Pieczeń ministerialna

W nagonce na dziki zwierzęta są najmniej istotne. Dlaczego padły ofiarą polityki?

14.01.2019

Czyta się kilka minut

 / ADOBE STOCK
/ ADOBE STOCK

Minister rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski w imię walki z afrykańskim pomorem świń (african swine fever, ASF) zlecił Polskiemu Związkowi Łowieckiemu masowy, skoordynowany odstrzał polskiej populacji dzika – kilkuset tysięcy osobników. Miałoby to uchronić przed ASF 12 mln hodowanych w Polsce świń.

Człowiek udomowił świnie niedawno, bo raptem 7 tys. lat temu. Proces był długotrwały, ale wyjątkowo skuteczny: nocny tryb życia stał się dziennym, a jeden okres rozrodu regularnym cyklem rujowym. Wszystkożerne zwierzę szybko dojrzewa, szybko rośnie, a jego mięso ma wysoką wartość odżywczą. Nic, tylko hodować i przeliczać na kalorie. Posiłkując się danymi Głównego Urzędu Statystycznego możemy świni przypisać konkretną wartość pieniężną. W sierpniu ubiegłego roku sprzedawany na targowisku prosiak kosztował średnio 187 złotych i 11 groszy.

O dzikich krewnych świń mało kto myśli już w kategoriach spożywczych. Coraz cieplejsze zimy nie regulują ich populacji tak intensywnie jak dawniej, a wielkoobszarowe uprawy kukurydzy są dla nich darmową stołówką. Nie brakuje też stosów buraków, ziemniaków i kukurydzy wyrzucanych na polany przez myśliwych, którzy w ten sposób nęcą zwierzynę. To głównie dlatego w Europie żyje dziś tak dużo dzików. Trudno nawet powiedzieć ile. Nie ma skutecznych mechanizmów liczenia, a wahania szacunków są ogromne. Według jednych źródeł w Polsce żyje 200 tys. osobników, według innych nawet pół miliona. Liczbę, jakakolwiek by ona była, ocenia się głównie przez pryzmat wyrządzanych przez dziki szkód w uprawach. Może dlatego ich życie na złotówki zamiast rynku i GUS przekalkulowało samo ministerstwo, deklarując płacenie po 650 zł za tzw. przelatkę (samicę w drugim roku życia) i dorosłą lochę oraz po 300 zł za sanitarny odstrzał innych dzików.

Areał dzika

Wirus ASF zaobserwowano po raz pierwszy w 1910 r. w Afryce i do połowy XX w. walka hodowców z chorobą dotyczyła tylko tego kontynentu. Ale w 1957 r. ASF pojawił się w Portugalii, potem m.in. w Hiszpanii, we Francji i Włoszech. Do Polski zawędrował niedawno, bo w 2014 r., i to z zupełnie innej strony. Prawdopodobnie źródłem nieszczęść polskich hodowców trzody był chory dzik, który przeszedł przez białoruską granicę. Wirus przemieszczał się na Podlasie aż z Kaukazu. W 2016 r. był już na Mazowszu i Lubelszczyźnie, w 2018 r. na Warmii i Mazurach oraz na Podkarpaciu. Dziś obszar jego występowania wyznacza linia poprowadzona 30 km na zachód od Wisły. Kolejnym województwem dotkniętym przez chorobę może być wielkopolskie.

ASF to choroba o ostrym i przewlekłym przebiegu, która kończy się zwykle śmiercią zwierzęcia po paru dniach od zachorowania.

– Zanim padnie, chory dzik nie zawędruje daleko, więc ASF wcale szybko się nie rozprzestrzenia – mówi dr Robert Mysłajek z Instytutu Genetyki i Biotechnologii Uniwersytetu Warszawskiego. – To wynika z organizacji socjalnej życia dzików. Locha prowadzi młode na obszarze dwóch kilometrów kwadratowych. Wirus jest dla dzików zagrożeniem o charakterze lokalnym. Na pewno nie zagraża całej populacji gatunku.

