Serena Williams: ikona nowej Ameryki

Zawsze ją rozsadzało, przepełniało, chciała wykroczyć daleko poza siebie. Tak to wyglądało na korcie, tak wyglądało w jej ciele i w wizerunku. Na zawsze zostanie ikoną tenisa i nowej Ameryki.

02.09.2022

Czyta się kilka minut

Serena WIlliams w meczu z Anett Kontaveit z Estonii podczas US OPEN'22. Nowy Jork, 31 sierpnia 2022 r. Fot. Elsa / Getty Images /
Serena WIlliams w meczu z Anett Kontaveit z Estonii podczas US OPEN'22. Nowy Jork, 31 sierpnia 2022 r. Fot. Elsa / Getty Images /

Szczerze? Kochać, to kocham tenis Mai Chwalińskiej. Patrzenie na jej grę podczas turnieju na Wimbledonie było czystą estetyczną rozkoszą. Nawet gdy przegrywała. Coś hipnotycznego; zauważyłem po wpisach, że magii uległo paru komentatorów na całym świecie. Ta elegancja ruchów, te piłki wysyłane z precyzyjną gracją, ten dziwny, urokliwy forehand, ten pieszczotliwy slice z połowy kortu zamiast atomowego drive’a. Tenis w dużej mierze taneczny czy pantomimiczny, szkoda, że liczy się przy nim punkty. Tenis obronny, bezszelestny, melancholijny, od czasu do czasu wypuszczający jakby ironiczne żądło. Efektowny, piękny, nieco marginalny, niczym Choromański przy Żeromskim. Szczerze do końca: więcej Choromańskiego!

Tak, to jest tekst o Serenie Williams. Idealnym przeciwieństwie Mai Chwalińskiej. O championce przy aspirantce do pierwszej setki. O tytanie przy skromnej sylwetce, rakiecie przy passing shotach, piorunie przy serwisie. I o ryku przy szepcie.

Rodzinka Williamsów

Jakże trudno było do Sereny się przyzwyczaić. Najpierw Geniusz Tenisa (bóstwo międzynarodowe) zesłał nam na próbę jej starszą siostrę, Venus. Jako pierwszą dawkę szczepionki na nadmiar. Początkowo na barokowy przerost wokół, na rodzinę Williamsów skąpaną jeśli nie w złocie, to w jego podróbkach, nadobecną w kamerach, pletoryczną, zadowoloną ze swojego miejsca na grzędzie. Na klan dowodzony przez tyrańskiego, jak mówiono, ojca. Wraz z matką Venus i Sereny przez długi czas coacha córek, menedżera i szefa codziennych rozkładów jazdy. Na trybunie klan rozsiadał się jak do uczty bogów.

Zwycięstwa Venus, bezwzględnie zasłużone, wpisywały się w tę przepyszną wspólnotę Williamsów i traciły aurę indywidualnego wyczynu. A później coraz to wymyślniejsze stroje, sukienki z modowych wybiegów, dodawały splendoru, epatowały high-life’em i czyniły z występów Williams dodatkowy show, który młodsza siostra doprowadzi za jakiś czas do apogeum.

Serena pojawiła się nieco później; była o wiele drobniejszej postury niż obecnie, grała inaczej niż siostra, której poruszanie się po korcie, sposób uderzania i technika były bardziej klasyczne. Najgorszym, co mogło się przytrafić kibicowi – kiedy już Serena weszła na najwyższy pułap – okazywały się półfinały i finały turniejów, zwłaszcza wielkoszlemowych, w których spotykały się obie. Męczyli się wszyscy, zawodniczki i oglądający, tylko maszyny do liczenia rodowej kasy wydzwaniały radosne crescendo.


Marek Bieńczyk: Przeciwstawienie Borga i McEnroe’a dotyka estetyki i metafizyki. Prowincjonalna, robotnicza, protestancka Szwecja przeciwko Nowemu Jorkowi, kosmopolitycznemu, wibrującemu i artystycznemu.


