Świątek moments

Przeciwniczki poruszały się, odbijały, czasem coś wspaniałego nawet im się udało wykonać, lecz tkwiły w krainie rozpadu. Jakby z drugiej strony kortu spojrzał bazyliszek.

12.10.2020

Czyta się kilka minut

Iga Świątek po wygranej z Nadią Podoroską w półfinałowym meczu turnieju French Open Roland Garros, Paryż, 8 października 2020 r. / JULIEN DE ROSA / EPA / PAP
Iga Świątek po wygranej z Nadią Podoroską w półfinałowym meczu turnieju French Open Roland Garros, Paryż, 8 października 2020 r. / JULIEN DE ROSA / EPA / PAP

I wtedy wykonała to jeszcze jedno zagranie. Lewą reką, odpowiedzialną za prowadzenie dwuręcznego uderzenia z backhandu. Uniosła nieco dłoń, obróciła w swoją stronę i lekko nią zakręciła. Jakby miała w ręku kukiełkę-sobowtóra, z którą rozmawia. Było parę sekund po ostatniej piłce; Iga Świątek opadła na kolana, najpierw zakryła twarz, i zaraz ten gest. Niewidzialna kukiełka mówiła: „Niezły numer wykręciłaś, co? Chyba to zrobiłaś. No powiedz, chyba tak?!”.

Wola mocy

Piękny końcowy strzał, zostanie w pamięci. Na jedną, drobną chwilę, zanim się zacznie wielka feta i święto dziękczynienia, pojawiła się jeszcze odrobina dystansu, niemal autoironii, spojrzenie na siebie z zewnątrz. Cudny błysk inteligencji.

Tak, wykręciła niezły numer. Chyba to zrobiła. Zaskrzypiały najstarsze fotele: kumpel, z którym po raz pierwszy w życiu wyszedłem na kort w 1974 r., ruszył się i po ćwierćwieczu głuchego milczenia przysłał esemesa: „No to doczekaliśmy się”. Miał rację. Czy w ogóle na coś innego czekaliśmy, grając wtedy całymi dniami i znając na pamięć nazwiska pierwszej setki graczy? Tenis pozostaje bez wątpienia królewskim sportem, sportem najbardziej nietzscheańskim, w którym, jak w żadnej innej dyscyplinie, wola mocy czyni cuda, i który od każdego naszego ruchu, każdej reakcji wymaga maksymalnego naprężenia, napięcia i energii, który żąda myśli od razu wcielonej w działaniu, bo życie ma być takie, a nie inne. Jak dobrze jest mieć w końcu swoją królową, naszą Überfrau.

Dziwny był ten sobotni finał Roland Garros, najpierw obustronnie rozedrgany, później, za sprawą Sofii Kenin, niedokrwisty. Oglądany na stojąco, jak końcówki najbardziej dramatycznych występów polskiej jedenastki; nie dało się z nerwów (wreszcie! wreszcie jakieś wrzenie!) usiąść, choć od trzeciego gema drugiego seta rozsądek podpowiadał, że Kenin już ten mecz mentalnie odpuściła. Być może z powodu kontuzji, lecz raczej trzeba dostrzec destabilizacyjną grę mistrzyni.

Każda kolejna przeciwniczka, od pierwszej rundy po mecz ostatni, zdawała się długimi okresami czy wręcz, jak Simona Halep, od piłki pierwszej do ostatniej, tracić rezon. Powiada się w takich przypadkach, że ktoś „ma słabszy dzień”, lecz to oczywista nieprawda. Kiedy się komuś wyrwie centralną śrubkę, nie ma co stopniować: nie najlepszy, gorszy, słabszy. Bez śrubki dzień nie mógł być po prostu dobry, wszystko bolało, to noga, to nadgarstek, to całe istnienie.

W grze Igi Świątek było coś, co odsuwało rywalki od nich samych. Jakby z drugiej strony kortu wstrzyknięto im truciznę, która powoli, niezauważenie rozkłada organizm, albo jakby spojrzał na nie bazyliszek. Ktoś z zewnątrz sterował ich graniem, skazywał na niezdarność. Poruszały się, odbijały, czasem coś wspaniałego nawet im się udało wykonać, lecz tkwiły w krainie rozpadu. Halep miała oczy osaczonego zwierza, agresja Kenin zwróciła się przeciw niej samej, Włoszka Trevisan szybko zrozumiała, coraz szerzej się uśmiechając, że ona gra tu co najwyżej w grę zwaną odbijaniem, nieco podobną do tenisa.