Słowa naukowca potwierdzają dane. Jak podaje PZŁ, do 3 grudnia ubiegłego roku potwierdzono 2232 przypadki ASF u dzików. W województwie lubelskim 896, mazowieckim 864, warmińsko-mazurskim 287, podlaskim 185. Z badań dr. Tomasza Podgórskiego z Instytutu Biologii Ssaków Polskiej Akademii Nauk w Białowieży wynika, że wirus wędruje przez polską populację dzika w tempie półtora kilometra na miesiąc, a obawy dotyczące gwałtownego wybuchu epidemii nie mają pokrycia w rzeczywistości. Zestawiając badania telemetryczne z danymi epidemiologicznymi wykazał, że mobilność dzików nie ma wpływu na liczbę przypadków ASF oraz tempo i zasięg rozprzestrzeniania się choroby.

– Problemu nie ma tak długo, jak długo nie włącza się w to człowiek – tłumaczy prof. Zygmunt Pejsak, do niedawna wieloletni pracownik Państwowego Instytutu Weterynaryjnego w Puławach, dziś na emeryturze. – Ale trzeba podkreślić, że dziś nie ma epidemii ASF wśród świń hodowanych w Polsce. Ostatnie ognisko wykryto trzy miesiące temu. Od tamtej pory nikt nie wprowadził wirusa z natury do chlewni. Kiedy taki przypadek następuje, decyzją administracyjną całe stado jest utylizowane, a Polska na 12 miesięcy trafia na listę krajów dotkniętych ASF.

– Jeśli pyta pan, czy odstrzał dzików pomoże zatrzymać rozwój ASF, to powiem, że może pomóc, ale tylko jeśli będzie jednym z elementów walki z chorobą. I nie w całym kraju, ale w pasie 50–100 km od czoła pomoru i 50 km wzdłuż wschodniej granicy – mówi prof. Pejsak.

W podobnym tonie wypowiedziała się w piątek Anna-Kaisa Itkonen z zespołu prasowego Komisji Europejskiej. Jej zdaniem odpowiednio przeprowadzona redukcja populacji jest jedną z metod walki z pomorem.

Prof. Pejsak zwraca jednak uwagę na inne metody walki z wirusem: – Bez egzekwowania wymogów bioasekuracji jakiekolwiek strzelanie do dzików będzie bezcelowe. A jeszcze ważniejsze jest zbieranie padłych dzików. Nie od przypadku do przypadku, jak obecnie, ale sumienne, metodyczne, na ogromną skalę. To musi być zorganizowana akcja. Znaleźć i zutylizować.

Materac jako fosa

Wirus przeżywa w tkance martwego zwierzęcia nawet sześć miesięcy. Jego powolna wędrówka może przyspieszyć, gdy dostanie się np. na podeszwę buta grzybiarza czy mundur myśliwego lub leśnika. Ale tylko pod warunkiem, że ów przypadkowy nosiciel (któremu wirus żadnej krzywdy nie zrobi) wejdzie potem do chlewni, nie dochowawszy podstawowych wymogów higieny. Do głównych zasad tzw. bioasekuracji, a więc izolacji trzody od czynników zewnętrznych, należą m.in.: grodzenie gospodarstw, ograniczenie możliwości wizytowania fermy przez osoby postronne, stosowanie odzieży ochronnej, okresowe zabiegi dezynsekcyjne, zabezpieczenie hodowli przed dostępem innych zwierząt.

Rok temu Najwyższa Izba Kontroli opublikowała druzgocący dla Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi oraz Głównego Lekarza Weterynarii raport o zakresie przygotowania oraz nadzoru nad realizacją programu bioasekuracji w hodowlach. Dotychczasowy szef resortu Krzysztof Jurgiel za nieudolną walkę z ASF zapłacił posadą. Zastąpił go Ardanowski. Jednym z pomysłów Jurgiela była budowa długiego na ponad tysiąc kilometrów płotu wzdłuż wschodniej granicy, który miałby bronić polską populację dzika przed nowymi nosicielami wirusa. Ogrodzenie miało kosztować 235 mln zł. Ostatecznie pieniądze te przekazano na wdrożenie programu bioasekuracji. Ale według NIK propozycje resortu były niewystarczające i nie uwzględniały charakteru większości polskich hodowli. Średni koszt dostosowania gospodarstwa do wymogów oszacowano na 33 tys. zł, co dla rolnika trzymającego 50 świń jest kwotą astronomiczną. Izba wskazała, że właściwe zabezpieczenia do 2017 r. realnie wdrożyło raptem 6 proc. gospodarstw.

