Ochrona uczuć europejskich

Marek Bieńczyk, pisarz: Uprawiam mistykę wspólnej Europy. Miałem kilka dla mnie wyjątkowych, jak by to ująć, doznań europejskich. Sytuacji o intensywności religijnej. Ten mistycyzm jest jednak zarazem pragmatyzmem, zwłaszcza w obliczu obecnych wypadków.

23.04.2024

Czyta się kilka minut

Rosyjskie Prawosławne Centrum Kultury i Duchowości w Paryżu. Francja, maj 2017 r. // Fot.  Gardel Bertrand / hemis.fr / AFP / East News
Rosyjskie Prawosławne Centrum Kultury i Duchowości w Paryżu. Francja, maj 2017 r. // Fot. Gardel Bertrand / hemis.fr / AFP / East News

MICHAŁ SOWIŃSKI: Wróciłeś właśnie z Francji. Który to już raz?

Marek Bieńczyk: Nie pamiętam.

A pierwszy raz pamiętasz?

Tak, 1975 rok, autostop, niekiedy spanie nad rzeką czy w rowie, puszka soczewicy na kolację, praca gdzie się da. Duma, że tam jestem. Trochę narcystyczna: jestem z Polski, jakoś się nie dajemy Ruskim, coś mi się od was należy, minimum uznania. Bagietką też nie pogardzę. Przez kolejne lata, aż do stanu wojennego. Podobne były pytania kierowców. Było wśród nich jeszcze dużo komunistów, chcieli się dowiedzieć, skąd te kartki na żywność w Polsce; niepokoili się. Po roku 1978 bourgeois pytali o papieża Polaka. Członkowie sekt pytali, czy wierzę w Antychrysta. Anarchiści i długowłosi nie pytali o nic, zapraszali na noc. Kiedyś próbowałem obliczyć, ile osób ze studiów, z mojego roku, zostało we Francji na stałe lub chociaż próbowało. Większość. To był owczy pęd. Studiujesz romanistykę – szykuj się do wyjazdu. Pęd na Zachód, bo nie mówiło się wówczas „Europa”; nie używało tego pojęcia w sensie symbolicznym, a tylko geograficznym. Też mi się zdawało, że skoro pęd owczy, to zostanę we Francji. Ale jako pasterz siebie samego doskonale wiedziałem, że nigdy nie wyemigruję.

Jak się zmieniała Francja – czy też Zachód – przez te lata?

Oczywiście na przestrzeni półwiecza Polska zmieniła się bardziej. Do tego stopnia, że powiedziałbym: dla wielu stała się dzisiaj całkiem dobrą przestrzenią do życia. U nas czuję się – mimo wiadomych trzydziestu tak na oko procent polskich antyeuropejczyków i ich krzyków, jakby było ich osiemdziesiąt procent – bardziej cząstką wspólnej Europy niż we Francji. I to nie u nas, w naszej części kontynentu, w Europie postkomunistycznej, Europa jest najbardziej zagrożona. Mimo Orbána i Słowaków, którym zawsze dobrze w papuciach.

Rozumiem, ale wróćmy do Francji.

Politycznie, o czym dobrze wiemy, zmieniła się w ostatnim dwudziestoleciu istotnie. Poziomica przechyliła się na radykalnie prawą stronę. Wówczas, gdy wędrowałem po Francji z plecakiem, to było nie do pomyślenia. Właściwie jeszcze dzisiaj jest trudne do wyobrażenia; gdzie jak gdzie, ale tam? Mówię o prawicy nie gaullistowskiej, bo ta gaullistowska była wcześniej równie silna co lewica, tyle że na zewnątrz mniej widoczna i wytwarzała mniej kodów poprawnościowych. Nota bene zawsze mnie śmieszyły polskie utożsamienia Francji z „lewactwem”, skoro wybory wygrywał Chirac, Sarkozy, wreszcie Macron. Ale dla naszych głębokich myślicieli Macron to nadal goszyzm. Od czasów Mitteranda był tylko jeden prezydent wywodzący się z lewicy, Hollande, i to ledwie przez jedną kadencję. Tradycja gaullistowska w polskiej recepcji polityki francuskiej od dawna, zwłaszcza pod wpływem prawicy pisowskiej, jest niedoceniana. W każdym razie radykalne przemeblowanie francuskiej sceny politycznej, rozbicie rządzącego duopolu prawica (jedna partia postgaullistowska) – lewica (socjaldemokraci i komuniści) poprzedziło analogiczne przemiany gdzie indziej, w Hiszpanii, we Włoszech, być może wkrótce w Portugalii, no i, jak można się spodziewać czy obawiać, niebawem też w Niemczech.

