Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W przeciwieństwie do Florencji lub Krakowa nie trzeba robić przygotowań, nie trzeba planować, co zwiedzimy, i nie musimy posiadać wyspecjalizowanej wiedzy albo ją posiąść z odpowiedniej książki. Czasem zresztą są to podróże, w których więcej jest przypadku niż planu, więcej naszego nastroju i naszej wiedzy o Polsce niż urody architektury lub krajobrazu, porównywalnej z największymi zabytkami.
Podróże takie stanowią może tylko surogat podróży, jakie podejmowali wielcy odkrywcy, ale jakże przyjemny surogat. Kiedyś w drodze do Pratulina zatrzymaliśmy się w małej wiosce położonej tuż nad Bugiem, bo zobaczyliśmy niewielki drewniany kościółek. Kościółek był ładny, ale nieszczególnie, jednak przejeżdżający furą obywatel na moje odwieczne pytanie: "gdzie był dwór?", odpowiedział: "a przecie jest" i wskazał ręką. Pojechaliśmy wąską polną drogą i rzeczywiście stał dwór - zniszczony, a obok nieco odremontowana oficyna. Weszliśmy na teren, ale cofnęliśmy się widząc, że jednak ktoś tam mieszka. Sąsiadka wyjaśniła, że to dwór po starej szlachcie, która wyginęła lub wyjechała po 1945 r., a kupił go w 1990 r. jakiś facet. Samotny, często sprowadza panie, ale zawsze inne i z nikim nie chce gadać. Za komuny był tam posterunek straży granicznej, która wszystko zdewastowała, resztę ludzie pokradli. Za chwilę zjawił się na rowerze właściciel domu o bardzo nieprzyjemnej, nieco inteligenckiej twarzy, około sześćdziesiątki. Bez wahania uznaliśmy, że to były pracownik MSW, który nie został zweryfikowany.
Po co to opowiadam? Bo przyjemność podróży w nieznane jest w gruncie rzeczy dzisiaj taka sama, jak niegdyś. Obyczaje i zdarzenia tubylców poruszają naszą wyobraźnię, często widzimy więcej, niż jest naprawdę, ale przecież na tym polega przyjemność. Dzięki takim podróżom poznajemy ludzi, których nigdy byśmy nie spotkali, dowiadujemy się rzeczy, o jakich nic byśmy nie wiedzieli, na przykład, że w Polsce są małe czynne cerkwie, w których nabożeństwa odbywają się raz w roku, ale dzięki pomocy lokalnego wielbiciela religii i historii jakoś trwają w całkiem dobrym stanie. Tak jest w miejscowości Hola, którą wszystkim polecam.
Jednak sedno przyjemności podróży w nieznane leży jeszcze gdzie indziej. Najważniejsze jest nieplanowanie. W naszych czasach, kiedy - wbrew ideologii neoliberalnej - jesteśmy zmuszeni wszystko planować, od wydatków na dzieci, przez spłaty kredytu bankowego, po to, co będzie jutro na obiad; kiedy zostaliśmy doprowadzeni do stanu ludzi, którzy wobec tego, co nieoczekiwane albo nieprzewidywalne, wpadają w panikę jak przed ewentualną burzą - w takich czasach móc zrobić coś, co jest niezaplanowane, jest przyjemnością niepowtarzalną.
Bardzo wielu ludzi straciło już zdolność doznawania tej przyjemności, gdyż nie potrafią zaryzykować podróży w nieznane. A czy tam będzie restauracja? A czy będzie hotel z prysznicem? A czy nam przypadkiem nie ukradną samochodu? Ryzyko było przez lata uważane za przyjemne, a ci, którzy je podejmowali, byli podziwiani. Oczywiście zawsze było ich mniej niż tych, którzy woleli przyjemności zaplanowane, czyli brak przyjemności, ale obecnie strach przed ryzykiem stał się dominujący. Przyznaję: są wyjątki, jak korespondenci wojenni, ale oni też planują, tylko inaczej, i są odważni, tylko inaczej, bo szaleńczo.