 

Z czasem różnice między siostrami stawały się coraz wyraźniejsze, tak w stylu gry, jak w wyglądzie. Tym bardziej że Venus w pewnym momencie poważnie się rozchorowała i wróciła na korty szczuplejsza, a teraz, gdy ma już swoje lata, wygląda jakby zapadła się w sobie. Serena rosła tymczasem w siłę i w mięśnie, na niektórych zdjęciach widać bicepsy kulturysty, którym dorównać dzisiaj mogą co najwyżej rączki Greczynki Marii Sakkari, nowego wcielenia Atlasa. Z roku na rok szanse jej pokonania malały; nie znajdowano antidotum na jej serwis i kończące uderzenia po linii.

Księżniczka na ziarnku grochu

W przypadku Sereny nie można mówić o absolutnej tenisowej rewolucji, jak ta Fosbury’ego w skoku wzwyż, który całkowicie odmienił tę dyscyplinę, no ale z pewnością wzmocniła ona i doprowadziła do ekstremum siłowy trend. Gdy zaczynała, widać już było jego pierwsze oznaki, później nawalanka zdominowała kobiecy tenis. Piłka leciała z nadzwyczajną szybkością i szybko przełamywała obronę; zapewne wcześniejsza dominatorka Steffi Graf ze swoim backhandowym slice’em też by musiała ulec nawałnicy. Dzisiaj, podczas tegorocznych turniejów, widać jeszcze lepiej gołe fundamenty tego stylu. Serena nie porusza się już tak sprawnie, psuje więcej piłek, lecz kiedy rąbnie, to już rąbnie: niekiedy z miejsca i bez wyraźnie zaznaczonej pętli rakietą, obowiązkowej dla pełnego uderzenia, sam zamach wystarczy.


Mirosław Żukowski, znawca tenisa: Popularność tenisa rośnie, ale ważne jest, by sukcesy polskich sportowców wpływały na warunki rozwoju uzdolnionej młodzieży.


 

Czułe jest serce kibica, mieszkające niemal zawsze po stronie „słabszego”. Nic dziwnego, że stawało się murem za sylwetkami filigranowymi, jak Justine Henin, której udawało się zaleźć Serenie za skórę, zrobić jej kuku jednoręcznym backhandem, tym biczem od dziewczynki z zapałkami, czy nawet za Jennifer Capriati, od Henin potężniejszej, lecz nie pozbawionej sprytu i ponadto okrutnie doświadczonej przez życie, po drive narkotykowy włącznie. No i, po stronie sprytu, za Agnieszką Radwańską. Ach, ten jeden set Agnieszki wyrwany Serenie w finale Wimbledonu! Ach, ten drugi niewyrwany!

Nie znam nikogo w moim tenisowym towarzystwie, kto zarywałby noce, by obejrzeć tenis Sereny. Gorzej, że publiczność (nawet amerykańska) ongiś wspierała ją kapryśnie, raz tak, raz nie. Częściej nie. Zdarzało się Serenie zachowywać na korcie nieprzystojnie, wydawała się arogancka, księżniczka na ziarnku grochu, której wszystko się należy. Nie do zniesienia. W pewnym momencie wręcz skarżyła się, że wzbudza niechęć. Nie myliła się chyba, lecz później coś pękło i nastąpiło pojednanie; publika dostrzegła w Serenie idolkę i zaczęła się trwająca do dziś Serenada. Czy wiązało się to z jej macierzyństwem, czytaj: „unormalnieniem” tytanki, czy z jej wypowiedziami na tematy społeczne, czy z coraz większym mozołem i potokami potu, jakich wymagały kolejne tryumfy?

Wolna amerykanka

Przyznam, że moje nastawienie do Sereny zmieniło się pewnego wieczora, gdy zobaczyłem sprawozdanie z kolejnej gali, w której uczestniczyła. Pojawiła się w hiperwidowiskowej kreacji, może to była niebywała żółta suknia, nie pamiętam dokładnie, coś jasnego i bijącego słonecznym blaskiem w oczy. Ale pamiętam twarz Sereny. Uśmiechającą się na wszystkie strony, oczywiście, lecz lekko zbitą z tropu, niepewną, nieśmiałą. Odczytać na niej można było rodzaj dziecięcego marzenia i zarazem dziecięcej niepewności: czy może tak być, czy dobrze wyglądam, czy mogę się podobać? Było w jej ekspresji coś niewinnego, uroczego, stojącego w kontraście do jej zachowań na korcie i nie do odparcia nawet dla twardego serca.

