Iga Świątek: Wieczny Gracz

Dziennikarskie gawędy typu „normalna, zwykła dziewczyna” nie mają sensu. Prawdziwie interesująca jest granica, za którą „normalny” człowiek staje się kimś innym: zawodowym, perfekcyjnym tenisistą.
z Paryża

06.06.2022

Czyta się kilka minut

Zwycięstwo Igi Świątek w pojedynku z Darią Kasatkiną w półfinale Rolanda Garrosa. Paryż, 2 czerwca 2022 r. / fot. AURELIEN MORISSARD / IMAGO SPORT / FORUM /
Zwycięstwo Igi Świątek w pojedynku z Darią Kasatkiną w półfinale Rolanda Garrosa. Paryż, 2 czerwca 2022 r. / fot. AURELIEN MORISSARD / IMAGO SPORT / FORUM /

Tym konam, że umrzeć nie mogę”, skarżyła się ­święta Teresa w porywach mistycznej tęsknoty za upragnionym spotkaniem z Bogiem. Po trzydziestym z kolei wygranym meczu Igi Świątek sentencja ta przyszła do głowy niczym objawienie: tego napięcia nie da się wytrzymać, tym konam, że przegrać nie mogę. Począwszy od jednej szesnastej paryskiego turnieju można było odnieść nawet wrażenie – tych kilka gemów w pierwszym secie z Jessicą Pegulą, ta końcówka pierwszego seta z Qinwen Zheng – że popełniając wyjątkowo niewymuszone jak na siebie błędy, Iga uderza podświadomie we własny los, gra przeciw sobie, by po chwili kolejnym wspaniałym winnerem powrócić potulnie do ­właściwego przeznaczenia: bycia Wiecznym Graczem, tak jak Wiecznym jest mityczny Tułacz, obdarzony nieśmiertelnością. Choć niemogący już tego daru wytrzymać.

Jazda, wyżej

Taka tenisowa nieśmiertelność, wedle komentatorów i samej Igi (wciągniętej siłą rzeczy w ów tok myślenia), musi ciążyć: słowo „presja” padało ze wszystkich stron. Stało się ono dodatkowym przeciwnikiem, najgroźniejszą zawodniczką z dziką kartą, alegorią przeciwności, Presją. Tam, gdzie nie ma kresu, myślenie o kresie wzmacnia się do przesady; nawet w pięknym powiedzeniu the sky is the limit, które jak aureola świeci teraz nad głową zwyciężczyni Rolanda Garrosa, zaprzeczenie kresu wzmaga jego widmową obecność. 

Nie jestem jednak pewien, czy słowo „presja” jest odpowiednie, by wyrazić niezwykłość sytuacji. I przy okazji jeden z niewątpliwie największych sukcesów w dziejach polskiego sportu. Psychologicznie zapewne jest ono uzasadnione, filozoficznie zbyt biedne. Czy argonauci wyruszający po złote runo byli pod presją? Czy raczej wyruszali w wielkie nieznane, przełamując blokadę kresu?

Na pewno, będąc coraz bardziej podziwianą, Iga staje się coraz bardziej samotną. Nie w sensie towarzyskim, lecz bytowym: sama – teraz inne porównanie – wobec szczytu, na którym zaznacza się kolejne rekordy osiągniętej wysokości. Tenisistka-himalaistka, wchodząca na górę, której prawdziwej wysokości nie zdoła się zawczasu określić. Albo budująca katedrę, której szczytu nie widać. Może są jednak na świecie takie nieznane góry czy takie katedry. Uznajmy tymczasem – wobec niezwykłości wyczynu Świątek – że istnieją. Dlatego nie lubię ewidentnego stwierdzenia, że „Iga w końcu kiedyś przegra”. Lepiej spójrzmy na to od strony nieba: rany boskie, ktoś nadludzki tu nadchodzi i jest coraz bliżej.