Do raportu dołączono kilka zdjęć ilustrujących zaniedbania. Widać na nich m.in. łóżkowe materace w funkcji mat dezynsekcyjnych niedbale rzucone przed bramę wjazdową czy podarty koc położony przy furtce. I śmieszno, i straszno.

Myśliwi na minie

Na zmasowany, skoordynowany we wszystkich obwodach łowieckich odstrzał dzików Polski Związek Łowiecki dostał trzy weekendy. Zgodnie z obowiązującym prawem zbiorowe polowania na te zwierzęta mogą odbywać się tylko do końca stycznia. Cel, który postawiono przed myśliwymi, to redukcja populacji do poziomu 0,1 dzika na kilometr kwadratowy obwodu łowieckiego. Nie do końca wiadomo, dlaczego akurat tyle. Wbrew słowom Ardanowskiego wśród naukowców nie ma mowy o statystycznej granicy bezpieczeństwa, za którą wirus z natury znika. Zresztą skoro nie wiadomo, ile dzików żyje w Polsce, to skąd ma być wiadomo, kiedy zakończyć odstrzał?


UZBROJENI HOBBYŚCI: Czym stało się w Polsce myślistwo? Odpowiedzi trzeba szukać z dala od miast i facebookowych profili ozdobionych zdjęciem dzika. W małych miejscowościach widać ją jak na dłoni.


– Nie mamy żadnych narzędzi ani technologii weryfikujących zagęszczenie populacji dzika na danym terytorium. Nie da się tego zrobić – mówi prof. Henryk Okarma z Instytutu Ochrony Przyrody PAN w Krakowie. Cel postawiony przed PZŁ nazywa po prostu nieosiągalnym. Przekonuje, że wiązanie nadziei na zatrzymanie ASF z redukcją populacji dzika nie ma podstaw merytorycznych. Co więcej, zmasowane polowania mogą przyspieszyć migracje wypłoszonych dzików, a tym samym wędrówkę wirusa na zachód.

Od kwietnia do końca listopada ubiegłego roku zastrzelono 168 tys. dzików (myśliwi potrzebowali na to łącznie prawie 3 mln wyjść w łowisko, co daje 18 wyjść w celu pozyskania jednego dzika!). Od początku epidemii ASF – prawie milion. W żaden sposób nie wyhamowało to jej rozwoju.

Według raportu Europejskiego Urzędu ds. Bezpieczeństwa Żywności z lipca 2018 r. nie ma żadnych dowodów na to, że wirus rozprzestrzenia się szybciej tam, gdzie populacja dzika jest większa. „Dane sugerują, że zagęszczenie populacji dzików jest tylko jednym z czynników wpływających na rozprzestrzenianie się ASF” – czytamy w dokumencie. I to nie dziki, ale owe inne czynniki mają decydujący wpływ na to, czy epidemię udaje się lokalnie opanować, czy nie.

Po ogłoszeniu przez centralę PZŁ wezwania do koordynacji zbiorowych polowań zawrzało wśród samych myśliwych.

„To nie ma być odstrzał, to nie ma być pozyskanie, to nie ma być redukcja populacji, to ma być masakra” – napisał w opublikowanym na Facebooku liście otwartym do innych myśliwych Marek Porczak, członek Koła Łowieckiego Ostoja w Jarosławiu. Również Jerzy Wachowiak, rzecznik PZŁ w Poznaniu, mówił „Głosowi Wielkopolskiemu”, że nie widzi sensu odstrzału. Na forach dyskusyjnych myśliwych pojawiły się sugestie, by dla zachowania etyki łowieckiej na polowania jeździć, ale umyślnie pudłować. Oburzenie wzbudziły wezwania do polowania na lochy, które w styczniu są ciężarne. W ten głos wsłuchał się nawet Andrzej Duda. Prezydent wezwał do siebie w ostatnich dniach ministrów rolnictwa i środowiska i prosił, by rozważyli wykluczenie strzelania do prośnych loch.

