Zarządzanie różnicami

W tym sezonie politycznym nosi się bunt. Żyjemy w dziwnej parodii „Gwiezdnych wojen”, w której po odległej galaktyce ganiają się sami rebelianci.

29.06.2020

Czyta się kilka minut

Korytarz Sejmu,  Warszawa, styczeń 2016 r. / ANDRZEJ HULIMKA / REPORTER
Korytarz Sejmu, Warszawa, styczeń 2016 r. / ANDRZEJ HULIMKA / REPORTER

Najpierw rysujemy koło. Potem dzielimy je na kawałki. Jak ciasto albo pizzę. Tutaj Andrzej Duda, tu Rafał Trzaskowski, tu kandydat lewicy, tam prawicy, a tu swój skrawek wyciął zupełnie nowy zawodnik bez politycznej afiliacji. Znamy ten obraz z telewizji. Tyle że tym razem to nie wykres kołowy pokazujący rozkład poparcia. To bardziej źródłowy od niego, niewidoczny zazwyczaj diagram ukazujący podział przestrzeni znaczeń.

W ten sposób w kampanii wyborczej kandydaci dzielą między siebie kolory, hasła, typy charakterologiczne, stanowiska wobec kluczowych kwestii polaryzujących opinię publiczną, a także, w coraz większym stopniu, media i gatunki wypowiedzi. Ten jest ulubieńcem telewizji, tamten świetnie sobie radzi na Face­booku, inny wreszcie najlepiej odnajduje się na kameralnych, bezpośrednich spotkaniach z wyborcami. Dla kogo zabraknie miejsca, ten odpada z gry.

Ten jedyny i masa tamtych

Marcin Makowski ubolewał niedawno na stronie Wirtualnej Polski, że kampania Andrzeja Dudy przypomina strategię Imperium z „Gwiezdnych wojen”, które „po przejściach w bitwie o Yavin (czyt. Senat), buduje drugą, lepszą Gwiazdę Śmierci”, podczas gdy Rafał Trzaskowski „stawia (...) na nową nadzieję”. Za porównanie z uniwersum Lucasa należą się oczywiście wyrazy szacunku, ale ja powiedziałbym raczej, że żyjemy w dziwnej parodii „Gwiezdnych wojen”, w której po odległej galaktyce ganiają się sami rebelianci.

Andrzej Duda to rebelia przeciw układowi, który walczy o zachowanie swoich wpływów w Polsce. Rafał Trzaskowski to rebelia przeciw PiS. Szymon Hołownia, jako człowiek z zewnątrz, opiera swoją kampanię na buncie wobec całej polityki i polityków w ogóle. Krzysztof Bosak walczy z tyranią politycznej poprawności, Robert Biedroń – z prawicowym, neoliberalnym konsensusem. Władysław Kosiniak-Kamysz wreszcie przedstawia się jako samotny głos rozsądku, dążący do „wspólnego zakończenia” (fraza-klucz jego kampanii) „bratobójczej wojny w Polsce”, „politycznej wojny domowej”, „sporu” albo „chaosu”.

Dzięki takiemu postawieniu sprawy każdy kandydat okazuje się w jakimś sensie „tym jedynym”, przeciwników zaś może pozbawić różnicy, sprowadzając ich do nierozróżnialnej masy. Z punktu widzenia Dudy wszyscy konkurenci reprezentują „układ” lub służącą mu „totalną opozycję”. Zwolennicy Trzaskowskiego przekonują, że kto nie jest z nimi, ten jest z PiS. Dla Hołowni wszyscy pozostali kandydaci to po prostu „politycy” (słowo używane jak obelga). Wszyscy poza Bosakiem są lewicą, wszyscy poza Biedroniem – prawicą. Kosiniaka-Kamysza otacza zaś kłębowisko sczepionych w walce, zaciętych adwersarzy przypominających kotłujące się koty z kreskówki. To właśnie przepis na zaistnienie na politycznej szachownicy, Święty Graal polityki. Stać się jedynym, który się różni od pozostałych.