Trzeźwy, domorosły psycholog we mnie litościwie mógłby życzyć Idze porażki w finałowym meczu z Coco Gauff (zresztą jak przegrać, to z kimś, kto tak się świetnie nazywa); niech już ma to z głowy. Było rzecz jasna przeciwnie, zagryzałem filozoficznie i konkretnie palce: wyżej, jazda, jeszcze wyżej. Wbrew oczywistej oczywistości, że nic złego nie może się wydarzyć, że nerwy są całkowicie zbyteczne, do ostatniej piłki nie siedliśmy z kumplami na kanapie, bo przecież dla nas, tysięcy gorzej lub lepiej, bardziej czy mniej niezgrabnie uwijających się po kortach amatorów, Iga jest emanacją naszych wysiłków, szczęśliwą sublimacją naszego potu, ceglastego pyłu na nogach, bólu lędźwi, długich godzin przeturlanych latami na korcie i lawiny nietrafionych forhandów oraz innych gardłowych w tym życiu zagrań.

Te oczy

Nawet w pierwszy i drugi dzień turnieju nie można było się dostać na kort centralny, mimo że trybuny były całkiem puste; karnetowy system sprzedaży uniemożliwiał wejście do chwilowego pępka świata. Pozostała okropna, jak to w Paryżu, kawa, ale z widokiem na koronę stadionu, obojętność kelnera („mnie tylko rugby bierze”) i wiodący plakat Wielkiego Szlema rozklejony na słupie reklamowym naprzeciw.

Artysta średnio utalentowany; obrobił fotografie graczy jak cię mogę, w sam raz do komiksu z lat 80. Na ­pierwszym planie Nadal, oczy skupione do skraju możliwości, ­hipnotyzujące – niczym wąż ofiarę – niewidzialną piłkę, którą zaraz rąbnie, po prawej Monfils, odmłodzony i niewyrazisty, wgapiony w siebie, po lewej Alizé Cornet, rozedrgana, gwałtowna, z bojowym wzrokiem i w  nieprzystojnej pozie, i obok Iga o dziwnych rysach z twarzą nie całkiem Igi.


ŚWIĄTEK MOMENTS

MAREK BIEŃCZYK: Przeciwniczki poruszały się, odbijały, czasem coś wspaniałego nawet im się udało wykonać, lecz tkwiły w krainie rozpadu. Jakby z drugiej strony kortu spojrzał bazyliszek.


Lecz za to całkiem jej oczy. Zupełnie inne; ani skupione jak u Nadala, ani gwałtowne jak u Cornet. Muszę to powiedzieć: oczy wpatrzone w nic, beznamiętne; tak patrzy zabójca, trzeba się bać. Jakże odmienne od roześmianych oczu tej samej osoby, która udziela publicznego wywiadu w chwilę po wygranym meczu. Jakże odmienne od oczu Magdy ­Linette w kapitalnym meczu z Ons Jabeur, kiedy grała, jak to się mówi, swój najlepszy tenis: oczu guziczków, w których wyrażało się dziecięce pragnienie zdobycia tego, co wciąż umyka, co błyszczy na pięknej wystawie za pancerną szybą. 

Wasz niespecjalny wysłannik dostrzegł parokrotnie podczas telewizyjnej transmisji z Rolanda Garrosa zimne spojrzenie Igi rzucane ponad nasz ludzki świat, nieuchwytne i swoją wsobnością niemal budzące lęk. Równolegle zobaczył w nowym, niesamowitym architektonicznie muzeum paryskim, Pinault Collection, jeszcze bardziej niesamowite rzeźby Charlesa Raya. Jedna z nich, „Fall 11”, przedstawia hiper­realistycznie kobiecą postać, jak żywą, tyle że elegancko odzianą olbrzymkę na blisko trzy metry. Wypisz wymaluj business woman czy modelka przedstawiająca nową kolekcję, czy prywatnie sportsmenka, lecz w każdym przypadku Królowa Balu. Oczy niedostępne, z którejkolwiek strony w nie się wpatrzeć, a przecież szeroko otwarte i przerażające swoją gigantyczną osobnością.

Dziennikarskie gawędy typu „normalna, zwykła dziewczyna”, „dziewczyna wyjątkowo naturalna” nie mają większego sensu, jak wszelkie celebryckie koszałki opałki; prawdziwie interesująca dla obserwatorów sportu jest granica, za którą „normalny” człowiek staje się kimś innym, zawodowym, perfekcyjnym graczem. Po jej przekroczeniu dokonuje się zmiana istotowa; to już jest nowa inkarnacja, inne ciało wprawione w ruch, niemające nic wspólnego z ciałem codziennym. U Nadala ta różnica zawsze uderzała; jego sposób gry uwydatniał przejście w inny stan materii. U Igi, wiemy: różnica wzmogła się wraz z jesienną zmianą trenera, lecz przede wszystkim po duchowym przejściu przez zero w zeszłorocznym sezonie.

