Szkoła: tresura do egzaminu

Podeptaliśmy wszystko, co ważne w edukacji, na czele z radością poznawania świata. Nie źli ministrowie są winni – sami to sobie zrobiliśmy.

06.05.2023

Czyta się kilka minut

 / KASIA KOZAKIEWICZ
/ KASIA KOZAKIEWICZ

Minutę po północy 12 stycznia ­poznamy wyniki 25. edycji Rankingu Liceów i Techników Perspektywy 2023 – najbardziej oczekiwanego zestawienia wskazującego 1000 najlepszych polskich liceów i 500 najlepszych techników. To szkoły, w których warto się uczyć!” – krzyczał na początku roku miesięcznik „Perspektywy”, organizator faktycznie najgłośniejszego oświatowego rankingu w Polsce. Ta emfaza nie była na wyrost: z podobnym poruszeniem o wynikach donosiły dzień później lokalne media; z utrzymaną w podobnej temperaturze dumą ogłaszali swoje wysokie miejsca rankingowe dyrektorzy placówek.

A później przez Polskę przeszła rytualna debata na temat rankingu, którego metodologia jest prosta: w pierwszym rzędzie brane są pod uwagę wyniki maturalne absolwentów, w drugiej zaś – osiągnięcia olimpijczyków. Znowu więc usłyszeliśmy o liceach, które zbierają „najlepiej rokujących” uczniów już na starcie, zatem ich wysokie miejsca w rankingu nie są równoznaczne z poziomem nauczania; o uczniach renomowanych szkół, którzy ze względu na – podbijaną przez podobne zestawienia – egzaminacyjną presję popadają w psychiczne kryzysy, bo szkoły wymagają od nich coraz więcej, a tych słabszych w skrajnych przypadkach zniechęcają do zdawania albo nawet wypychają. Z drugiej zaś strony o tym, że to alarmy histeryczne, bo przecież kryzysy są teraz wszędzie. Debata, jak zwykle, dość szybko się zakończyła.


PERSPEKTYWY 2023 I PRZEWLEKŁA EDUKACYJNA RANKINGOZA. Ćwierć wieku popularnego rankingu organizowanego przez miesięcznik edukacyjny „Perspektywy” można czytać jak historię nasilania się w Polsce groźnej choroby – sprowadzania jakości szkolnictwa do wyników testowych >>>>


4 maja maturzyści rozpoczęli maraton, którego wyniki posłużą do kolejnego zestawienia „Perspektyw”. Za dwa tygodnie w swój ruszą ósmoklasiści. Jest i jeszcze będzie wokół tych dwóch egzaminów sporo szumu, bo też są w tym roku niezwykłe. Do matury przystąpił przecież rocznik edukacyjnych „królików doświadczalnych” władzy – uczniowie, którym „zmieniono zasady w trakcie gry”, kiedy dowiedzieli się, że jako pierwsi będą chodzić do ośmioklasowej podstawówki. W dodatku to rocznik przeczołgany pandemią; pierwszy, który – po dwóch latach przerwy – przystąpi do egzaminów ustnych.

Ósmoklasiści to z kolei ofiary reformy „sześciolatki do szkół”. Niecałą dekadę temu w dwóch latach ściśnięto trzy roczniki dzieci – to one w warunkach o półtora raza większej konkurencji przystąpią zaraz do egzaminów.

Usłyszymy więc znowu o oszukanych rocznikach i o nieuczciwej selekcji kandydatów do liceów. Obwinimy, w zależności od światopoglądu, nieprzygotowane samorządy lub nieudolne ministerstwo. I znowu umknie nam istota: największa z przewlekłych chorób współczesnej szkoły, czyli obsesja punktów, testów, a przede wszystkim egzaminów, na których stoi polski system oświaty.

Historia pewnej obsesji

Nad Wisłą zrobiono wiele, by rangę egzaminów wzmocnić. W 1999 r. weszła w życie firmowana przez rząd Jerzego Buzka reforma edukacji, trzy lata później odbył się pierwszy zewnętrzny (taki sam w całym kraju) egzamin gimnazjalny, mający odtąd współdecydować o rekrutacji do szkół ponadpodstawowych. A po kolejnych trzech latach miała miejsce pierwsza obowiązkowa tzw. nowa matura – podstawa selekcji na studia.