Dzisiaj lepiej rozumiem czy raczej: łatwiej konstruuję na własny użytek egzystencjalną sytuację Sereny. Definiując w skrócie: sytuację kogoś, kto nie chce zmieścić się w sobie. Serenę zawsze rozsadzało, przepełniało, chciała wykroczyć daleko poza siebie. Tak to wyglądało na korcie, gdy waliła czasem bez umiaru i piłka leciała pięć metrów za linię, tak wyglądało w jej ciele, które nabierało masy, tak wreszcie wyglądało w jej wizerunku, z czasem coraz bardziej szalonym, aż po ostatnią kreację, właściwie sylwestrową, na otwierający tegoroczne US Open mecz z Danką Kovinić, który mógł być – tego się spodziewano – ostatnim w jej karierze.

Mówię to nie bez podziwu, jak o każdym przekraczaniu granic. Tak jak młody Andre Agassi wyrywał się swoim image’em poza konwenans i otwierał drogę do wolnej westymentarnej amerykanki, która korespondowała z jego nietypową grą i zwiastowała przemianę tenisa w widowisko, tak dojrzała Serena dorzuciła do spektaklu ognia. Agassi był tylko nonszalancki, Serena chciała być ikoniczna.

Rzeźbiła swój wygląd, przerabiała go, jakby szukała optymalnej miary, występowała raz jako królowa balu, innym razem jako masajski wojownik z wojennymi barwami na policzku, wciąż inaczej. Nie da się ukryć: wobec szczupłych blondynek po drugiej stronie siatki wydawała się – zwłaszcza w czarnych strojach – postrachem; wygrywała casting na dzikość i mecz nosił tytuł „Piękna i Bestia”. Zdarzały się publiczne docinki na temat jej wyglądu, rozgłos zdobył komiks przedstawiający karykaturalnie jej spotkanie z Naomi Osaką.


Marek Bieńczyk o Idze Świątek: Dziennikarskie gawędy typu „normalna, zwykła dziewczyna” nie mają sensu. Prawdziwie interesująca jest granica, za którą „normalny” człowiek staje się kimś innym: zawodowym, perfekcyjnym tenisistą.


 

Jej sylwetka nie przestaje przyciągać wzroku i jest znakomitym materiałem dla fotografów, liczne zdjęcia w lifestylowych magazynach pokazują Serenę w jej fantastycznych awatarach: to seks bomba, to Violetta Villas inaczej, to antyczna rzeźba, to Tajemnica Czarnego Przylądka, to numer jeden na wszystkich plażach świata, to modelka w sukniach Gucciego i Ralpha Laurena, to obraz Botero. Ale nie chodzi, czy nie chodzi tylko, o ciało kobiety podatne na fetyszyzację. Również, by tak rzec, o ciało jako takie, doprowadzony do nadwyrazistości dar materii, nazywanej Życiem. Jej twarz, zależnie od fryzury, odsyła do różnych malarskich przedstawień, fascynuje, czyli odpycha i przyciąga zarazem. Podczas meczu z Kovinić zbliżenia oblicz Sereny nie dawały spokoju. To była twarz lwicy i lwa zarazem; w jej rysach ujawniał się ponadpłciowy, fenomenalny klasycyzm formy pierwotnej i władczej, na swój sposób idealnej.

Niepogodzona

Serena zostanie już wieczną ikoną tenisa i ikoną nowej Ameryki, podobnie jak Obama. Ze względów sportowych, to jasne; w statystykach nie zostanie przebita przez długie lata, może przez dziesięciolecia. Ze względów genderowych; dała sportsmenkom tego świata, także tym przyszłym, wzór do naśladowania: być silną, samoswoją, niezależną, nieustępliwą, żądną wyczynów; w swoich wywiadach nie waha się tego słowa, gender, używać. Ze względów społeczno-politycznych; niegdyś, z powodu ataków rasistowskich, zrezygnowała na lata z udziału w turnieju w Indian Wells, dziś ucieleśnia Amerykę wspólnotową (tym bardziej że jej mąż jest białym Amerykaninem), wyzwoloną z rasowych przesądów, nieustraszoną i wciąż spragnioną przyszłości.