Tam umarła Iga, tam urodził się Igator. Na jesieni stało się jasne, że Iga powoli schodzi do otchłani (bo mimo wciąż dobrych wyników zaczęła już stąpać po równi pochyłej) i że trzeba było odważnie to sobie powiedzieć, aby nastąpiło odnowienie, aby przemienić się w ExLacrimosę, gracza o suchych oczach. Najwyższy czas, nota bene, by powiedział to sobie Hubert Hurkacz, jeśli chciałby wyrwać się – jeśli to jeszcze możliwe – ze swego status quo rozciągającego się między krótkim kłusem a długim człapaniem; ci, z którymi kiedyś w miarę często wygrywał, Rublow, Auger-Aliassime, Sinner, pozostawiają go coraz bardziej w tyle.

Ta przemiana Igi wyrażalna jest w nudnawych terminach technicznych: bardziej kąśliwy backhand wypychający przeciwniczki z kortu, mocniejsze nerwy, lepszy serwis, lepszy wolej, lepsze przygotowanie do podejścia pod siatkę, choć jeszcze niekiedy mylnie wybrany kierunek ataku, porzucenie dropszotów na rzecz piłek długich i silnych, forhand, choć wciąż słabszy niż backhand, to już świetnie przygotowujący na ostateczny cios. 

Kiedyś, gdy Wojciech Fibak zaczął odnosić pierwsze sukcesy, dodzwoniłem się do radia, do audycji, w której odpowiadał na dociekania słuchaczy. Moderatorka wysłuchała mnie i dopuściła na antenę, anonsując redaktorowi: „chłopak ma ciekawe pytanie”. Chyba tylko dla pytającego, Fibak ziewnął wewnętrznie i bez entuzjazmu odpowiedział, co to znaczy top-spin, słowo wówczas nowe i modne. O niuansach techniki tenisowej trudno jest rozmawiać; my się nie znamy, a zawodnikom nie chce się o tym gadać; w żadnym poświęconym Idze komentarzu pisanym czy mówionym na nic ciekawego poza ogólnikami nie trafimy.

Trzeba stanąć na korcie i poczuć na własnej rakiecie szybkość wysłanej ku nam piłki, by zacząć coś więcej rozumieć. Nie będę tu się mądrzył, wystarczy podziwiać wraz z innymi niebywałą wężową zwrotność Świątek, „genialną pracę nóg”, „fantastyczne przygotowanie fizyczne”, szybkość, zmienność rytmu, kątowe uderzenia itd. No i plastyczność kręgosłupa; na przykład umiejętność, jeśli zajdzie taka potrzeba, gry „na gowina” w chwili, gdy leciały na Igę niezwykle nieprzyjemne slajsy od strony Peguli – wyjątkowe paskudne uderzenie, które przy odbiorze wymaga niemal przyklęknięcia na ziemi. By po chwili, jak to Iga potrafi, przyłożyć forhandem z wyskoku. Tak soczyście, że za każdym razem aż przyjemnie robi się widzowi w środku; kończące odbicie wydaje rozkoszny dźwięk, który zaczyna się jeszcze na korcie, a kończy w naszym brzuchu.

Ale widać przecież dobrze, że nie o poszczególne składowe chodzi w tej nowej świetności Świątek, o takie czy inne uderzenie, o jakieś szczególne piękno. Pięknie i klasycznie to uderzał Wawrinka backhandem, ponowoczesne piękno tenisa wymyślił Nadal swoim karkołomnym sposobem gry w obronie, będącej zarazem w dziwny sposób atakiem. W przypadku Świątek mówiłbym, hm, o  osobliwej kompaktowości, to znaczy o zagęszczeniu chyżych gestów, czego odpowiednikiem w malarstwie byłby kubizm, a w muzyce serializm. 

Sukienki, spodenki

Przyłożyć forhandem z wyskoku, chlasnąć jak batem, bez pardonu. Sporo mówiło się na tym ­Rolandzie Garrosie o ponownym otwarciu się przepaści między tenisem męskim a żeńskim, o kryzysie tego ostatniego. No więc tak, wypada się zgodzić, i nie. 

