Rubaszny Goethe

Niemcy to nie jest kraj, w którym się spędza wakacje. Owszem, dobrze przejechać tędy w drodze do Francji albo Hiszpanii (autostrady nadal są tu najbezpieczniejsze w Europie - i to mimo braku formalnych ograniczeń prędkości). Owszem, można tu zarabiać, robić zakupy, ostatecznie studiować, bo blisko. Ale wypoczywać?.

02.07.2007

Czyta się kilka minut

Oktoberfest / Fot. KNA-Bild /
Oktoberfest / Fot. KNA-Bild /

Nad Wisłą podobne opinie rozpowszechnione są niemal w takim stopniu, jak wyobrażenia o ogrodowych krasnalach (najczęściej produkowanych zresztą w Polsce) albo uczestnikach monachijskiego Oktoberfest. Opinie te wyraża się zazwyczaj z taką samą pewnością siebie, jak wtedy, gdy mowa o wyższości volkswagena nad toyotą (lub odwrotnie).

Tymczasem dla wszystkich tych, którzy poszukują paradoksów: wielkoświatowego oddechu skojarzonego z prowincjonalizmem, domowości pomieszanej z zadziwieniem, elitarności współistniejącej z rubasznością, surowości z rozpasaniem, zgiełku z ciszą, Niemcy to wakacyjny raj.

Bez pomidora

To prawda, może się zdarzyć, że zamówiona gdzieś po niemieckiej stronie Jeziora Bodeńskiego "sałatka szwajcarska" okaże się rodzajem zimnego, parówkowego makaronu, w którym nie znajdziemy nawet śladu po pomidorze czy ogórku. Jednak towarzyszyć jej będzie znakomite reńskie wino podane nie w kieliszku, ale w zielonkawej szklaneczce z grubego, dmuchanego ręcznie szkła. Dla chętnych zaś - delikatne, lekko słodkawe piwo z tutejszego browaru (przymiotnik "lokalny" należy przy tym rozumieć jak najbardziej dosłownie: w sąsiedniej wsi pija się już zupełnie inne, oczywiście warzone na miejscu, pachnące świeżym chmielem, a częściej jeszcze pszenicą).

To prawda, kolejne ślicznie odnowione miasteczko w Szwabii doprowadza do furii (zwłaszcza jeśli zwiedza się je w niedzielę, gdy wszyscy mieszkańcy wracają z kościoła): wszystko wyglancowane, ani centymetra pokruszonego tynku, na różowej fasadzie różowe kwiaty i różowe firanki w oknach, w kawiarnianym ogródku wszyscy jedzą różowe lody. Kolega, awangardowy krakowski malarz młodego pokolenia, szepce do ucha: "Jeszcze jeden barokowy kościół i oszaleję". Jednak, kiedy chwilę potem znajdujemy benedyktyńską bazylikę Krwi Pańskiej w Weingarten, złość ustępuje miejsca zdumieniu. Ogromem założenia architektonicznego. Przestrzennością i lekkością. Wpisaniem klasztoru w miasto i w winorośl. A przede wszystkim żywością, autentycznością i dyskretnym spokojem sprawowanego tam kultu.

To prawda, Brocken, opromieniony sławą Goethego najwyższy szczyt gór Har­zu - gdzie pielgrzymuje się, by dotknąć Kamienia, przy którym Czarownice spotykają się w Noc Walpurgii - okazuje się niewielkim pagórkiem, na który wjechać można czerwoną, kiczowatą kolejką i który w dodatku w połowie został wybetonowany. Jednak za tym betonem kryje się wielka historia: całkiem niedawno, niedaleko stąd, biegła granica między RFN a NRD. Sowieccy doradcy przewidywali, że w drodze na Zachód trzeba będzie przeprowadzić tędy czołgi. I zrobili wszystko, by to umożliwić.

W Andreasberg - pobliskim kurorcie, który pielęgnuje swe górnicze tradycje (takie skrzyżowanie Wieliczki z Krynicą) - korzystam z tutejszego obyczaju. Trafiam do miasteczka w dniu "otwartych drzwi". Miejscowi chłopi uchylają je nieznajomym gościom. Wchodzę nieśmiało do drewnianego domu. Nie bardzo mam okazję przedstawić się gospodarzom; zbyt są zajęci codzienną, poobiednią krzątaniną i oglądaniem telewizji. Za to na stole w salonie istna feeria smaków: marynowana cebula, serowe, wytrawne placuszki, ciasta z najrozmaitszymi owocami, a przede wszystkim fantastyczne, domowe nalewki. Tłum nieznających się nawzajem gości-turystów. I skarbonka przy drzwiach, do której każdy zadowolony wrzuca kilka euro.