Lecz co tak rozsadzało przeciwne światy? Spodziewaliśmy się, że w finale będzie to forehand, którym Świątek osaczyła Halep, a był backhand, podczas gdy forehand tylko naprowadzał lub przedłużał wymiany; spodziewaliśmy się prącego co sił huraganu, długimi chwilami była bryza, z której wylatywały pojedyncze pioruny, więcej pozornie defensywy (stąd nawet chwile rozczarowania) niż ofensywy. Trudno ostatecznie powiedzieć.

Każdy amator, który schodząc z kortu, podpatruje grę choćby piętnastoletnich juniorów (a co dopiero zawodowców), nie może się nadziwić szybkości wymian. Piłki lecą jak szalone. Tego pędu na ekranie nie widać; również rotacji można się co najwyżej domyślać. Lepiej widać geometrię kortu, lecz tak zwana gra kątowa, względnie krótkie piłki posyłane na boki – mocna strona Świątek – wszystkiego nie wyjaśnia. Nie wyjaśnia serwis, nie wyjaśnia return ani drop shot, nie wyjaśnia sposób poruszania się. Zawieśmy więc odpowiedź do końca pandemii, gdy będzie można królową obejrzeć na żywo i spróbować pojąć sedno jej paraliżującego działania, albo czytajmy teorie dezintegracji.

Ale przyjemnie!

Ten Roland Garros był jak teatr grecki na wspak. Nieliczni dopuszczeni widzowie obsiadali trybuny w maskach (sztaby trenerskie wyglądały niczym zamaskowane gangi), podczas gdy aktorzy tworzyli wydarzenia z obnażonym licem. Tylko jedno pozostawało tam w dole częściowo zakryte.

Po pierwszym meczu uzmysłowiłem sobie, że właściwie nie wiem, jak wygląda Iga Świątek; na ulicy trudno byłoby mi ją rozpoznać. Larvato prodeo, przez całą swą tenisową karierę, tak krótką, a dziś, wydawałoby się, wieczną (czy w tej chwili, w sobotę o godzinie 17, gdy wokół szaleje wirus zatruwający wszelkie myśli, istnieje dla nas życie poza Igą Świątek?), idzie zasłonięta. Dla kogoś, kto jak piszący te słowa nie śledził wcześniej jej internetowych wizerunków i oglądał ją wyłącznie na korcie, jej twarz, skryta w głębokim cieniu rzucanym przez rozległy daszek czapki, pozostawała sekretna. Jedynie w chwili serwu odsłaniają się oczy, brama do duszy. Podnosi wzrok wysoko i dopiero wtedy wyrzuca w górę piłkę. Rafael Nadal przed serwem rytualnie dotyka w trzech miejscach twarzy, jakby upewniał się, że jest, kim jest, domykał się w sobie. Świątek patrzy ponad siebie, tam, gdzie ma wzlecieć piłka, w przestworza. Stąd wrażenie, że nawiązuje kontakt z siłą zewnętrzną, która za chwilę zsunie się w dół i natchnie sobą uniesioną już i gotową do uderzenia rękę. Wrażenia to opium dla kibica, który mniej śledzi tabele niż gesty i skłonny jest raczej krzyczeć, niż liczyć błędy niewymuszone i wymuszone. David Wallace swój wiekopomny tekst poświęcony tenisowi zatytułował „Roger Federer as Religious Experience”. Nie żałował mocnych słów, „religijny”, „metafizyczny”, choć w swym opisie gry Rogera Federera był też fantastycznie konkretny. Po jednym z niemożliwych zagrań („Federer Moment”, jak nazywał jego nieziemskie uderzenia) żona ujrzała go na klęczkach, wrzeszczącego jak szalony wśród porozrzucanych chipsów. Pozwolę sobie dodać nieskromnie, że mój domownik w trakcie meczu Świątek z Halep dostrzegł po raz pierwszy od marcowego lockdownu wypieki na mojej gębie i spocone oczy.

