Cohen zdążył napisać: „Czas nastał taki, że nasze ciała już się rozpadają, myślę, że wkrótce podążę twoją drogą. Wiedz, że jestem tak blisko za tobą, że jeśli wyciągniesz rękę, to, jak myślę, dosięgniesz mojej”. Kiedy już się porządnie wypłakałem, dopadł mnie żal, dlaczego musiałem się o tym dowiadywać z kanadyjskich portali (w Polsce wspomniał o tym tylko jakiś brukowiec).

Ciche, banalne w sumie i kameralne wiadomości nie znajdą miejsca w imperium Caps Locka, gdzie wolno mówić i pisać tylko drukowanymi, wytłuszczonymi literami. To oczywiście powtarzalne zjawisko, o czym świadczą propagandowe plakaty z różnych epok, niemniej za każdym razem oddalające od ludzkiego doświadczenia. Ile zdań, które by je oddawały prawdziwie, da się napisać grubym markerem? Same oderwane słowa, im krótsze, tym lepsze, dlatego „duma” i „siła” albo „PKB” i „wzrost” zdecydowanie wygrywają z „solidarnością” „demokracją”, o „obywatelstwie” nie wspominając.

Czegoś zgoła innego uczy kluczowy dla zrozumienia, gdzie leży punkt ciężkości świata, ustęp z I Księgi Królewskiej. Jak pamiętamy, Eliasz uciekał przed mściwą królową Jezebel, aż schronił się na noc w pewnej pieczarze na Synaju. Doszedł go tam głos nakazujący, by wyszedł i stanął przed Panem. Czekał więc na znak – przed pieczarą zawiał kruszący skały wicher, potem nadeszło trzęsienie ziemi i po chwili ogień, lecz w nich nie było Pana. „A po ogniu cichy łagodny powiew. Gdy go Eliasz usłyszał, zakrył płaszczem swoją twarz, wyszedł i stanął u wejścia do pieczary” (1 Krl 19, 13).

Sedno egzystencji, to, co wyrasta ponad śmietnik naszej przygodności, jawi się w lekkim tchnieniu. Nie potrzebuje błysku i grzmotu, żeby człowiek je odnalazł. Teoretycznie o tym wiemy: z początkiem sierpnia świętujemy Przemienienie Pańskie, w pewnym sensie spotkanie na szczycie Eliasza i Mojżesza z Jezusem, czyli przejście Starego Przymierza w Nowe, wypadałoby więc o tych sprawach pamiętać. Pech, że w dzień tego święta przypada rocznica objęcia urzędu przez obecnego prezydenta, grzęźniemy więc w niezgrabnych metaforach, żeby opisać jego niewymowną obłość, zamiast nastawić twarz na lekki wietrzyk, skądkolwiek zawieje.

W codziennym życiu doświadczenie tchnienia jest najbliżej dostępne tam, gdzie jeszcze w ogóle używamy węchu – czyli w kuchni (chociaż za rok może odwołam te słowa – tak szybkie postępy robi choroba, zwana roboczo anorexia visualis, objawiająca się w przyjmowaniu pokarmów wyłącznie wzrokiem). Tchnienie odbiera się całym sobą, ale to wyczulony węch, najmniej ucywilizowany ze zmysłów, pierwszy sygnalizuje kontakt z czymś trudno uchwytnym, a jednak konkretnym i poruszającym do głębi.

Weźmy choćby taką poziomkę. Nie, nie mutanta z pudełka, musicie pobuszować w leśnym runie: czy nie jest tak, że już jedna, turlana po dłoni, wystarcza swoją poziomkowatością za wszystkie? Zachłannie czołgamy się, by zerwać jak najwięcej, ale każda kolejna jest już daremną próbą pomnożenia doskonałej jedności ulotnego smaku, zapachu i szumu lasu nad głową. Podobny błysk zetknięcia z czymś absolutnie niepodzielnym w swojej lekkości doznajemy, otwierając zimnego arbuza. Gdy zielony czerep pęknie na pół, w nozdrza uderza ulotny aromat, będący w mojej osobistej skali najdoskonalszym wyrazem ochłody i orzeźwienia, które się jeszcze wzmagają, gdy zęby rozgniotą nabrzmiały miąższ o fakturze niby topornej, ale zawierającej w sobie to „coś”.

Owoce, kwiatki, ziółka – wszystko łatwo się kojarzy z wietrzykiem. Ale gdybym miał wskazać swój najprawdziwszy Eliaszowy moment na talerzu, będzie to risotto alla milanese: trzy delikatne, nieśmiałe wręcz smaki szpiku, masła i szafranu, zespolone w niepodzielną jedność... reszta akapitu niebezpiecznie igrała z pojęciem Trójcy, lepiej będzie, kiedy zakryję ją płaszczem i przejdziemy razem do kuchni. ©℗

Risotto alla milanese jest proste w wykonaniu, ale wymaga trudnej cnoty pielęgnowania relacji z ludźmi. Dziś łatwiej kupić dowolny kawałek wołowiny wyhodowanej het w Argentynie niż torebkę szpiku z kości wołu spod Grójca. Trzeba zatem uśmiechnąć się do rzeźnika, żeby odłożył duże gnaty, rozłupał je i wydłubał wam nieco szpiku (łyżka na osobę starczy). Bez tego nie ma co nawet zaczynać, risotto bez szpiku, jakie podaje 99 proc. knajp, to żałosna podróbka. No i szafran. Musi być z Iranu, ten najdroższy – ale na szczęście wystarczy po parę pręcików na osobę. Roztapiamy na głębokiej patelni łyżkę masła, dodajemy rozdrobniony szpik, na to drobniutko posiekana mała cebula. Kiedy się zeszkli, wsypujemy po 80 g ryżu na osobę, prażymy ze dwie minutki, podlewamy kieliszkiem białego wina i dalej stopniowo dolewamy mocny wołowy wywar – w ostatniej jego porcji rozrabiamy szafran. Kiedy ryż będzie już miękki, wyłączamy ogień, dodajemy łyżkę masła i szczodrą garść parmezanu, mieszamy mocno, aż się stworzy ładny krem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2016