Tak, gdy patrzymy na historyczny już, choć minęło ledwie parę dni od jego zakończenia, ćwierćfinałowy mecz ­Djokovicia z Nadalem. Gdyby piłka gryzła, z kortu nie ostałoby się nic. Nic nie ostałoby się z trybun, nic nie ostałoby się z kapeluszy i kurtek, nic nie ostałoby się z kibiców, którzy meczowi się przyglądali, piłka przegryzłaby ich serce, ich duszę: co zrobić ze sobą w głęboką noc, gdy kumulacja energii rozgrzewa nas tak, że sami stajemy się kinetycznym upiorem bez swojego miejsca w świecie. 

Tak, gdy stwierdzimy, że w meczach najlepszych zawodników praktycznie nie ma prostych niewymuszonych błędów; w wypadku błędów jesteśmy najczęściej na granicy błędu, centymetr za linią, i większość tych niewymuszonych jest w istocie wymuszona, czy to przez własną intencję ryzyka, czy to przez świetność uderzenia naprzeciw.

I tak, gdy chcemy patrzeć na grę nierwaną, bezkresne wymiany do utraty tchu; najdłuższa wymiana sobotniego kobiecego finału liczyła piętnaście uderzeń, a średnia wymian ledwie cztery.  

Nie, gdy pomyślimy o Świątek, która odkurza inwazyjny model gry, nie tak dawno temu dominujący na kortach, lecz ostatnio nieco rozmyty przez obronny tenis na sępa, czyhający na pomyłki przeciwników. Przy czym nie jest to model czysto siłowy; ma coś z gier planszowych czy szachów błyskawicznych: intuicyjne rozpoznanie planszy kortu, położenia figur i uderzenia w miejsce, którego nie pokrywają. Nikt za tym na dłuższą metę nie może nadążyć. Tak jakby Świątek nie tylko uderzała, lecz też myślała szybciej od innych.


LIGA MISTRZÓW ANCELOTTIEGO: SŁUCHAJCIE, A ZWYCIĘŻYCIE

MICHAŁ OKOŃSKI: Przed rokiem był u progu emerytury, a dziś Carlo Ancelotti stał się najbardziej utytułowanym trenerem w dziejach europejskiej piłki. Błazen ograł kapłanów. Dziwny błazen – taki, który z nikogo nie szydzi.


Po Jadwidze Jędrzejewskiej i Agnieszce Radwańskiej Iga Świątek jest naszą kolejną pionierką w sporcie, w którym wielkich sukcesów nie odnosiliśmy, a który w latach 20. XX w. stał się jedną z ważniejszych przestrzeni emancypacji. Podczas tegorocznego Rolanda Garossa można było obejrzeć świetną wystawę tak właśnie zatytułowaną, „Pionierki”, poświęconą przedwojennemu malarstwu kobiet i ówczesnym ruchom emancypacyjnym. Krótki film z kobiecego debla na Wimbledonie nie może nie wywołać uśmiechu; nie tyle ze względu na sposób gry, co same stroje, długie spódniczki, niekiedy też sukienki niemal do ziemi. No ale nawet dziś jest o czym gadać: stroje te projektowali znani kreatorzy mody, jak Elsa ­Schiaparelli, wielka rywalka Coco Chanel. Schiaparelli stworzyła skandalizujące wówczas prasę wdzianko dla tenisistki Lilí Álvarez, sukienko-spodnie, nadto wedle krytyków „męskie i cokolwiek lesbijskie”. Niepokoił też „prowokujący” strój Suzanne Lenglen autorstwa Jeana Patou: plisowana suienka sięgająca ledwie kolan i niezakrywająca łydek okrytych białymi pończochami. Kiedy Lenglen wyciągała się jak struna do woleja, wyglądała niczym anioł Chagalla w locie. 

Trudno zdecydować, co od tamtych czasów bardziej się zmieniło: ubiory tenisistek czy ich sposób gry. W każdym razie w latach 30. XX w. ktoś już przewidział wybitne możliwości kobiecego tenisa:

„Vorhand! – zawołała.

Rafa uderzył piłkę i poszła w siatkę. Druga poszła na out. Trzecia wreszcie udała mu się, ale panna Iga musiała podbiec, aby ją złapać na rakietę. Następne upadały nieporządnie za blisko lub za daleko. Krzyknęła wreszcie:

– Ależ pan nie ma pojęcia! No sabe nada sobre el juego!