A życie codzienne?

Niewątpliwie po roku 2004, statystycznie rzecz biorąc, Polakom poprawiło się o wiele bardziej niż Francuzom. Polakom, to znaczy, strzelam, 50-60 procentom naszej ludności. We Francji procentowo wyglądałoby to o wiele gorzej. Ale mimo inflacji i innych złych okoliczności siła nabywcza we Francji w roku 2023 wzrosła o 0,2 procent. Dla nich w tych warunkach to sporo.

Czyli jak wygląda dziś?

Ze społecznego punktu widzenia ostro wrze. Rzekłbym przekornie, że wrze jak zawsze i że to nie jest tylko skutkiem obecnej chwili, bo tam wrzeć musi, koniec kropka. A wizualnie i powierzchownie? W knajpach nadal dobrze. Kawa nadal kiepska, choć już tańsza niż w Polsce. Wystawy nadzwyczajne. Poprawiło się w piekarniach: dużo świetnego pieczywa, nie to co kiedyś. Bardzo dobrze w księgarniach, gdyby brać pod uwagę nie tylko fantastyczną liczbę poważnych książek, ale też liczbę odwiedzających je czytelników. I to nie szukających kryminałów. Bezdomni i żebracy na ulicy – na pewno nie mniej, niż było. Długo opowiadać. No i dla mnie jeden wizualny estetyczny szok, przed którym się chroniłem, ale wreszcie poszedłem zobaczyć: cerkiew przy wieży Eiffla. Pięć lśniących kopuł pokrytych 90 tysiącami listków złota.

Jak do tego doszło?

Budowa tej katedry Świętej Trójcy została ukończona w roku 2016, dwa lata po aneksji Krymu. Zgodę wydał Nicolas Sarkozy w roku 2007, w chwili wielkiej przyjaźni z Putinem, który wywierał ogromną presję na podpisanie umowy. Były protesty, choćby ze strony ówczesnego mera Paryża, Delanoë, ale diabli je wzięli. Diabli, wiem, co mówię: nie tylko z politycznego, lecz i z samego urbanistycznego punktu widzenia to jest katastrofa. Pejzaż okolicy, kształtowany przez wieżę Eiffla, został tragicznie zdewastowany. A że wieża stała się dawno temu czymś więcej niż symbolem Paryża, uważam postawienie cerkwi akurat w tym miejscu za policzek wymierzony Europie. Nam wszystkim.

Czy to element słynnej francuskiej rusofilii?

Ona istnieje nadal, tak jakby klęska odwrotu Wielkiej Armii nie została wciąż przetrawiona przez zbiorową podświadomość. Syndrom sztokholmski, mówiąc półżartem. Wiadomo aż za dobrze o sponsorowaniu skrajnej prawicy francuskiej przez Moskwę. Mniej może, że pani Le Pen od roku 2014 została uznana przez Ukrainę za persona non grata, co nie przeszkodziło Morawieckiemu obcałowywać jej rączek na dwa miesiące przed napaścią rosyjską w lutym 2022 roku, o której nieuchronności już wiedział.

Francuski stosunek do wojny w Ukrainie jednak się radykalnie zmienił.