W 2015 r. Instytut Badań Edukacyjnych po stronie plusów tej zmiany zapisywał np. to, że „pokazują i sprawdzają to, co jest ważne”, że egzaminy „pomagają egzekwować realizację podstawy programowej”, „dają informację zwrotną dla szkół, nauczycieli i polityki edukacyjnej”, a także „są sprawiedliwsze i bardziej profesjonalne”.

Dziś o to, czy testy sprawdzają to, co ważne, spieramy się niemal nieustannie, a szkodliwość przeładowanych podstaw programowych jest bezsporna. Dwa pozostałe walory w 2019 r. podawała w wątpliwość Najwyższa Izba Kontroli, alarmując m.in., że „nie ­funkcjonuje mechanizm, który pozwalałby na ­porównywanie wyników egzaminów z kolejnych lat”. Izba stawiała też zarzut fundamentalny: że brak „systematycznych badań (...) uniemożliwiał przeprowadzenie kompleksowej oceny wpływu systemu egzaminów zewnętrznych na system oświaty”.

Mówiąc prościej: błądzimy w ciemnościach, nie wiedząc nawet, co ten kurs obrany na punktowo-testową buchalterię nam dał. Bo co odebrał, widzimy gołym okiem. Wskazywane przez IBE „zawężanie programu nauczania”, „uczenie pod testy”, a także nadmierną rywalizację dostrzeże każdy.

Nie tylko, rzecz jasna, w Polsce. Mikołaj Marcela, polonista, filozof i edukacyjny ekspert, dowodzi w wydanej w 2021 r. książce „Selekcje. Jak szkoła niszczy ludzi, społeczeństwa i świat” (poddającej skądinąd frontalnej krytyce nie tylko egzaminy, ale cały oparty na szkolnym obowiązku system), że to tendencja większości rozwiniętych krajów, w których szkoły stały się po prostu emanacją zapętlonych w rynkowym wyścigu społeczeństw. Marcela pokazuje np., jak wzrosty nierówności i koncentracji kapitału w rękach garstki najbogatszych zbiegają się z „przypisywaniem coraz większego znaczenia testom i rankingom szkół, tworzeniem nowych badań – takich jak PISA czy TIMMS – wskazujących, które systemy edukacyjne radzą sobie lepiej”.

W Polsce ta historia – ponad trzy dekady III RP, ponad dwie z zewnętrznymi egzaminami – nie jest długa. A jednak zdążyliśmy uznać dyktat testów za coś normalnego. Jak świdrujący w uszach dźwięk dzwonka między lekcjami albo tablicę powieszoną na froncie klasy tuż pod państwowym godłem.

Lekcja pierwsza: ucz się, bo nie zdasz

A przecież to walec, który niszczy większość tego, co w edukacji ma sens: przyjemność poznawania świata, szukanie własnego miejsca na ziemi, radość wspólnej pracy zamiast rywalizacji. Kto miał już (nie)szczęście przejść – jako rodzic lub nauczyciel – przez wszystkie etapy edukacji, ten wie, o czym mowa.

Mowa o gasnącym z miesiąca na miesiąc entuzjazmie ucznia pierwszych klas podstawówki, pierzchającej – przynajmniej w kontekście szkolnej nauki – ciekawości świata, a w to miejsce rozpychającej się szkolnej atmosferze współzawodniczenia (brak ocen w klasach 1-3 to zasada dotycząca wyłącznie klasyfikacji końcowej). O chłopcu z drugiej klasy podstawówki, który rozpłakał się w trakcie lekcji, bo dowiedział się, że dostał najgorszą ze wszystkich ocenę.

Mowa o szósto-, a już na pewno siódmoklasistach słyszących niemal codziennie: „Pomyśl o egzaminie, półtora roku to jak chwila” albo „Na tym trzeba się skupić, to będzie na teście” – i płacących realną cenę tej coraz szybszej gonitwy (nie tylko emocjonalną: wyniki badań psychologów rozwojowych, według których szkoła okrada dzieci z umiejętności twórczego i innowacyjnego myślenia, znane są od dziesiątek lat). O czternastolatce, którą rodzice muszą odwodzić od czytania jej ulubionych książek, bo ich lektura nic nie da podczas zbliżającego się egzaminu.

Mowa o licealistach, o których Mikołaj Marcela pisze nawet, że padają ofiarą nowego typu dyskryminacji: „»Jeśli tak będziesz odpowiadać, nie zdasz matury, moja droga«. Mniej więcej takie słowa dość często słyszała maturzystka, z którą pracowałem jako tutor kilka lat temu. Wygadana, świetnie pisząca, asertywna, oczytana (...). A mimo to była strasznie zirytowana, bo nie mogła się pogodzić z faktem, że jej ukochany przedmiot – język polski – przez większość szkoły średniej podporządkowany był przygotowaniom do matury”.