WYBORY PREZYDENCKIE 2020: CZYTAJ WIĘCEJ W SERWISIE SPECJALNYM >>>


A jednak różnice budować można wyłącznie na fundamencie podobieństwa. Nie ma sensu rozprawiać o przewagach marynowanego śledzia nad obrazami van Gogha. W omawianym przypadku to właśnie idea buntu stała się kluczową płaszczyzną porozumienia, na której możliwa staje się niezgoda. Polskie życie publiczne organizuje retoryka sprzeciwu wobec „potężnego, złowrogiego konsensusu”. Różnie można ten konsensus definiować, ale wszyscy zgadzają się co do tego, że trzeba go obalić. Każdy chce wysadzić Gwiazdę Śmierci. Nikt nie obiecuje wieloletniej, wytrwałej budowy Imperium. Każdy z kandydatów stara się nas przekonać, że to właśnie on jest prawdziwym buntownikiem. Dla każdego walka jest ostateczna, a świat – bardzo manichejski. Nawet Hołownia i Kosiniak-Kamysz, najsilniej akcentujący tożsamość „zwykłych Polaków zmęczonych jałowym sporem”, rysują wyraźne granice między własną rebelią a wszechogarniającym, złowrogim Imperium Politycznego Sporu.

Monarcha i zbawca

Polityka jest jak język. Ma swój słownik – każdy kandydat odnosi się do wyborców, których reprezentuje, i do programu, który przedstawia. Ale polityka ma też, jak widzieliśmy przed chwilą, swoją gramatykę czy składnię, w ramach której poszczególne ugrupowania czy kandydaci odnoszą się do siebie wzajem. Sukces w kampanii jest wypadkową tych dwóch czynników. Można mieć świetny program, który w innych okolicznościach trafiłby do wielu wyborców, ale nie znaleźć dla siebie niszy w ramach dostępnych przestrzeni sporu.

Mechanizm ten opisał doskonale ­Bernard Manin, francuski filozof polityki i autor klasycznej pracy „Principes du gouvernement représentatif” (Zasady rządu reprezentatywnego): „Trzeba podkreślić, że kampania wyborcza jest procesem reklamowym. Eksponuje ona pewne obrazy przeciw innym. Błędem byłoby jednak którykolwiek z nich rozważać oddzielnie. Wyborcom przedstawia się kilka rywalizujących obrazów. Każdy z nich jest mocno rozmyty, lecz nie są one całkiem niezdeterminowane lub pozbawione granic, gdyż kampania wyborcza tworzy system różnic. Jest więc przynajmniej jedna rzecz, której obraz kandydata nie może denotować – obraz jego politycznego rywala”.

Skuteczna polityka okazuje się więc sztuką tworzenia różnic i zarządzania nimi.

Andrzej Duda to monarcha. Jest prawowitym władcą, a jego opisywany wcześniej bunt jest sprzeciwem wobec uzurpatorów, spiskowców, fałszywych pretendentów, a także obcych mocarstw. Zgodnie z popularną marketingową teorią archetypów przedstawioną w książce Margaret Mark i Carol S. Pearson „The Hero and the Outlaw” (Bohater i buntownik) władca jest gwarantem porządku przeciw chaosowi. Jeżeli odrzucimy jego rządy, grozi nam upadek świata i ponowne pożarcie przez siły ciemności.

Dlatego właśnie pojęciem-kluczem, wokół którego zbudowana jest kampania Andrzeja Dudy, jest „porządek”. Nie pada ono wprawdzie wprost w przekazie kandydata, organizuje jednak jego spoty i kampanijne spotkania… Przemówienia walczącego o reelekcję prezydenta to opowieść o utrzymywaniu kruchego ładu przeciw złowrogim siłom nieporządku czyhającym tuż za granicą królestwa.

Rafał Trzaskowski to zbawca. Rycerz na białym koniu, który pojawił się nieoczekiwanie, w ostatniej chwili i wbrew wszelkim szansom zamierza obalić potężniejszego przeciwnika. To archetyp związany z nadzieją i zmianą. Ktoś, komu kibicujemy sercem, trochę wbrew temu, co podpowiada rozsądek.

Szymon Hołownia to także buntownik, ale buntownik ludowy. Jeżeli Trzaskowski jest rycerzem prowadzonym przez przeznaczenie, tym, który urodził się, by przynieść zmianę, to Hołownia jest rebeliantem niespodziewanym. Trybunem ludowym, Robin Hoodem czy Janosikiem. Zwykłym człowiekiem, który broni sobie podobnych przed klasą polityków.

Doskonale uzupełniał go Krzysztof Bosak, który jako jedyny starał się w tej kampanii zaprezentować jako polityk. Tam, gdzie inni poszukują archetypów związanych z naturalnością, buntem albo władzą przekraczającą ramy doraźnej polityki, Bosak bardzo otwarcie akceptuje zasady politycznej gry (potem wyjaśnię, dlaczego mu się to opłaca).

