O solidarności

Żeby zmienić żarówkę, nie trzeba się zgadzać w sprawie in vitro. Mamy w Polsce naprawdę sporo spraw do załatwienia, zanim dojdziemy do tych, co do których nigdy się nie zgadzaliśmy i zawsze już będziemy się nie zgadzać.

23.05.2016

Czyta się kilka minut

Szymon Hołownia /  / Fot. Marek Szczepański dla „TP”
Szymon Hołownia / / Fot. Marek Szczepański dla „TP”

W związku z nową książką miałem ostatnio osiem spotkań autorskich w środkowej Polsce, na Podlasiu i na Śląsku. W sumie tysiąc, dwa tysiące ludzi. Gdy w debacie pojawiały się wątki bieżące, mówiłem m.in. o tym, jak zmęczeni jesteśmy polityką. A mimo to wciąż o niej gadamy. Jest ona jak wrzód na wiadomo czym, o którym człowiek sobie przypomina zawsze, gdy siada. Z jednej strony nas to wyniszcza, z drugiej – jesteśmy jak alkoholik, który jeszcze nie zaliczył dna: powtarza sobie, że da sobie z tym radę.

Znaczna część publiczności potakiwała, powtarzała: „dokładnie!”. Robiła to jednak z takim entuzjazmem, że nawet mnie, spotkaniowego wyjadacza, musiało to zastanowić.

Żyjemy w wolnym państwie, nie ma wojny, a ludzie sprawiali wrażenie śmiertelnie swoim krajem zmęczonych. Jakby nie było już obywateli, lecz poborowi przymusowo wcieleni do plemiennych wojsk, tęskniący za odebraną im podmiotowością.

W czasach mojej zamierzchłej młodości każda rozmowa – nawet o pogodzie – była pretekstem, by dowalić komuchom. Tyle że dziś komuchy od dawna są w muzeum, a śmiertelną wojnę toczą w Polsce dwie frakcje wywodzące się z Solidarności. Dzięki którym z tego pojęcia nie zostały nawet strzępy. Nic dziwnego, że coraz częściej spotykam ludzi, którzy wycofują się za swój płot, budują prywatne szczęście, odpuszczając sobie kontekst wspólnotowy. Wycieńczeni widokiem szalejących tam egotyków, szczerze przekonanych, że władza to nie służba, lecz majestat. Ci, co mieli zapewnić wodę w kranach, uznali państwo za swój aquapark. Ci, co mieli posklejać Polaków, rozpętali nowe wojny i samomianowali się mesjaszami.

Jedni mają program: „Precz z tamtymi”. Drudzy: „Precz z tymi, którzy mówią: precz z tamtymi”. Nic nie zmienią kolejne audyty ani marsze. Polska – to moje zdanie – nie potrzebuje Zbawcy ani Obrońcy przed Zbawcą. Polska potrzebuje dziś SOLIDARNOŚCI. Przez ostatnie ćwierć wieku wypracowaliśmy tylu nowych Piłsudskich i Che Guevarów, Robin Hoodów i Adamów Smithów, Bolków oraz Lolków, że moglibyśmy ich eksportować. Teraz przydałby nam się ktoś, kto realnie umiałby zlepić Polaków wokół jedynej wspólnej idei, jaka nam jeszcze w genach została. Nie wokół historii, narodu, wiary, Europy czy portfela, lecz właśnie wokół solidarności.

Skąd wiem, że jeszcze ją mamy? Bo w realu widzę, jak zachowują się rodacy nie wtedy, gdy każe im się wziąć udział w dyskusji o pomocy innym, ale gdy stają twarzą w twarz z człowiekiem w opałach. Zwykle wtedy kończy się jałowe pitolenie na fejsbuniu czy heheszki na twitterkach, ktoś idzie po bandaż, ktoś inny po herbatę, ktoś dzwoni do syna, żeby natychmiast leciał z kocem.