Wallace, doskonale zorientowany w tenisowej technice, zarazem widział wyraźnie granice, które przekraczał Federer, gdy jego gra przestawała być tylko tenisem i stawała się „tajemnicą i metafizyką”. Metafizyka miałaby polegać na nadnaturalnej u Federera zdolności wymykania się spod niektórych fizycznych praw. Piłka, która się do niego zbliża, zdaje się zawisać w powietrzu ułamek sekundy dłużej niż dla innych graczy; ma on zatem jakby więcej czasu przed uderzeniem. Co sprawia, pisze Wallace, że Federer wydaje się bardziej i jednocześnie mniej substancjalny niż jego przeciwnicy: „W szczególności na białym Wimbledonie (...) wygląda tak, czym chyba (tak myślę) istotnie jest: stworzeniem, którego ciało jest pełne, a przecież w jakiś sposób leciutkie”.

Mój entuzjazm jest zbyt racjonalny i ostrożny, by ruszyć od razu na Kowno, to znaczy stosować jakąkolwiek komparatystykę z wielkimi mistrzami, od których dzieli legenda oraz kilkadziesiąt tytułów wielkoszlemowych, czy nawet piękna talia nietytułowych osiągnięć, jak te Agnieszki Radwańskiej. Szkoda, co właściwie mam w tym pandemicznym reductio ad nihilum do stracenia.

Przecież nawet francuscy wielbiciele tenisa, co mówię na podstawie pierwszych komentarzy, są wyjątkowo szczodrzy w swych opiniach o grze Igi Świątek, której polubili także styl zachowania, uśmiech i wdzięk. Tylko niewielu przypomina o losie Ostapenko, litewskiej mistrzyni Roland Garros w roku 2017, tej, co później nie odniosła znaczących sukcesów. Większość – podobnie jak sam Mats Wilander czy John McEnroe – przywołuje inne nazwiska: Steffi Graf, Martina Hingis, Justine Henin. A star is born. Lubią w jej grze lekkość, nieprzewidywalność, brak brutalnej, nagiej siłowości tłamszącej inteligencję; jak pisze jeden z nich: „wreszcie mamy zawodniczkę, która nie wysyła po przekątnej płaskich cegieł, wyjąc przy tym wniebogłosy. Dobry Boże, ale przyjemnie!”.

Niech będzie, żadnych przesadnych porównań z legendami, jednak mecz Świątek z Halep, czwarta runda tego turnieju, zanurzy w mistyczne doznanie każdego racjonalistę. Zostanie w pamięci tak, jak dwa finały siatkarzy w ostatnich mistrzostwach świata czy może spotkanie Polska-Portugalia jeszcze za Beenhakkera, chwila najlepszego naszego futbolu od czasów Górskiego po dziś dzień.

Właściwie nie jeden mecz, a dwa. Realny, gdy piłka za piłką omijały rakietę Halep i z gema na gem rosła przewaga Polki. Oraz symboliczny, gdy postać Halep przybierała wygląd Świątek sprzed roku w tym samym miejscu i w tych samych okolicznościach. Forehandy waliły w kort Rumunki, lecz niszczyły byłą Igę. Trzeba było zabić w sobie tamtą dawną Świątek 0:6 1:6, zagrać własne przeobrażenie. Stąd, można przypuszczać, brała się ta inwazja, to agresywne przypieranie do muru, bezlitosna precyzja uderzeń, soczystość forehandowych crossów.

Hymn do mączki

Świątek by powiedziała, że „przepracowała kompleks tamtego meczu”; mówiąc o tenisie, używa często profesjonalnego języka psychologicznego. Dzięki temu przepracowaniu zyskaliśmy widoki niezwykłe. Z tenisowego punktu widzenia spektakl przerósł wszystko, co na kobiecym Roland Garros widzieliśmy. Lecz nie tylko tenisowego; chwilami, przy niektórych uderzeniach, przy niektórych pozach, ustawianiu się do piłki, rodziło się, by raz jeszcze sięgnąć do Wallace’a, „kinetyczne piękno”; takie, które nie ma nic wspólnego z kulturowymi normami czy z erotycznością, a ma „raczej coś wspólnego z ludzkim pogodzeniem się z faktem, że ma się ciało”. Chciałoby się tego więcej, na zawsze, w kolejnych spotkaniach, lecz naiwnością byłoby sądzić, że Świątek, pokazując, jak to się powiada, „swój najlepszy tenis”, wyznaczała trwały model swojej gry. Kort ziemny wymaga wielu sposobów postępowania. I o wiele większej niż inne nawierzchnie plastyczności: umiejętności przechodzenia od jednego sposobu do drugiego.