Robert Biedroń miał w tej materii problem. Został wypchnięty z ringu przez Trzaskowskiego. Jego image „polskiego Macrona” zbudowany był na tym samym zestawie cech, który teraz lepiej ucieleśnia kandydat KO.

Z kolei Władysław Kosiniak-Kamysz to mimo młodego wieku archetypiczny mędrzec. W bieżącym sporze symbolizuje zakorzenienie w tradycji, trwałość wspólnoty, a także jej przetrwanie pomimo burzliwej rzeczywistości.

Media i gatunki

Zakończona kampania była o tyle ciekawa, że kandydaci podzielili między siebie nie tylko propozycje programowe, lecz także to, co za rosyjskim literaturoznawcą Michaiłem Bachtinem nazwać byśmy mogli „gatunkami mowy” lub szerzej „formami medialnymi”.

Andrzej Duda gra zawsze na własnym boisku. Głównym gatunkiem jego kampanii była wizyta gospodarska. To złożona forma widowiska kulturowego, sprawdzająca się zarówno w realiach, jak i na ekranie. W ramach takiej wizyty władca odwiedza pewne miejsce „zstępując w lokalność” i wyraża ojcowską troskę gwarantującą pomyślność.

Kusi oczywiście, by gatunek ten potraktować szyderczo, osadzając go wyłącznie w świeżej, niezbyt chlubnej tradycji wiosek potiomkinowskich i malowania trawy na zielono. To błąd. Wizyta gospodarska ugruntowana jest w magii prastarych plemiennych rytuałów, posługuje się znakami i kodami zaczerpniętymi z ceremoniałów średniowiecznej monarchii. Zstępując do swych poddanych Andrzej Duda ugruntowywał więc pozycję prawowitego króla. Nawet rażąca niesprawiedliwość debaty w TVP mogła grać na korzyść urzędującego prezydenta: miał okazję zaprezentować się jako ten, wobec kogo wykonuje się wiernopoddańcze gesty. Ich niezdarność wcale nie musi obciążać władcy. Przecież na widok króla ludzie padają na kolana, tracą rozum i zaczynają bełkotać.

Rafał Trzaskowski doskonale radzi sobie w ramach typowych dla kampanii politycznej gatunków takich jak wiec czy konwencja. Ich wspólnym mianownikiem jest „wyreżyserowana spontaniczność”. To bardzo fortunny wybór. Lokując się w polu „nowoczesność” i „profesjonalizm” Trzaskowski spycha Dudę w rejony „przeżytku” i „zaściankowości”. Im mocniej Trzaskowski przejmuje „spontaniczność”, tym silniej wizyty gospodarskie Dudy kojarzą się z czymś „wymuszonym”.

[KLIKNIJ TABELKĘ, ABY POWIĘKSZYĆ]

Półtora roku temu (choć wydaje się, że minęła wieczność!) Robert Biedroń zakładał Wiosnę, dokonując autodefinicji w ramach tego samego paradygmatu. Przedstawiał się jako polityk nowoczesny i euro­pejski, który porywa tłumy charyzmą i błyskotliwością. Jego spontaniczność błyszczała najjaśniej na doskonale oświetlonej scenie. Wybrzmiewała najpełniej przy akompaniamencie starannie dobranej muzyki, zapewne po testach z grupą fokusową, pozwalających ustalić, które spontaniczne powitanie sprawdzi się najlepiej.

Abstrahując od popełnionych błędów, od programu i osobowości – Biedroń miał po prostu pecha. Wybuch epidemii uniemożliwił prowadzenie kampanii z rozmachem, który podkreśliłby jego największe atuty. A kiedy kipiące entuzjazmem, wysokobudżetowe wiece i konwencje stały się znów możliwe – scenę zajął nieoczekiwanie Trzaskowski.

Jeżdżę po kraju od lat

Szymon Hołownia jako buntownik ludowy opanował do perfekcji dwa nieoczywiste gatunki. Po pierwsze kameralne spotkania, które nie tylko pozwalały kandydatowi dotrzeć do małych miejscowości, ale też – co zapewne ważniejsze – przedstawić się w ogólnokrajowych mediach jako ten, który niestrudzenie objeżdża Polskę powiatową. Warto zwrócić uwagę, że od początku kampanii była to uniwersalna odpowiedź Hołowni na wiele pytań. Nie mam doświadczenia? Ależ panie redaktorze… „Jeżdżę po Polsce od lat i widzę...”, „odbywam rocznie około dwustu spotkań”, „spotkałem dziesiątki tysięcy Polaków”. Na tych spotkaniach ludzie mówią Hołowni „jak jest”, dzięki czemu mógł się on prezentować jako polityk-medium – ten, który wyraża głos ludu.