Mowa o nauczycielach, też pozbawionych złudzeń, że ktokolwiek doceni ich za cokolwiek innego niż realizację podstawy programowej, wyniki testów i egzaminów. O tym, że część z nich wiedzie w murach szkoły podwójny żywot – część zajęć poświęcając czemuś, co ma według nich i ich uczniów sens, drugą zaś część temu, co nakazane – mówi się od dawna. Odnoszę jednak wrażenie, że takich nauczycieli jest coraz mniej: okrzepła przez ponad dwie dekady doktryna nauczania „pod testy” w połączeniu z powodującą zaległości programowe pandemią musiały zrobić swoje.


BABKA OD HISTY: Coraz więcej historyków skrzykuje się w sieci – dzielą się pomysłami, dodają sobie nawzajem odwagi, by iść pod prąd >>>>


A przecież to właśnie w ostatnich dekadach pod strzechy weszła wiedza o tym, jak bardzo przeciwskuteczne jest odwoływanie się wyłącznie do zewnętrznej motywacji nauki („Ucz się, bo nie zdasz”). Dlaczego więc polski – i nie tylko polski – system edukacji umacnia się wyłącznie wokół idei tych dwóch wycieńczających „cykli olimpijskich”? Czemu nadaliśmy im tak niezwykłą rangę, tak się wzajemnie – w trójkącie uczniowie-rodzice-nauczyciele – nakręcając, że nie wiadomo już, kto tu jest katem, a kto ofiarą?

„Jeśli młodzi ludzie w trakcie pandemii najbardziej martwią się zadaniami domowymi i presją egzaminów, co to mówi o systemie? Jak bardzo pogubiliśmy się w tym, czym powinna być edukacja?” – pyta Marcela i przytacza dane z raportu UNICEF „Nasza Europa, nasze prawa, nasza przyszłość”, zgodnie z którymi właśnie na to jako największe źródło stresu wskazywało aż 66 proc. europejskich uczniów. W Polsce czas początku epidemii miał swoją specyfikę: nieśmiałe głosy, by odpuścić egzaminy, nie były nawet brane przez oświatowe władze pod uwagę. Przeciwnie: ich organizacja to był dla ministerstwa punkt honoru; główny miernik tego, czy się tej pandemii damy, czy nie damy.

Ten kurs obrany na egzaminy, punkty i współzawodnictwo naprawdę nie jest niewinny. On nam organizuje plany lekcji. Ustawia priorytety. Zmienia ludzi oraz ich postrzeganie rzeczywistości.

Lekcja druga: płać, bo przegrasz

Język polski, który w podstawówce i liceum stał się w wielu szkołach kilkuletnim kursem wiedzy o wymaganych na egzaminie lekturach, tak skutecznie zniechęca do czytania obowiązkowych pozycji, że wyodrębniły się – oczywiście w bardziej optymistycznym wariancie; pesymistyczny zakłada porzucenie lektur w ogóle – dwa czytelnicze obiegi. Książki czytane z własnej woli (np. bijąca wśród nastolatków rekordy popularności „Rodzina Monet”) i książki narzucane (np. rekordowo pogardzany „Pan Tadeusz”) to jakby dwa różne – choć pozornie do siebie podobne – przedmioty.

Nauką języka angielskiego w ostatnich klasach podstawówki tak zawładnęła logika przygotowania do egzaminu ósmoklasisty, że na lekcjach tych... nie mówi się po angielsku. Po co, skoro egzamin odbywa się tylko w wersji pisemnej? Oczywiście nie jest tak we wszystkich szkołach, ale jedno jest pewne: system nie sprzyja robieniu niczego, czego nie da się przeliczyć na rekrutacyjne punkty.

Lekcje plastyki, WOS-u, WF-u, ale też fizyki czy chemii stały się edukacyjnymi produktami drugiej kategorii, „bo nie będzie ich na egzaminie” (uczniowie mogą co prawda otrzymać w rekrutacji do szkoły ponadpodstawowej punkty za świadectwo, ale liczą się oceny z jedynie dwóch – poza polskim i matematyką – wybranych przedmiotów).