Ten oddolny, instynktowny odruch należy na maksa rozdmuchać i przenieść wyżej, jak najwyżej. My się już nigdy nie dogadamy przy użyciu obecnie stosowanych w debacie publicznej narzędzi. To, co sobie nimi możemy zrobić, to wyłącznie wzajemna ideologiczna okupacja. Powinniśmy więc cofnąć się o krok i sięgnąć po te narzędzia, których jako ostatnich umieliśmy używać wspólnie. Właśnie po solidarność. Tę, o której pisał ks. Tischner: à la Miłosierny Samarytanin, który gdy ktoś krwawi, nie wygłasza przemówień, nie leci tropić winnych, tylko pochyla się i, jak umie, tak bandażuje. Tę, o której pisał Karol Wojtyła w „Osobie i czynie”, a później w encyklikach: solidarność społeczną, kiedy to ludzie razem biorą odpowiedzialność za to, co mają razem, ustępują z odrobiny swoich praw, zasobów, racji, i w ten sposób powstaje coś, czego wcześniej nie było: dobro wspólne. Bo przecież nie wszystko trzeba koniecznie mieć na własność, żeby się tym cieszyć (patrz Tatry albo Półwysep Helski), a jak ja ze swojej dychy oddam złotówkę i sąsiad też odda, to każdy z nas ma odtąd siłę nabywczą jedenastu złotych – tylko się trzeba dogadać.

Czy to się da zrobić, gdy ludzie mają różne poglądy? Jasne. Żeby zmienić żarówkę, nie trzeba się zgadzać w sprawie in vitro. Mamy w Polsce naprawdę sporo spraw do załatwienia, zanim dojdziemy do tych, co do których nigdy się nie zgadzaliśmy i zawsze już będziemy się nie zgadzać.

Do tego potrzeba jednak kogoś, kto umie zrobić coś więcej, niż odbijać kraj, zakładać kolejną partię buntu albo powtarzać, że wszystko jakoś samo się ułoży, byleby był hajs. Trzeba znaleźć gdzieś polityków, o których wierze będziemy się przekonywać nie podczas transmisji wielkich celebracji (wierzący urzędnik z pewnością znajdzie czas na codzienną Eucharystię przed pracą, a nie w ramach pracy), lecz po tym, czy realnie dają ludziom nadzieję (nie tylko kasę), a nie powiększają ich lęki. Trzeba znaleźć takich, dla których jedynym pomysłem na europejskość i humanizm nie jest straszenie ciemnogrodem i powtarzanie banałów o orgazmie, który zapewnią każdemu pieszczoty św. postępu oraz niewidzialnych czułych dłoni rynku.

Producenci kos (na sztorc), męczennicy, pasterze owiec, wesołe Romki i posępni Janusze – już byli. Teraz popękanemu krajowi potrzebny jest ktoś, kto przede wszystkim umie robić klej. Kogo ludzie nie będą wyznawać, ale zwyczajnie lubić, kto przypomni, że człowiek najpierw jest człowiekiem, a później wyborcą, kto umiałby okazać szacunek, zanim pokaże, że ma rację. I kto oprócz spraw zasadniczych i wielkich byłby też specem od nie mniej ważnych drobiazgów. Np. organizowałby comiesięczne spotkania liderów partii, Kościołów i reprezentatywnych stowarzyszeń przy winie i grillu. Wprowadziłby dla urzędników rządowych obowiązkowy, coroczny wolontariat w świetlicy środowiskowej lub w hospicjum. A do bezdomnych nie jeździłby opancerzoną kolumną na Wigilię, ale organizował ją w rządowych pałacach, pokazując w ten sposób wszystkim innym, że nie tylko ci, co płacą PIT albo mają siłę dźwigać jakiś sztandar, są w wolnej Polsce obywatelami.

Dałbym takiemu komuś wszystko, co może dać szary obywatel, któremu wystarczy, że ma prawo czynne, a nie kręci go bierne. Czyli głos. Przez całe dorosłe życie głosowałem nie za kimś, ale przeciw komuś. A dziś mam 40 lat i chyba dorosłem do tego, żeby serdecznie olać „panów mniejsze zło” i poczekać na kogoś, kto wreszcie zrozumie, że pokoju nie osiąga się wywołując wojnę. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2016