Frankofil we mnie ze wszystkich czterech szlemów najbardziej lubi Roland Garros; to naturalne. Obok Tour de France drugie największe wydarzenie sportowe we Francji; oba – podobnie jak u nas kiedyś Wyścig Pokoju – przeniknęły w życie codzienne, wyznaczając nie tylko dla kibiców rytm roku. Tour de France w pełni lata wiąże się ze skwarem, zawieszonym, nieruchomym powietrzem, które przecinają męczennicy kolarze, podczas gdy widzowie leniwie osuwają się już w kanikułę. Wiosenny Roland Garros jest świętem ożywienia, przygotowaniem do lata, na trybunach wrze, tyle jeszcze dobra przed nami. Nie tyle nawet kibiców brakowało najwięcej na tegorocznym turnieju, ile tego właśnie wiosennego pobudzenia, ekscytacji czasem, który nadchodzi.

Ale Roland Garros pozostaje ulubieńcem całej tenisowej Europy kontynentalnej, która wychowała się, jak my to określamy, na „mączce” lub „cegle”. Francuzi nazywają tę nawierzchnię „ubitą ziemią”, Amerykanie jakby nieco pogardliwie – „gliną”. Mączka daje tenisowi to, czego inne nawierzchnie nie zdołają oferować. Wimbledońska trawa, druga nawierzchnia pod względem ważności, stawia na refleks; piłki lecą tak szybko (choć w ostatnich latach kładzie się trawę mniej śliską, co wydłuża wymiany), że są odbijane in extremis, w ostatniej możliwej chwili, i ilość błędów wyraźnie rośnie. Jest nadal pięknie, subtelnie (pomyślmy o grze Radwańskiej), lecz nie rozwija się tu w pełni cała możliwa epickość, jaką daje mączka. Nawierzchnie sztuczne w dwóch pozostałych Wielkich Szlemach, US Open na Flushing Meadow oraz Australian Open w Melbourne, generują grę mniej nacechowaną i w większym stopniu faworyzują nagą siłę.

Piękno kortu ziemnego obejmuje sam kolor bijący w oczy; to ziemia wysublimowana, przemalowana przez artystę cudnie naiwnego. Grającym daje poczucie nieograniczonej swobody, gdyż umożliwia niekiedy nawet dwumetrowy ślizg, baletowy szpagat. Noga, puszczona swobodnie, posuwa się jak po lodzie; całe ciało przy tym tańczy, a rozpryskujące się wokół drobiny, mała fontanna, zdają się podkreślać naturalny charakter widowiska, rozgrywającego się tu, na tej wzniośle brudnej glebie. Lecz to przede wszystkim na mączce trudniej wywalczyć punkt i dlatego gra wymaga jeszcze więcej taktyki, inteligencji, jeszcze większego wachlarza technicznych umiejętności, długodystansowej ruchliwości, a nie krótkotrwałych zrywów, gdyż mecz na cegle jest w większym stopniu procesem niż zderzeniem (w boksie odpowiednikiem byłoby piętnaście rund zamiast trzech).

Iga Świątek uznaje mączkę za swoją ulubioną powierzchnię. Wpisuje się w rosnący trend; coraz więcej zawodników pragnie odbyć gruntowną edukację właśnie na kortach ziemnych. Czas jakiś temu spytano Rafaela Nadala – w związku z sukcesami nowej fali rosyjskich tenisistów i tenisistek – o szkołę rosyjską. Odpowiedział krótko: „Nie ma szkoły rosyjskiej”. Bo też wszyscy niemal Rosjanie przechodzą przez szkołę hiszpańską, najważniejszą w świecie mączki. Niegdyś Hiszpanie zdominowali korty ziemne, teraz w ich tenisowych centrach kształcą obcokrajowców; mniej jest Hiszpanów w czołowej setce, lecz więcej graczy wzorujących się na Hiszpanach. Nawet w Stanach, gdzie korty ziemne były w pogardzie, brat Johna McEnroe, Patrick, wykoncypował projekt ich popularyzacji.