W roku 2014, gdy obserwowałem francuską scenę publiczną, szlag mnie trafiał. Dominujący dyskurs, czy to prawicowy, czy to lewicowy, był mniej więcej taki: owszem, nieładnie z tym Krymem, z Donbasem, ale ci ukraińscy faszyści i ta wszechobecna korupcja... Pamiętam odpowiedź pisarza ukraińskiego Kurkowa podczas telewizyjnej debaty: „no dobrze, to chociaż pozwólcie nam uprawiać korupcję na wasz zachodni sposób...”. Od roku 2022 faktycznie sporo się zmieniło, polityczna rusofobia z trudem bo z trudem, ale zaczyna być częścią politycznej poprawności, a może nawet wiary politycznej. Tak postgaullistowskiej, jak socjaldemokratycznej. To jest bardzo widoczne. Rusofilia jest w odwrocie i podejrzewam, że – procentowo – rusofilów jest teraz we Francji mniej niż w Polsce skrytych ukrainofobów. Co nie znaczy, że rusofilia zeszła do podziemia. Ukazała się niedawno w Gallimardzie książka znanego socjologa Emmanuela Todda, który już dawno temu usprawiedliwiał aneksję Krymu i wojnę w Donbasie błędami europejskiej polityki wobec Rosji, zatytułowana „Klęska Zachodu”. Wykazuje miałkość strategii europejskiej: należało wcześniej dać Rosji więcej przestrzeni witalnej, uwzględnić jej niedemokratyczną z naszego punktu widzenia odrębność ustrojową i nie doszłoby do tej wojny. A w ogóle nie ma czego się od strony Rosji obawiać, wystarczy spojrzeć na jej fatalny przyrost naturalny. Trzeba też pamiętać, że rusofilia francuska zawsze ujawniała się wespół w zespół z głębokim antyamerykanizmem, oba te uczucia tworzyły naczynia połączone. Teraz naczynia się zaczynają rozłączać. Rusofilia polityczna pozostaje przy tym, to oczywiste, cząstką eurosceptycyzmu, nie tylko francuskiego.

We Francji popularne są też opowieści o zgnuśniałym, upadłym Zachodzie, najsłynniejsze chyba u Houellebecqa.

To Francja wymyśliła Europę, co nie zmienia faktu, że samoplugawienie się, ujawnianie własnej nicości należy do długiej tradycji francuskiej. Choć w Europie zaczęło się to od Nietzschego; tyle że kryzys człowieka europejskiego był dla niego początkiem nie dla jęków, lecz dla nowej konstrukcji myślowej. Później był Spengler. Można podejrzewać, że niemałą rolę we francuskiej tendencji do biczowania siebie odegrała klęska roku 1940, trauma Vichy: nie jesteśmy nic warci, więc nic nie jest warte czegokolwiek. Można też zauważyć, że europejski masochizm, zwłaszcza w wydaniu francuskim – choć przecież nie tylko – ociera się w taki czy inny sposób o faszyzm (Céline, Cioran) czy o radykalne skrajności: prawicowe (Houellebecq), lewicowe (niegdyś Sartre). Przy czym Cioran, autor słów, które by można uznać za fundamentalne dla najdalej idącej, ponadnarodowej wizji wspólnej Europy: „narody niestety istnieją” (powtarzał to później Mitterrand), miał czas, by zamienić się w zblazowanego, znużonego, ale jednak eurodemokratę.

Inna wizja Houellebecqa – Zachód to skansen.

Najpierw odpowiem żartem. Jak to się powiada, najgorsze zdanie Tomasza Manna (czy Prousta, czy Joyce’a) jest lepsze niż najlepsze zdanie wielu innych pisarzy. Więc skansen francuski byłby lepszy niż niejedna fabryka werwy gdzie indziej. I jeszcze dwa słowa. Właśnie przypomniał mi się agresywny, ale też niedorzeczny esej Oksany Zabużko o literaturze francuskiej. Zabużko atakuje – bardzo głupio – Derridę i oszczędza w nim dwóch pisarzy: Céline’a i Houellebecqa jako tych, którzy odważnie zdarli zasłony, by ukazać prawdziwe oblicze Francji. Céline’a zostawiam na inną okazję, natomiast w przypadku Houellebecqa mam rosnące przekonanie, że ten pisarz, z pewnością istotny, niczego nie odsłonił, lecz tylko wpadł w sidła kliszy przejętej od poprzedników: Francji w letargu czy w domu pogodnej starości.