Na początku sierpnia Serena udzieliła długiej wypowiedzi magazynowi „Vogue”. Można było się dowiedzieć, że wielkoszlemową Australię Open w roku 2017 wygrała będąc w drugim miesiącu ciąży, że kilka turniejów rozegrała w chwili, gdy jeszcze karmiła córeczkę Olivię piersią i w trakcie depresji poporodowej, i że starała się odrzucić tradycyjną alternatywę: sport wyczynowy albo macierzyństwo (czy rodzina), ale też stojące za tym słowo „pogodzić”, pogodzić jedno z drugim. Raczej lubi myśleć o swoim życiu jako procesie ciągłym, a nie podzielonym na etapy i skonfliktowane wybory. Odrzuca ją słowo retirement, wycofanie się z gry, woli mówić o evolution. Uderza w jej opowieści miłość wyznana tenisowi. Żadnego przemęczenia i znużenia „tourem”, na które skarżyło się tyle zawodniczek zrywających ze sportem, nieprzerwana radość z występów (a nawet treningów) przy zapełnionych trybunach i ciągła potrzeba zwycięstw, laurów i rekordów, ach, przebić jeszcze Margaret Court! Dążenie do perfekcji, jeszcze więcej i lepiej. Mówi, że jeżdżąc jako juniorka za siostrą, analizowała dogłębnie wszystkie jej błędy, nauczyła się mentalnie rozumieć tenis. Co do przyszłości: od kilku lat prowadzi z mężem firmę „Serena Williams”, która wchodzi w relację przede wszystkim, choć nie wyłącznie, ze start-upami założonymi przez osoby należące do mniejszości. Najchętniej kobietami: kiedyś wzburzyła ją wieść, że 95 proc. dochodów w firmach idzie w ręce mężczyzn.

Długie pożegnanie Sereny trwa od kilku tygodni. Wreszcie zacząłem jej trochę kibicować, oldboy (zaawansowany) chętnie wspiera początkującą oldgirl. Ale też jej zażartość, głód gry, kiedy, jak to się powiada, nic już nie musi, imponują bezgranicznie. Do tego jeszcze debel z siostrą, jakby było im mało. I gotowość klęski; mecze na turniejach przed US Open źle dla niej wyglądały. Powiada się: lepiej odejść w glorii chwały. Lecz niby dlaczego? Dlaczego nie zagrać do końca, nie pójść do końca własnej drogi, pokazać po szekspirowsku oblicze mistrza zdetronizowanego, królowej, która traci władzę? I czas, który jest zawsze okrutny?

Ryba w wodzie

Na mecz z Kovinić zleciał się „cały” Nowy Jork. To nie było spotkanie, lecz kronika zapowiedzianej śmierci, nie do końca urocza. Miał się wydarzyć taki piękny pogrzeb. W nieco cyrkowej atmosferze. Trybuny postawiły na decybele, jęki i brawa rozlegały się w czasie rozgrywanej piłki, rzecz w tenisie nie do pomyślenia. Zabawne było przy okazji usłyszeć, że ludzie krzyczą różnie, ale jęczą podobnie, antropologiczny drobiazg. Serena w quasi-cekinach czuć się musiała jak ryba w wodzie; wody starczyło do końca meczu. W kolejnym spotkaniu z Anett Kontaveit, drugą wedle rankingu rakietą świata, trybuny zachowywały się mniej histerycznie, widać od razu było, że zabawa w goodbye może jeszcze potrwać. Serena długimi chwilami grała świetnie. Wygrała przede wszystkim dzięki serwisowi, najgorsza kara spada, jak zawsze, z góry. Ale wszystko wyglądało lepiej i do komedii odchodzenia wkrada się epopeja przedłużenia.

Pomyślałem więc, że skończę tych parę uwag dzisiaj, w piątek 2 września, i nie będę czekał na dalszy rozwój wypadków, na kolejne wygrane lub ostatnią porażkę. W końcu to nie takie istotne; niech każda przyszłość stoi otworem, niech żadne możliwości nie gasną, gramy dalej, to najważniejsze.

Oczywiście chciałoby się wiadomego finału, Sereny z Igą. Nie wydaje się to prawdopodobne, do 10 września długa droga, wszystko na ostrzu noża. Ale dziś łapię się na myśli, że to może, kurczę, o Igę bardziej się obawiam.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 37/2022

W druku ukazał się pod tytułem: Ostatnia Serenada