Przy okazji spychał wszystkich konkurentów w narożnik jako wyalienowanych polityków, którzy nie rozmawiają z ludźmi. W ten sposób Hołownia przeniósł na zupełnie nowy poziom genialny w swej prostocie pomysł z „napotkanym zwykłym człowiekiem”. To strategia, którą polscy politycy wykorzystują od dawna. Jadąc do studia telewizyjnego posłanki, senatorowie i samorządowcy zawsze rozmawiają z taksówkarzem albo panią z piekarni, którzy przypadkiem proszą ich o coś, co i tak zamierzali zrobić, albo przekazują im dokładnie to, co sami akurat chcieli powiedzieć. Hołownię jeszcze silniej zdefiniował drugi gatunek – ­­live’y na Facebooku. W ramach transmisji na żywo kandydat krzyczał, śmiał się, a nawet płakał nad konstytucją. To budowało aurę spontaniczności i bezpośredniości. Dzięki nim kandydat ugruntował pozycję bliskiego zwykłym ludziom.

Krzysztof Bosak to także polityk zdolny do podtrzymywania rozległej, oddolnej mobilizacji. Widać to zarówno na ulicach, jak i w internecie. W przeciwieństwie do Hołowni, którego internetowe pospolite ruszenie przypomina na razie nieco krucjatę dziecięcą i nie bardzo wiadomo, czy przetrwa tę kampanię, internetowa i terenowa siła Bosaka to prawdziwe rzymskie legiony. Oddolne zaplecze Konfederacji cechuje nie tylko pomysłowość i spontaniczność, lecz także skuteczność i sprawność działania. Nie dziwne więc, że Bosak jest szeroko i życzliwie reprezentowany w internetowym folklorze.

Warto też podkreślić, że Bosak doskonale sprawdza się na konferencjach prasowych. Zachowuje zimną krew nawet wówczas, gdy zakłócają je nieproszeni goście. Gdy na przykład europoseł Radosław Sikorski postanowił wtrącić swoje trzy grosze podczas konferencji Bosaka przed siedzibą Komisji Europejskiej, kandydat Konfederacji poradził sobie wyśmienicie. A jego internetowi poplecznicy zadbali, by film zyskał setki tysięcy wyświetleń. Wzorowa współpraca!

I wreszcie Władysław Kosiniak-Kamysz, który najlepiej wypadł na bill­boardach. Wielkoformatowe plakaty z napisem „Wygramy tę walkę” to współczesne kolumny morowe. Spoglądały na nas z góry w najciemniejszej godzinie kryzysu, dodając otuchy i obiecując, że będzie dobrze, że zaraza nas ominie. Sam kandydat zdołał się tym samym związać z fundamentalną wartością, jaką jest „przetrwanie”. Każdy historyk polityki zgodzi się, że to wartość spójna z dziejami PSL.

Nie jestem radykałem

Andrzej Duda walczył nie tylko o kolejną kadencję, lecz także o zachowanie status quo. Podtrzymanie władzy PiS, utrzymanie dobrej zmiany, niedopuszczenie do wyłomu w semantycznych i instytucjonalnych fortyfikacjach. Walka o reelekcję toczyła się zgodnie z narracją „przeszliśmy długą drogę – przetrwamy kryzys – będziemy iść dalej”. Trwające wybory były więc momentem próby, której pomyślne przejście pozwoli kontynuować marsz ku lepszemu. Przy okazji ryzyko utraty władzy zostało sprytnie zestawione z trwającą epidemią, a polityczni adwersarze w pewnym stopniu utożsamieni z przerażającym wirusem jako to, co zagraża ciągłości narracji.

Pod tym względem Rafał Trzaskowski był prawie doskonałym przeciwieństwem urzędującego prezydenta. To ważny klucz do sukcesu! Trzaskowski, dzięki poparciu największej partii opozycyjnej, zdołał się ustawić na pozycji jedynego, który może zatrzymać PiS, dając nadzieję na wyłom i początek końca. Jego kampania zorganizowana była wokół narracji domino – „zróbmy ten pierwszy krok, a dalej pójdzie już samo”.

Trudno odgadnąć, o co właściwie grał Szymon Hołownia. Wkrótce się zapewne dowiemy. Czy zdołał wprowadzić do debaty jakieś nowe jakości i tematy? Czy dał radę włożyć stopę w drzwi i stworzyć sobie szansę wejścia do dalszej gry politycznej? Czy, jak wielu przed nim, udaną kampanią prezydencką położył fundament pod budowę środowiska politycznego zorganizowanego wokół charyzmatycznego lidera?