Czyli Francuzi wciąż czują się jeszcze częścią „projektu Europa”? W Polsce tożsamość europejska wciąż jest bardzo silna. A tam?

Według ostatnich sondaży ponad połowa Francuzów jest w taki czy inny sposób antyunijna. Tyleż zabawne, co smutne wydaje się to, że przeciw są tak lepeniści, co na przykład – w dużej części – Francuzi wyznania muzułmańskiego. Przypomnę, że pierwsze referendum francuskie mające zatwierdzić traktat z Maastricht utopiło ten projekt. Trzeba było odkręcać. Istnieje we Francji mocny, powiedziałbym, nierefleksyjny eurosceptycyzm, wynikający z braku czucia Europy: jesteśmy Francuzami, jednym z pępków świata, o co chodzi? Teraz eurosceptycyzm jest oczywiście podkręcony przez uwarunkowania ekonomiczne oraz demografię, czytaj: imigrację. Ale też istnieje o wiele mocniejszy niż u nas eurosceptycyzm intelektualny. Mocniejszy nie tylko pod względem ilościowym, ale jakościowym: nie chodzi o resentymenty i fobie ani o hasłowe pohukiwania, lecz o głębokie analizy.

Nasz rodzimy eurosceptycyzm jest prostszy?

Tak. Francuski eurosceptycyzm jest o wiele trudniej identyfikowalny politycznie. W Polsce sytuuje się niemal wyłącznie po prawej stronie. I jest częścią jednego obszernego paradygmatu: antyeuropejskość, anty-LGBT, wierność Kościołowi episkopatu i Jędraszewskiego, prorydzykizm, antyemigranckość, antywokizm, antyelitaryzm, pozorny socjalizm ekonomiczny i nacjonalistyczny pod nadzorem scentralizowanego państwa, kłamstwo smoleńskie. We Francji natomiast eurosceptycyzm idzie w dużej mierze w poprzek wyborów politycznych.

Przykład?

W Polsce ci, którzy nie chcą Unii, są w ogromnej części wyborcami PiS-u i Konfederacji. We Francji istnieje antyeuropeizm lewicowy i prawicowy; istnieje prounijność konserwatywna czy wręcz prounijność reakcyjna i prounijność lewicowa. Przykład taki: książki i pozycja Alaina Finkielkrauta, jednego z czołowych intelektualistów, rozmówcy Macrona. Chłopiec do bicia dla każdej strony politycznej. Uznawany od umiarkowanych konserwatystów po skrajną lewicę za reakcjonistę. Bo krytykuje wokizm, bo przypisuje mu się wypowiedzi rasistowskie względem imigrantów (a raczej ich dzieci i edukacji tychże), bo żywi nostalgię wobec archaicznych wartości budujących kulturową podstawę narodu, a do tego jeszcze Żyd (zresztą poszturchano go parę lat temu na ulicy). No ale gorący proeuropejczyk, przez lepenistów uznawany za macronistę.

Emigracja to osobny duży temat.

Prawdopodobnie ważniejsza od kwestii ekonomicznej, gdy szukamy przyczyn francuskiego eurosceptycyzmu, tak prawicowego, jak lewicowego: otóż francuski problem w mniejszym stopniu polega na rozwiązywaniu kłopotów związanych z nową emigracją, a bardziej kłopotów związanych z potomkami emigrantów, pokoleniami urodzonymi już we Francji. To wiąże się jeszcze z innym problemem: duchowymi podstawami Europy, mówiąc szumnie. Najgorsza może rzecz – w moim odczuciu – jaka mogła przytrafić się wspólnej Europie, to, po pierwsze, jej utożsamienie z neoliberalizmem w szerokim pojęciu słowa. Po drugie, jej utożsamienie ze strukturami brukselskimi. I po trzecie, ogromne trudności z powrotnym transferem idei politycznych i ekonomicznych do założycielskich idei duchowych.