Co, jeśli nie nadzwyczajna presja, sprawiło, że istnieją w tym roku w ósmych klasach podstawówek takie, w których nie ma ani jednego – ani jednego! – ucznia bez przyniesionego kilka miesięcy wcześniej lekarskiego zaświadczenia bądź orzeczenia z poradni psychologiczno-pedagogicznej, a więc kwitów wydłużających czas trwania egzaminu o 50 proc.?

Na ołtarzyku edukacyjnego sukcesu położyliśmy radośnie nawet wolontariat. Za jego udokumentowanie ósmoklasista dostanie w rekrutacji do liceum trzy punkty. Niby ta służba człowiekowi waży więc stosunkowo niewiele, ale przecież trzy punkty mogą zaważyć – wtedy dobro zwycięży.

Stworzyliśmy sobie drugi obieg edukacji, z płatnymi korepetycjami jako czymś równie oczywistym jak prywatny dentysta. O ile kilka lat temu wartość tego rynku szacowano na 4 miliardy złotych, w 2022 r. osiągnął on poziom 7,5 mld. Badający wydatki polskich rodziców na edukację CBOS notuje też wzrosty tych, którzy płacą za dodatkową naukę. Np. odsetek zapewniających swoim dzieciom „korepetycje i kursy przygotowawcze” wzrósł przez nieco ponad dekadę ponad dwukrotnie – z 12 do 25 procent.


DZIECI I LAPTOPY. DLACZEGO RZĄD KUPUJE UCZNIOM KOMPUTERY. W polskiej szkole fetyszyzuje się gadżety, naiwnie wierząc, że wystarczy zastąpić tablicę i kredę ekranem z prezentacją multimedialną, żeby z ulgą ogłosić nową erę w nauczaniu >>>>


To wszystko pokłosie nie tylko – jak wskazuje się od lat – słabości systemu edukacji i państwa jako takiego, które transferami pieniężnymi rekompensuje marny poziom usług publicznych. To także efekt systemu edukacji owładniętego rywalizacyjnym amokiem.

Lekcja trzecia: są równi i równiejsi

Który w dodatku udaremnia osiągnięcie celu deklarowanego przez każdą edukacyjną władzę: odmienianego przez wszystkie przypadki zrównywania szans. Zgodnie z prostą zasadą: im więcej rywalizacji, tym większa szansa na zwycięstwo tych, którzy zaczynali bieg, mając przewagę.

„W większości system szkolny to zamknięty krąg: osoby, które na to stać (...) inwestują w swoje dzieci od najmłodszych lat. W ten sposób zapewniają im jak najlepsze miejsce na starcie szalonego wyścigu (...). Stawką jest jak najlepsze – w rankingach lub pod innymi względami – przedszkole, szkoła i uniwersytet. Ci, którzy nie mogą sobie na to pozwolić, zadowalają się tym, co dostają, i pozostają na dotychczasowym poziomie drabiny społecznej” – czytamy w „Selekcjach”.

Podobną diagnozę znajdziemy w opublikowanym niedawno „Obywatelskim Pakcie dla Edukacji” – dokumencie podpisanym przez kilkadziesiąt wiodących organizacji społecznych, popartym zaś przez organizacje nauczycielskie i samorządowe. „Polskie szkoły (czasem nawet przedszkola) pracują w neoliberalnym modelu indywidualnych osiągnięć (i tym samym osobistych porażek) (...) Rodzi to lęk i frustrację, zaburza poczucie własnej wartości, nie tylko słabszych uczennic i uczniów, ale także tych »lepszych«” – czytamy w „Pakcie”, którego autorzy nazywają polską szkołę „salą treningową do egzaminów”.

Krytyka wyścigu szczurów – tak w szkole, jak i poza nią – jest rzecz jasna tak stara jak sam wyścig. Zwykle jednak za jego tempo winimy współczesną kulturę, ewentualnie system edukacji i jego projektantów. Lub nauczycieli, rozliczanych właśnie z tego, jakie wyniki osiągną na egzaminach ich uczniowie.

Rzadko my sami, rodzice – ale też my, obywatele – spoglądamy w lustro.

Lekcja czwarta: bądź bierny

Wróćmy na moment do dyskusji wokół rankingu „Perspektyw”. W samej tylko „Gazecie Wyborczej” można było się natknąć na ciekawy, choć może niezamierzony dwugłos. Dominika Wantuch w „Wysokich Obcasach” przestrzegała, że jeśli skupimy się na rankingach, to „w dorosłe życie wypuścimy cyborgi na lekach potrzebujące pomocy psychoterapeutów”. A Olga Szpunar kilka dni później cytowała Nauczyciela Roku 2021 Dariusza Martynowicza, zniesmaczonego modą na... krytykowanie rankingów.