To prawda, katedra w Kolonii - największy niemiecki mit romantyczny - może rozczarować: położona na brzegu szarego placu, na którym nie ma ani jednego drzewa, tuż koło pozbawionego wyrazu dworca kolejowego, zbudowana z ciemnego, jakby brudnego kamienia. Rozczarowuje także oglądany w Kolonii Ren - tę wspaniałą, wielką rzekę zabijają imprezy masowe organizowane na jego bulwarach: głośne i wulgarne, jak "Wianki" pod Wawelem.

A jednak Kolonia fascynuje - i to nie tylko śladami rzymskiej i średniowiecznej przeszłości, której metaforą jest historia świętej Urszuli, chrześcijańskiej córki króla Bretanii, którą tu właśnie zastrzelił z łuku (wraz z jedenastoma tysiącami towarzyszek) zawiedziony w swych nadziejach zalotnik, pogański książę Hunów. W kolońskim Wallraf-Richartz Museum malarskie opowieści o losie męczenniczki zajmują poczesne miejsce (nadreński gotyk jest elegancki i smuklejszy od tego, który zobaczymy w Bawarii) - współgrając ze znakomitym zbiorem prac niemieckich ekspresjonistów w Ludwig Museum, jakże przypominających myślenie twórców średniowiecza.

Najciekawsze jest jednak to, że mimo wojennych zniszczeń Kolonia - zgodnie ze zwą łacińską nazwą - jest najbardziej romańskim miastem Niemiec. Dowodu dostarcza towar eksportowy: nie piwo, precle czy cynamonowe serduszka, ale prawdziwa woda kolońska. A także wielkomiejscy, burżuazyjni obywatele miasta: posługujący się specyficzną, wyrafinowaną niemczyzną, dumni zarówno z prestiżowego stowarzyszenia, zajmującego się opieką nad katedrą, jak i z "różanego poniedziałku", który stanowi kulminację kolońskiego karnawału.

Dla każdego

W kraju wyniszczonym przez II wojnę światową największe wrażenie robią ogrody. To zadziwiające, jak różny mogą mieć charakter. Bogate, różane kwartały w Baden-Baden, dostępne wszystkim, oddzielają jednak zwykłych śmiertelników od wybrańców losu, którzy rezydują w dziewiętnastowiecznych pałacach, korzystają z klasycystycznych term, grają w kasynie, w którym przed laty spore sumy przegrywał Fiodor Dostojewski. A przy okazji: ten niewielki kurort utrzymuje dwie orkiestry symfoniczne!

W robotniczym Hanowerze do barokowego, geometrycznego Wielkiego Ogrodu wejść może każdy. Może dlatego miejsce róż zajmują tu zwykłe słoneczniki, a całe miasto przeprute jest aleją drzew, wśród których o każdej porze dnia i nocy zobaczyć można biegaczy albo nieco od nich starszych spacerowiczów wyposażonych w sprzęt do marszu norweskiego. Nic dziwnego, że barokowe posągi greckich bogów harmonijnie sąsiadują z kolorowymi, popkulturowymi rzeźbami Niki de Saint Phalle rozsianymi po całym mieście.

Ten szacunek dla zieleni budzi - optymistyczną - refleksję. Tak jest np. w Norymberdze, gdy odkrywamy, że pikniki i wyścigi wioślarskie organizowane są w miejscu, gdzie w okresie III Rzeszy odbywały się zjazdy NSDAP. Tam, gdzie kiedyś maszerowali zwolennicy Hitlera, rządzą dziś, oswajający tę przestrzeń, spokojni działkowicze. Monumentalne, przewidziane dla tysięcy wyznawców trybuny przestają być groźne, jeśli widać na nich dzieci grające w piłkę.

Podobne wrażenie ma się czasem w Berlinie. Jedną z jego architektonicznych ikon jest kopuła Reichstagu przywołująca jednak na myśl historię; pożar, który w 1933 r. strawił to miejsce, stał się przecież dla nazistów pretekstem usprawiedliwiającym zamach stanu. Dziś budynek, w którym od kwietnia 1999 r. znów odbywają się posiedzenia niemieckiego parlamentu, można obserwować znad Szprewy: leżąc na trawie, słuchając głosu przewodników, opowiadających na pokładach turystycznych stateczków dzieje miasta, planując obiad w pobliskiej tureckiej restauracji, przeglądając ogłoszenia w "Berliner Morgenpost" albo "Berliner Zeitung" (zawsze może się tam przecież znaleźć zaproszenie do fenomenalnego "Klubu Polskich Nieudaczników").