Na Wielkim Placu w Brukseli. Belgia, luty 2006 r. // Fot. Jacenty Dędek / Reporter

Czyli jakich?

Pozwolisz, że chwilkę o „mojej” Europie. Dwadzieścia lat temu napisałem dla „Tygodnika” felieton na nasze wejście do UE. Ostrożnie entuzjastyczny, mocno naiwny. Później uświadomiłem sobie, że pisałem mniej więcej o swoim pokoleniu i pokoleniach sąsiednich, i mniej więcej o tych z nas, dla których pojęcie wolności podróżowania było podstawowe i oderwane od rzeczywistości ekonomicznej. Nazywam to pokolenie „paszportowcami”. Dla nas niezauważalne przekraczanie granicy – bez oczekiwania na paszport, bez kontaktu z ubeckim spojrzeniem, bez irracjonalnego strachu itd. – jest wciąż rozkosznym doznaniem. Europa pozwoliła mi – że tak powiem – odzyskać ciało; zlikwidować pewne lęki. Kiedy w roku 1980 tworzyliśmy NZS, kumpel na czoło listy postulatów wpisał: paszport w domu. Wydawało mi się to wtedy równie realne, co wejście do NATO. Wolne związki, tak, brak cenzury, tak, wszystko do wyobrażenia, ale że paszport w szufladzie? Później zostałem sprowadzony z mojego felietonu na ziemię, pamiętam, jak profesor Adam Leszczyński kpił z takiego „paszportowego” podejścia do Europy, podczas gdy tylu rodaków, w tym ludność postpeegierowska, przeżywało doprawdy inne fundamentalne problemy. Miał oczywiście absolutną rację, choć odbieranie walczącym o ekonomiczne przeżycie prawa do marzenia o politycznej wolności może być dla nich uwłaczające.

Paszport jako wartość duchowa?

Jako „paszportowy” czy „schengenowy” Europejczyk uprawiam mistykę wspólnej Europy. Dlatego spośród wielu karygodnych wypowiedzi obecnego prezydenta, począwszy od pierwszego zdania w debacie z Komorowskim po ostatnie atrybucje krystaliczności dla politycznych kumpli, zdanie o Europie jako „wyimaginowanej wspólnocie” rozsierdziło mnie bodaj najbardziej. Poczułem, że skoro można mówić o „obrazie uczuć religijnych”, to można też mówić o „obrazie uczuć europejskich”. Poczułem się ciężko obrażony. Muszę ci też przyznać – niech profesor Leszczyński wybaczy – że miałem kilka dla mnie wyjątkowych, jak by to ująć, doznań europejskich. Sytuacji o intensywności religijnej. Ten mistycyzm jest jednak zarazem pragmatyzmem, zwłaszcza w obliczu obecnych wypadków. I dalej: mimo bezgranicznego przywiązania do kulturowych fundamentów Europy, irytuje mnie coś, co nazywam dualizmem i gnostycyzmem zwolenników Europy: „jestem za Europą, ale ta Bruksela...”. Czyli: „kocham duszę Europy, lecz jej ciało... okropne ono jest”...

A kwestie związane z klasycznie rozumianą kulturą?

Mam greckich przyjaciół, uczniów Kundery, którzy 35 lat temu założyli w Paryżu pismo literackie poświęcone powieści. Pismo paneuropejskie; publikują tam ludzie z dwudziestu krajów. Co roku pismo organizowało w Grecji międzynarodowe spotkania literackie; językiem wspólnym był francuski. Przyszedł grecki kryzys, zdecydowana reakcja UE z Niemcami na czele, przykręcenie finansowej śruby. Dla moich Greków był to niejako symboliczny kres Europy; w geście buntu odstąpili od spotkań, dla nich Europa się skończyła. Byłem rozdarty, mieli rację, choć doskonale widziałem, że w żadnym miejscu w Grecji nie wydawało się rachunków fiskalnych – czyli nie płaciło się podatków. Nie wchodzę w szczegóły – chodzi mi o to, że dla takich jak oni fundament duchowy Europy: literatura, sztuka, różnorodność pod wspólnym dachem kultury zostały unieważnione. Bo też ich idea tego, czym jest fundament europejski, konsekwentnie realizowała przesłanie słynnego eseju Kundery o porwaniu Europy.