Krzysztof Bosak grał w tych wyborach o bardzo wysoką stawkę. Choć, tak jak wszyscy kandydaci, uwielbiał powtarzać, że jest „jedyną realną alternatywą”, choć konsekwentnie budował swoją tożsamość na opowiadaniu o wolności gospodarczej, to prawdziwym celem jego kampanii nie było zostanie prezydentem, lecz normalizacja Konfederacji. Bosak grał o etykietę „zwyczajnych polityków” dla siebie i dla swojego środowiska. Walczył o to, by wyborcy zapomnieli o rasistowskich i mizoginicznych wypowiedziach Janusza Korwin-Mikkego i o spiskowych teoriach Grzegorza Brauna tropiącego tajną żydowską bazę pod aquaparkiem w Mszczonowie.

Dlatego właśnie „nie jesteśmy radykałami” to jedna z najczęściej powtarzanych przez niego fraz. Wybitny filozof polityki świata „Gry o tron” Lord Tywin ­Lannister twierdził, że „człowiek, który musi powtarzać, że jest prawdziwym królem, z pewnością nie jest prawdziwym królem”. Podobnie, jak wierzę, jest z radykałami. Jeżeli ktoś nieustannie powtarza, że nie jest radykałem, natychmiast powinna nam się zapalić ostrzegawcza lampka.

Władysław Kosiniak-Kamysz walczył nie tylko o pierwszy w III RP porządny wynik kandydata PSL w wyborach prezydenckich, ale także o scementowanie nowej formacji wbijającej się klinem między PO i PiS. Początkowo wiele wskazywało na to, że oba te cele uda się osiągnąć. Choć kolejne zawirowania burzliwej kampanii zweryfikowały ambicję bardzo dobrego wyniku, to sam Kosiniak-Kamysz umocnił swoją pozycję rozsądnego, a zarazem charyzmatycznego kandydata środka. Po tych wyborach w skali całego społeczeństwa może stać się „pierwszym wyborem numer dwa” – najlepszą alternatywą, gdyby coś się stało z numerem jeden. To nie jest wcale zła pozycja!

Nie można tego powiedzieć o Robercie Biedroniu. Politolodzy bieglejsi ode mnie w analizie koterii, układów i wewnątrzpartyjnych przepychanek przekonywali, że do kandydowania wypchnęli go podstępnie Adrian Zandberg i Włodzimierz Czarzasty, licząc na zgubę koalicjanta i umocnienie własnej pozycji. Z mojej perspektywy takie zakulisowe historie są zawsze tyleż ciekawe, co nieweryfikowalne. Nie mam pojęcia, czy tak było, czy nie. W języku znaków, który mogę badać, nie znalazło to żadnego odbicia.

Z pewnością można jednak powiedzieć, że Robert Biedroń walczył nie tylko o wykrojenie dla Lewicy jak największego kawałka politycznego tortu, ale o takie przedefiniowanie osi sporu, które by w ogóle pozwoliło jej zaistnieć. Niestety, w kampanii nie udało się wypromować nowych tematów, w których Lewica miałaby ciekawe rzeczy do powiedzenia (nierówności, nowe wymiary współpracy międzynarodowej, nadchodząca katastrofa klimatyczna). Zamiast tego Biedroń dał się sprowadzić do roli „gorszego Trzaskowskiego”. Drugiego rycerza, w mniej lśniącej zbroi i na mniej białym koniu, który pod grotę smoka przyjechał spóźniony.

KTO ZWYCIĘŻYŁ? Nie wiem. W niedzielę poszliśmy do urn. Wszystko jest już jasne. Każdy już wie, kto wygrał, kto przegrał, kto rozczarował, a kto nieoczekiwanie zaimponował wynikiem. Każdy, poza mną.

U mnie już na zawsze jest czwartek wieczór, moment, gdy wysyłam artykuł do redakcji. Cykl wydawniczy „Tygodnika” sprawił, że gdy czytelnik sięga po ten tekst, dzieli nas przepaść. Może jednak udało nam się przekuć tę niedogodność w atut? Zamiast mówić o wyniku, który jest już oczywisty, porozmawialiśmy o tym, w co w ogóle grali zawodnicy. To ważne. Bo choć pierwsza tura już minęła, to gra toczy się dalej. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 27/2020