Były i głosy symetrystyczne. Zgodnie z nimi rankingi – choć upraszczające edukacyjne hierarchie – mierzą to, co mierzalne, a co niemierzalne, świadomy użytkownik musi sobie dośpiewać sam. Jarosław Pytlak, dyrektor SP 24 Społecznego Towarzystwa Oświatowego na Bemowie, pokazywał inne niż rankingowe aspekty działania placówek: ich wyposażenie, wystrój, atmosferę. „Szkoła, jaka jest, każdy widzi – pisał na blogu Pytlak. – Może zobaczyć, o ile tylko potrafi obserwować. Ciekawe oczy zlustrują sale lekcyjne, otaksują salę gimnastyczną i pracownie przedmiotowe lub odnotują ich brak, krytycznie ocenią wygląd i język nauczycieli”.

Oto pytanie: czy istotnie zlustrują, otaksują i krytycznie ocenią? Czy wierzymy, że dla zdecydowanej większości rodziców za frazą „dobra szkoła” albo „wysoka jakość edukacji” kryje się coś więcej niż skuteczność w egzekwowaniu tzw. wiedzy i kompetencji? Że dla czterdziesto-, pięćdziesięciolatków wychowanych przez ten sam system szkolny, co ich dzieci, a potem ukształtowanych przez rynkowy wyścig III RP szkoła jest czymś więcej niż przedbiegiem do prawdziwej rozgrywki – konkurencji na rynku pracy?

Tę wizję zdają się podawać w wątpliwość choćby stale rosnące nakłady na korepetycje. W deklaracjach bywamy wprawdzie wobec tego systemu krytyczni. W sondażu opinii rodziców o edukacji, przeprowadzonym w 2020 r. przez ARC Rynek i Opinie dla „Rzeczpospolitej”, mniej więcej połowa pytanych krytykowała nastawienie szkoły na teorię, testy i egzaminy – kosztem „rozumienia tematu”.

Tylko na ile te deklaracje pokrywają się z zachowaniami? W „Selekcjach” Marcela dzieli się następującą refleksją: nawet jeśli szkoły nie twierdzą, „że wyniki testów mówią wszystko o uczniach, działają tak, jakby to była prawda”. Podobnie bywa z rodzicami: nawet jeśli deklarujemy zmęczenie egzaminami, nawet jeśli znane nam są przypadki psychicznych kryzysów napędzanych szkolną gonitwą – zachowujemy się tak, jakby wyniki testów mówiły wszystko o naszych dzieciach.

A w każdym razie nie buntujemy się. Organizacje rodziców to dziś najsłabsze ogniwo systemu edukacji – wszelkie ich formalne gremia, w rodzaju szkolnych rad rodziców, pozostają zwykle kwiatkami do kożucha dyrektora placówki. Po raz ostatni ta rozproszona grupa społeczna wywalczyła sobie wpływ na rzeczywistość, „ratując maluchy” przed reformą „sześciolatki do szkół”. Co ­symptomatyczne, chodziło (przynajmniej w mniemaniu organizatorów protestu) o bezpieczeństwo najmniejszych dzieci. W żadnej innej edukacyjnej sprawie polscy rodzice jako zorganizowana grupa w ostatnich latach nie zaistnieli.

A jako jednostki nawet gorzej: nie raz i nie dwa bywali aktywni w dziele konserwowania anachronicznego systemu – szkoły wartościującej, testującej, selekcjonującej. Nie wierzycie, to porozmawiajcie z tymi nauczycielami, którzy chcieli w swojej naiwności wprowadzać – na różnych etapach edukacji – elementy ocen opisowych: niejedna z tych historii kończyła się pielgrzymkami rodziców domagających się przywrócenia „trój”, „czwórek” i „piątek”. Dla jasności i porządku.

To nie oskarżenie, raczej próba opisu brakującego elementu układanki, której całość to nieartykułowana zgoda wszystkich stron – także wielu nauczycieli, dyrektorów, a już na pewno polityków – na system edukacji zafiksowany na nieustannym „sprawdzaniu wiedzy i kompetencji”.