Pisałeś, że bez niego być może nie byłoby rozszerzenia UE na kraje Europy Środkowej.

Tak eliptycznie mówiąc. Tekst Kundery, rok 1983, był pisany dla Francuzów, dla Zachodu. Sam Kundera go nie cenił, uważał za publicystyczny; zresztą polemikom nie było końca. Ale dzisiaj paradoksalnie, gdy konieczne staje się odnalezienie fundamentalnego zwornika, który scali Europę wobec zagrożenia rosyjskiego, ten cokolwiek utopijny tekst znowu nabrał kolorów. Zachód potrzebował zrozumieć tę naszą część świata, Kundera napisał jakby podręcznikową, idealistyczną wykładnię, teraz ożywioną. Macron, intelektualnie postać mocna i otaczająca się intelektualistami, powiedziałbym oględnie, z prawdziwszego zdarzenia niż doradcy naszego obecnego prezydenta, czytał Kunderę i w kręgu pokrewnych jemu idei europejskich pozostaje.

Kundera jako „prawdziwszy” Europejczyk niż jego koledzy z Zachodu?

Wyznawca Europy i jednocześnie jej nostalgik. „Europejczyk: ktoś, kto odczuwa tęsknotę za Europą”. Kundera szukał jej ducha na swój sposób, w dziejach europejskiej kultury, którą kochał ponad wszystko; szczerze mówiąc, uważał, że już jest pozamiatane. Przy czym nigdy nie był „prawomyślny”; był jak Flaubert politycznie nie do określenia, stąd łatka reakcjonisty, którą i jemu niekiedy przyklejano.  

Czy z naszej rozmowy wynika, że jest nadzieja dla Europy? Jesteś optymistą?

Najtrudniejsze pytanie. Historiozoficznie rzecz biorąc, w skali globalnej, raczej jestem Kasandrą. To, co myślę o ludzkiej historii, nie jest bardzo fajne. Wiesz, nawet jak mnie pytają o wynik meczu, zawsze mówię: „Do przerwy 0:1”. Więc na razie jest 0:1, a później? Trzeba dotrwać do przerwy. Mam już taki pesel, że chodzę po jego liczbach jak po rozżarzonych węglach i twoje pytanie nie spędza mi snu z powiek.

A co spędza?

Kiedy dnia pamiętnego kładłem się spać uspokojony wynikami exit poll, a obudziłem już bez Wielkiej Brytanii w Europie, poczułem, że to dopiero początek krzywej pochyłej. Przeczucie było trafne. Ale jest coś, co nazywamy za Jonathanem Learem „nadzieją radykalną”. Nadzieją, która nie wiadomo, z czego wynika, nie ma racjonalnych przesłanek, nie wiadomo nawet, czego dotyczy, ale jakoś istnieje. Więc miewam jej przebłyski. A na naszą małą polską skalę i omijając politykę globalną, widać, że coś drgnęło. Mam na myśli dobrą energię w tak zwanym oddolnym organizowaniu się, ruchach mikrowspólnotowych, może to się jakoś rozszerzy, zacznie po przerwie choć trochę działać.

Marek Bieńczyk // Fot. Grażyna Makara

MAREK BIEŃCZYK – pisarz, eseista, historyk literatury, tłumacz z języka francuskiego. Jako historyk literatury pracuje w Instytucie Badań Literackich Polskiej Akademii Nauk. 


MATERIAŁ POWSTAŁ WE WSPÓŁPRACY Z BIUREM PARLAMENTU EUROPEJSKIEGO W POLSCE

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 17-18/2024

Artykuł pochodzi z dodatku „20 lat minęło. Polska w Unii