Ten kontekst ceglasto-hiszpański ważny jest dla Igi Świątek; w końcu jej idolem pozostaje Nadal, który możliwości gry na korcie ziemnym rozwinął do tego stopnia, że stworzył niejako oddzielną dyscyplinę, nadal-garros czy podobnie. Problemem jest to, że grę w nadala wygrywa zawsze Nadal – zrobił to też w minioną niedzielę.

Przy zachowaniu wszystkich proporcji tenisowy styl Igi Świątek ciąży w „hiszpańską” stronę. Pobawmy się na zmianę analogią muzyczną, jazzową; jazz jest w końcu najbardziej tenisowym gatunkiem muzycznym, tenis jest najbardziej jazzowym sportem. Jeden model gry – à la Charlie Parker – stawia na szybkie ujawnianie danych nam dźwięków, na od pierwszej chwili mocne, nawet brutalne wtargnięcie w nasze uszy, gwałtowne zawładnięcie ciszą. Drugi model – à la Coltrane – dźwięki dozuje powoli, oszczędnie, nie dociskając pedału, by z czasem powtarzać je równomiernie, lecz coraz mocniej, aż wreszcie nastąpi końcowy, zwycięski wybuch.

Wydaje się, że Świątek zaczynała od modelu pierwszego, grając mocno, bezpardonowo, z całych sił (co nie wykluczało pomysłowych improwizacji), i że wraz ze swoim trenerem przechodzi stopniową ewolucję w kierunku modelu „coltrane’owskiego”, który bardziej pasuje do kortu ziemnego: wywiera presję stopniowo, crescendo, lepiej panując nad różnymi tempami, raz grając ciszej, a raz głośniej, aż wreszcie ten narastający nacisk okaże się nie do powstrzymania.

Iga i Rafa

Czytelnicy „Tygodnika Powszechnego” wrażliwi na konteksty kulturowe z pewnością polubili niedawną, jeszcze sprzed turnieju, wypowiedź Igi Świątek na temat jej przyszłości: może rzuci lada dzień tenis i odda się czemuś innemu, prawdopodobnie nauce. Myśli się od razu o osiemnastoletnim Arturze Rimbaudzie, który rzucił poezję i pojechał do Afryki. Paradoksalnie to ta decyzja, a nie sama poezja, wyzwoliły rimbaudomanię, która trwa do dzisiaj. Patti Smith każe pielgrzymować do miejsca, w którym się urodził, a Jima Morrisona gnała na jego grób. Po Roland Garossie już wiemy, że Świątek nie będzie – dla nas szczęśliwie – Rimbaudem tenisa.

Igomania i tak się rozkręci, właściwie już wybuchła, już wszyscy chcą się z nią bratać (pardon, siostrzyć), mówić o niej „Iga”, tak jak się mówi o Federerze „Roger”, a o Nadalu „Rafa”.

Nie wiem, czy ze starego fotela wypada coś młodości, składając gratulacje i dziękując za te dwa tygodnie, życzyć. Jeśli tak, to przede wszystkim, żeby była jak najczęściej szczęśliwa bez względu na drogi i przypadki, jakie los dla niej wybierze. I żeby jak Holden Caulfield, buszujący w zbożu, zważała na świat bardzo dorosłych, bo jest to raczej świat okropny. I żeby kiedyś o jej zagraniach mówiono „Świątek Moments”. I żeby następnym razem – to życzenie dla nas wszystkich – gratulowało jej zwycięstwa nie tysiąc, a piętnaście tysięcy ludzi bez maseczek na pełnym stadionie.

I oczywiście jeszcze jedno. Dawno temu Gustavo Kuertenowi puchar po zwycięstwie na Roland Garros miał wręczać Björn Borg. Na widok starego mistrza Kuerten zrobił wspaniały, gimnastyczny skłon do samej ziemi, a nawet chciał rzucić się na kolana. Więc życzę Idze, żeby za parę lat kolejny puchar wielkoszlemowy na Roland Garros wręczał jej Rafa Nadal (już mocno łysiejący) i żeby jej ukłon był równie głęboki. Wtedy koło się domknie i wszystko się spełni. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 42/2020