Jak w Krakowie

Kto wie, czy te właśnie miasta - Berlin i Norymberga - nie są najbliższe naszej mentalności? Stolica zjednoczonych Niemiec ma coś wspólnego z Warszawą. Z jednej strony łączy je dynamika, młodość, odwaga i liberalizm, z drugiej - chaos, niepokój, zmienność. Ze względu na to przyspieszone tętno warto poznawać Berlin dzielnica po dzielnicy - każda wydaje się bowiem osobnym miastem, całkowicie różnym od sąsiedniego.

Ot, wystarczy porównać alternatywny Prenzlauer Berg i elegancki Charlottenburg. W okolice Kollwitzplatz (wielka niemiecka artystka mieszkała w tej okolicy przeszło 50 lat) młodzi ludzie przybywali jeszcze w okresie NRD, próbując stworzyć tu enklawę artystycznej wolności. Po upadku muru berlińskiego proces ten jeszcze się nasilił (ze względu na niskie czynsze albo pustostany, które zajmowano półlegalnie). Dziś znowu widać w Prenzlauer Berg ciężarówki z napisem "Przeprowadzki". Właściciele nieruchomości upominają się o swoją własność, dzielnica robi się snobistyczna - underground zaczyna więc szukać dla siebie nowego miejsca.

Tymczasem Charlottenburg pozostaje (i pozostanie) niezmienny. Niegdyś osobne miasto - najbogatsze w całej Marchii Brandenburskiej - zachowało szczególny status jako dzielnica Berlina. Świadczą o tym zarówno reprezentacyjne wille przy Savignyplatz, jak i Schloss Charlottenburg zbudowany dla króla Prus. Mieszkańca tej dzielnicy łatwo rozpoznać: w odróżnieniu od rzeszy turystów nawet w upalny, letni dzień nosi dobry garnitur i krawat - kupione zapewne na Ku'damm.

W swej warstwie architektonicznej Norymberga - okolona murami obronnymi, w ogromnym procencie odbudowana po wojnie - nie przypomina bliskiego jej historycznie Krakowa. Dwa potężne kościoły, świętego Sebalda i Wawrzyńca, wyznaczają centra "górnego" i "dolnego" miasta, a także, nieoficjalnie, dzielą je na część protestancką i katolicką (przy czym grób patrona miasta znajduje się w świątyni protestanckiej, co dobrze służy ekumenii). W ich wnętrzach znajdziemy co prawda dzieła znanych nad Wisłą autorów - nie tylko słynnego Wita Stwosza, ale np. rodziny Vischerów - lecz to nie one budują podobieństwa.

Poczucie wspólnoty rodzi się na ulicy. Kiedy po raz kolejny przechodzimy szlakiem prowadzącym od Zamku Cesarskiego w kierunku Muzeum Germańskiego, nieznajoma właścicielka mijanej księgarni mówi nagle "dzień dobry". W drodze powrotnej wymienimy już kilka uwag na temat niesprawiedliwej dominacji Monachium nad stolicą Frankonii ("to tak jak z Warszawą"), a także przepisy na tegoroczne szparagi (choć tutaj jada się je najczęściej z gotowaną szynką i masłem). Jak w Krakowie: okazuje się, że tu też znają się wszyscy. Różnica polega jedynie na tym, że w norymberskich Bierstuben nad kuflem Tuchera i smażonymi kiełbaskami spotyka się tubylców, a nie brytyjskich turystów.

W XVI w. Norymberga wybrała reformację. Dlatego warto ją zderzyć z nieodległym, biskupim Bambergiem. Siedemdziesięciotysięczne miasto przypomina ozdobną bombonierkę, gdzie nakładają się na siebie wszystkie style architektoniczne. Z niezwykłą katedrą, w której zobaczyć można grobowiec Klemensa II - jedynego papieża pochowanego "na północ od Alp", a także tajemniczego "Jeźdźca bamberskiego" - rzeźbiarską apoteozę rycerza chrześcijańskiego. Z renesansową rezydencją biskupów i cesarzy. Z barokowym ratuszem usytuowanym na wysepce, do której prowadzą dwa malownicze mosty. Ale przede wszystkim z niewielkimi antykwariatami, po których krąży się całymi godzinami, wypatrując kolejnych barokowych posążków Madonny. Za każdym razem jej rumiana, okrągła twarz, okolona jasnymi włosami, przypomina współczesne kobiety mijane na bamberskich uliczkach.

***

Bliskość między Polską a Niemcami najmocniej czuje się jednak nad Bałtykiem. Stojąc na drewnianym molo w Bad Zinnowitz (ślicznym miasteczku na wyspie Uznam, które ominęła wojna i którego nie zmarnowała NRD), dyskutujemy o zobaczonym dopiero co Kamieniu Pomorskim. Granica niemal nie istnieje. Dlaczego z tego nie skorzystać?

---ramka 521707|strona|1---

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 27/2007