Odparł bez namysłu:

– Każdy tak robi, jak umie.

Zatrzymała się. – Szkoda, że pan nie umie lepiej – rzekła, wzruszając ramionami. Posłał jej nową serię, którą odsyłała pięknym, wystudiowanym ruchem. Już wiedział, że wkrótce nie będzie miała sobie równych. I to przez długi czas. Siempre”. 

Gdzie jest realność

W tenisie są dwa serwy, pierwszy żywiołowy, na pałę, drugi ostrożniejszy, na pół gwizdka. Podobnie z tekstami o Idze. Kiedy dwa lata temu wygrywała turniej paryski, słowa gwałtownie lewitowały, teraz, przy drugim i przecież jeszcze wspanialszym tryumfie, chciałyby się nieco ustatkować. Medialna rzeka wykrzykników zalewa wszystko swą słodką mazią, telewizyjne landrynki w Eurosporcie aż puchną w ustach, a cogodzinne portalowe doniesienia o Idze („Raszyniance”, „młodej Polce”, „naszej młodej zawodniczce”, „naszej Raszyniance”) i Robercie, opatrzone sensacyjnymi tytułami, od dawna wywołują mdłości. Do tego doszło, że ich uścisk i wspólne zdjęcie na korcie w chwilę po wygranym meczu wydają się cudownie autentyczne i dla polskich kibiców – nieoczekiwane spotkanie dwóch słońc na szczycie – fantastyczne, i zarazem jakby zmajstrowane w portalowym fotoshopie. 

A wszystko to w oparach wojny, okrutnej i zarazem drôle de guerre, w której ciężkim bombardowaniom towarzyszy internetowy teatr przemówień, czy, po drugiej stronie kontynentu, mecz Ukrainy o zakwalifikowanie się do mundialu. Najpierw, przez długi czas, sprawdzało się w necie doniesienia z frontu, a następnie wieści o Idze, Robercie czy Champions League, teraz już chyba jest odwrotnie. Gdzie, gdzie jest realność? Tak, ostatecznie wszystko to jest częścią gry, w której wszyscy uczestniczymy, której ulegamy i której kompletnie nie ogarniamy. Więc coś jednak kłuje i słowa Igi o Ukrainie na koniec przemówienia, choć też są częścią gry, wydają się tym bardziej konieczne i cenne, przywracające choć na chwilę właściwe proporcje. Zapewne, jakby tu rzec, niektórym łatwiej, lecz tak: dobrze, że to powiedziała.

Marek Migalski, który wywołał wrzawę wpisem o bezsensie kibicowania Świątek i ściągnął na siebie idiotyczne oskarżenia o brak patriotyzmu, ma oczywiście rację i oczywiście jeszcze bardziej się myli. To prawda: kibicowanie, a także, czy może przede wszystkim kibicowanie narodowe, nie znajduje racjonalnego wytłumaczenia. Ale też nie chodzi w kibicowaniu o wsparcie dla „swoich”; chodzi o przeniesienie siebie na stronę absolutnej zbędności, w której odnajduje się niepojęta część nas samych. Marek Migalski pojmuje siebie, kibic (mój kibic idealny) siebie nie pojmuje i w tym braku rozpoznania odnajduje smak, a może nawet definicję istnienia.

Wróćmy do Igi, której jasnowidz Gombrowicza z tenisowej powieści „Opętani” poświęcił, miejmy nadzieję, ostatnie zdanie książki: „Chwała Bogu! – zawołał jasnowidz. – Nareszcie zrozumieliście to! Na tym świecie, pełnym niejasności i zagadek, mroków i mętów, dziwów i pomyłek, jest tylko jedna nieomylna prawda – prawda charakteru!”.

I wyznajmy na koniec, że niemało dalibyśmy za to, by dowiedzieć się, którego to utworu Led Zeppelin, najlepszej rockowej kapeli w dziejach, słuchała Iga Świątek przed sobotnim wejściem na kort. Może „Heartbreaker”, choć każdy kawałek by pasował. Grało się go w kółko, gdy wchodziło się po raz pierwszy na kort w roku 1974, aby popełnić podwójny błąd.  I kolejne, aż po dzisiaj. © Marek Bieńczyk

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 24/2022