Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Kiedy nie mam większych powodów do zmartwień, ubolewam nad tym, że za sprawą dostępności narzędzi do dokładnego liczenia z mowy potocznej znikają proste ułamki, które brały się z codziennego doświadczenia. Jak podzielisz chleb na pół, a potem jeszcze raz na pół, to do koszyka wkładasz ćwiartki, a kiedy z dwiema osobami podajesz sobie w krąg butelkę, to każda wypije jedną trzecią zawartości.
O 25 proc. wzrosła w zeszłym roku sprzedaż produkowanego we Włoszech „wina” bezalkoholowego i był to największy wzrost ze wszystkich segmentów rynku. Udziałami w firmach, które produkują to coś, interesują się koncerny z wielkiej piątki rządzącej rynkiem wyskokowym – wedle tej samej logiki, która każe gigantom naftowym inwestować w firmy zajmujące się odnawialnymi źródłami energii: po co się kopać z koniem, lepiej zarobić na tym, co jeszcze wczoraj wydawało się zaprzeczeniem istoty dotychczasowego biznesu.
Podobnie jest z bezalkoholowym „winem” – z początku było to niszowe dziwadło wymyślone dla zaspokojenia kaprysów nielicznych konsumentów muzułmańskich, dziś wjeżdża z triumfem do barów na głównych placach europejskich miast, podoba się bowiem współczesnym Młodziakom – a to oni w tych kryzysowych czasach mają jeszcze parę groszy do wydania na konsumpcję. Słuszna troska o planetę – w sferze kuchennej skutkująca np. niejedzeniem zwierząt – występuje niestety w sosie nowego purytanizmu, a alkohol jest dyżurnym wrogiem każdej krucjaty na rzecz odnowy człowieka.
Nie bez swojej winy zresztą, bo faktycznie w rękach ludzi nieznających umiaru szkodzi ciału, duszy i relacjom z bliźnimi. O czym mógłbym niejedno opowiedzieć z obserwacji, które czynię w swoim drugim, wieczornym wcieleniu. Ale dochowam tajemnicy barmańskiej, pokrewnej z tajemnicą spowiedzi, biorąc pod uwagę, jakie grzechy i słabości demonstrują, po przekroczeniu rozsądnej miary w piciu wina, osoby nawet z wyższych szczebli społecznej drabiny. Jedno mogę powiedzieć: ludzie zrobili się bardziej agresywni. To chyba stresy epidemii i kumulowany od pół roku podskórny lęk tak wyłażą na wierzch.
Ale pomimo agresji, której doświadczam, nie chciałbym, aby nagle z baru zniknęły prawdziwe wina. Czy o tej prawdziwości stanowi alkohol? Na razie tak. Nie przekonacie mnie, że poddana chemicznej kastracji ciecz jest smakowo podobna do oryginału. Musujące uzyskuje się przez wtłoczenie dwutlenku węgla i kwasku cytrynowego do moszczu, któremu nie pozwala się sfermentować. Każdy, kto urządzał kinderbale, pamięta piccolo barwy żółtej, zielonej lub czerwonej. Otóż za analogiczne wyroby, tyle że opakowane w dorosłe butelki i o smaku nieco mniej topornym, ludzie są w stanie płacić grube sumy i jeszcze szczycić się świadomymi wyborami konsumenckimi.
Ale nie w samym smaku problem, tylko w moim umyśle, który broni alkoholowej definicji wina z równym ferworem, jak prawa część politycznego spektrum 18. artykułu konstytucji – o małżeństwie. Wiem, że stoję na początku drogi. Słowa pomału dostosowują swoje znaczenie w ślad za przemianami tego, do czego się odnoszą. Tydzień temu po raz pierwszy bez ironicznych uśmieszków zjadłem wegańskiego burgera – bo po prostu dzięki postępom technologii czuć go było porządnym mięchem, a nie przyprawioną tekturą. Rzeczywistość w dostępnym człowiekowi wymiarze powstaje drogą nazywania. To, co nienazwane, nie istnieje – ale nie jest tak, że słowa są twardą formą lepiącą bezkształtną plastelinę.
W czasach studenckich walczyłem trochę – bardziej dla przygody niż patetycznych motywów – z ówczesnym złym systemem. Stałem zaledwie w piątym szeregu, czymś tam rzucałem – a na czele, dobrze to pamiętam, zadymą kręcił człowiek, który dziś jest oberpolicmajstrem i nadzoruje pałowanie (nie miejsce tu na dyskusję, czy i jakie ma w tym racje). Jak w obliczu takiej zmiany mógłbym wykluczyć, że kiedyś również i ja będę innym człowiekiem, i inne znaczenia nadam słowom? Wypiję, panie ministrze, za nasze dziwne pokolenie. ©℗
Finisz lata to dobry moment, żeby najeść się sałat z gruntu, zwłaszcza że chłodniejsze niebawem dni pozwolą im na nowo bujnie wyrosnąć. Polska ziemia potrafi rodzić ogromną różnorodność, żałuję że poza wielkimi miastami mamy wybór tylko paru rodzajów. Możemy za to pograć sosami, których nie lubię zwać dressingiem, ale dość już rozprawiania o słowach. Podstawowy winegret to żadna filozofia, zależy tylko od jakości oliwy oraz octu – jeśli nie mamy dostępu do dobrego winnego, to zamiast taniej masówki poszukajmy dobrego jabłkowego. A także od musztardy – tu nie warto ściubić, trzeba mieć na tę okoliczność porządną dijońską. Można też się bawić w warianty składników – dla mnie ocet jabłkowy świetnie pasuje do oleju z orzechów włoskich, który z kolei genialnie podbija np. smak buraków dodanych do sałaty. Albo sięgnąć po niekonwencjonalne sosy majonezopodobne – pierwszy to wariant greckiego avgolemono: doprowadzamy do wrzenia 200 ml bulionu warzywnego. W misce rozkręcamy 2 żółtka z sokiem z małej cytryny i potem pomału dolewamy bulion, ciągle ubijając. Stawiamy miskę na garnku z wrzącą wodą i dalej ubijamy, aż sos się mocno zagęści (trzeba uważać, bo łatwo możemy przesadzić i się zwarzy). Spróbujcie też kiedyś, robiąc majonez, dodać łyżkę ouzo czy podobnej anyżówki i garstkę posiekanego koperku.