Ale w środowisku myśliwych pojawiają się też sugestie, że zlecenie niemożliwej do wykonania i niemoralnej misji jest tak naprawdę wrzuceniem na minę obowiązującego w Polsce modelu łowiectwa. Dowodem na to mogą być słowa Ardanowskiego, które padły kilka miesięcy temu na sejmowej komisji rolnictwa. Minister zapowiadał, że jeśli PZŁ w krótkim czasie nie zredukuje liczby dzików, to on wystąpi o utworzenie nowego związku łowieckiego.

„Poluje jedynie 20–30 proc. myśliwych. Reszta głównie ładnie wygląda z dubeltówką. (...) Jest jakiś nieuzasadniony opór kół łowieckich. PZŁ twierdzi, że jest organizacją społeczną, która ma swoje prawa i nic nie musi. Otóż chcę powiedzieć myśliwym, że muszą” – mówił z kolei magazynowi „Rynek Spożywczy”. Ardanowski chciałby powiązać prawo do polowań z prawem własności ziemi. Dziś zrzeszeni w PZŁ myśliwi mogą korzystać z prywatnych terenów, chyba że właściciel jednoznacznie zadeklaruje swój sprzeciw.

Im więcej dzika, tym lepiej

Wydaje się, że ogłaszając zmasowaną nagonkę na dziki, rząd chciał upiec kilka pieczeni na jednym ogniu. Związać z PiS elektorat rolniczy wraz z OPZZ Rolników i Organizacji Rolniczych, jednocześnie lobbując za reformą łowiectwa. Ardanowski mówi co prawda, że ASF nie da się powstrzymać bez skutecznej bioasekuracji, ale ganienie hodowców za zaniedbania na terenie gospodarstw byłoby na początku wyborczego maratonu politycznym samobójstwem. Z dzików zrobił więc kiełbasę wyborczą dla rolników.

Minister chyba się jednak nie spodziewał, że Polacy tak stanowczo staną w obronie zwierząt. Petycję do premiera w sprawie odwołania odstrzału podpisało kilkaset tysięcy osób, a temat był wałkowany w mediach przez cały tydzień. Może więc warto cieszyć się, że przy okazji zamieszania – jakikolwiek byłby jego skutek – w Polskę pójdzie komunikat, jak ważnym stworzeniem w ekosystemie lasu jest dzika świnia?

Z tym zgadzają się nawet myśliwi. Internetowa strona PZŁ deklaruje, że „z punktu widzenia ochrony lasu zagęszczenie powinno być nawet wysokie, gdyż szkody w drzewostanach są minimalne, a dzik jest przede wszystkim bioindykatorem zagrożenia lasu”.

Prof. Okarma wyraża się jeszcze dosadniej: – Brak dzików miałby dla środowiska leśnego dramatyczne konsekwencje. Buchtując, ruszają glebę, co znacząco wpływa na kiełkowanie roślin. Zjadają gigantyczne ilości larw owadów, które w leśnictwie uważa się za szkodliwe dla upraw. Gdyby ich zabrakło, mielibyśmy do czynienia z gradacjami na niespotykaną skalę. Konieczne byłyby chemiczne opryski lasów. Poza tym dziki zjadają gryzonie, które są poważnym źródłem chorób, choćby boreliozy. Są wreszcie składnikiem pokarmowym wilków. Jako przyrodnik nie wyobrażam sobie lasu bez dzika. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz i pisarz, wychowanek „Życia Warszawy”, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Opublikował książki „Hajstry. Krajobraz bocznych dróg”, „Kiczery. Podróż przez Bieszczady” oraz „Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów”. Otrzymał kilka nagród… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 3/2019