Tylko wojna lub kataklizm

Tymczasem świat wygląda coraz mniej tak, jak ten z naszych wspomnień. Wynik egzaminu – nawet matury – nigdy nie decydował o życiu, ale kiedyś wpisywał się przynajmniej w bardziej linearny porządek naszego życia: dobra nauka w liceum, dobrze zdane matura i egzamin wstępny równa się szansa na dobre studia; dobre studia równa się większe prawdopodobieństwo kariery – zwykle w tym samym fachu do emerytury.


POŁOWA NAUCZYCIELI MYŚLI O ZMIANIE PRACY. To nie demografia, którą straszy minister Czarnek, dobije polskich pedagogów. Uczynią to ekonomiczna nędza, pikujący prestiż zawodu i jego bezprecedensowe w skali III RP upolitycznienie >>>>


Teraz częściej decyduje błysk (informatyczny, artystyczny, biznesowy), umiejętność zjednywania sobie ludzi, przekonywania, przewartościowywania swojej kariery, może nawet kilka razy w życiu. Tymczasem współczesną szkołę, jak dowodzi Mikołaj Marcela, obchodzi tylko – mierzona również testami IQ – inteligencja analityczna. Za to lekceważy się jej szerszą definicję, którą autor „Selekcji” przytacza za amerykańskim kognitywistą Scottem Barrym Kaufmanem – biorącą też pod uwagę „uzdolnienia i zainteresowania, cele oraz zaangażowanie młodych ludzi w to, co robią”.

Jak wyjść z pata? Wiara, że wystarczy przepędzić z warszawskiej al. Szucha niekompetentnego ministra edukacji, jest tylko kolejnym naiwnym fantazmatem ekspercko-środowiskowych baniek – wszystkie ekipy rządowe od ponad dwóch dekad umacniały, chcąc czy nie chcąc, system zafiksowany na rywalizacji.

Zapewne dlatego Mikołaj Marcela deklaruje pod koniec swojej książki, że w żadną zmianę nie wierzy – i to nie tylko w Polsce. „Czekamy, aż politycy zmienią szkołę, choć to szkoła w znakomitej większości kształtuje polityków, a przez to instytucje państwowe oraz rynek. Można więc z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że zmiana (...) nie zajdzie – bez udziału znaczącego wydarzenia, takiego jak wojna czy kataklizm naturalny na skalę globalną – dopóty, dopóki nie zaczniemy (każdy z osobna lub w większych wspólnotach) działać”.

Jak z „sali treningowej do egzaminów” chcieliby wyprowadzić polskie dzieci sygnatariusze „Paktu” – gremium, którego przynajmniej część można chyba uznawać za rodzaj eksperckiego zaplecza kolejnej ekipy na al. Szucha? To program mniej radykalny. Przeczytamy tu o redukcji wymagań w podstawie programowej (co jest refrenem od lat), o modyfikacji wymagań egzaminacyjnych, co ma doprowadzić „do zmiany podejścia osób nauczających, uczniów, uczennic i ich rodziców do procesu uczenia się. Egzaminy są dziś narzędziem selekcji (...), tymczasem powinny pełnić przede wszystkim funkcję diagnostyczną”.

Wystarczająco dużo, by wierzyć w szczerość intencji. I odpowiednio mało konkretnie, by wyobrazić sobie kolejną podobną – przynajmniej pod względem podejścia do szkolnej rywalizacji – oświatową władzę.

Jedno jest pewne: nie będzie zmiany bez wsparcia ze strony najbardziej konserwatywnej siły polskiej oświaty – rodziców. Socjolog Przemysław Sadura mówił wielokrotnie (także na łamach „TP”) o przekleństwie polskich reform edukacyjnych, nigdy dostatecznie nietłumaczonych ludziom, robionych – nawet jeśli w interesie ludu – to bez jego poparcia. Np. przed wysłaniem sześciolatków do szkół „nie przygotowano żadnej kampanii, która by wytłumaczyła ludziom, że dzieci z rodzin o niższym kapitale kulturowym mogą zyskać” (cytat z wywiadu dla „TP” z 2020 r.).

Teraz zadanie jest jeszcze trudniejsze: jak przekonać pokolenie czterdziesto- i pięćdziesięciolatków, że ich dzieci potrzebują w szkole czegoś zupełnie innego, niż dostali oni? Zadanie równie karkołomne, jak wyobrażenie sobie świata bez matur. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 20/2023

W druku ukazał się pod tytułem: To matura, nie chęć szczera