O potrzebie niewidzialności

Minął już czas, kiedy ludzie wynosili się w Bieszczady, żeby zejść z oczu dużym miastom i stadnym ambicjom.

06.03.2017

Czyta się kilka minut

Zostało po tej dawnej epoce paru świetnych pisarzy i kilka dobrych książek. Cała reszta ciągnęła i jeszcze ciągnie do Warszawy. Jednak coś mi mówi, że wrócą – te czasy, ci ludzie. I znowu humaniści wszelkiej maści odnajdą swe zarzucone na trzy dekady powołanie do hodowli kóz. Tak było, słyszałem. Znajoma psycholożka zajęła się w Bieszczadach stolarką, pewien poznański poeta prowadził – nie bez sukcesów – gospodarstwo rolne w okolicach Międzychodu, matematyczka opowiadała mi o wspólnocie buddyjskiej w Sudetach, kilkoro nauczycieli zrobiło w Kleszczewie szkołę marzeń, liceum w Turku ma kadrę, o jakiej nie śniło się metropoliom. Również dzięki Tygodnikowym „Lekcjom Czytania” powiększa się moje przekonanie, że Polska stoi na outsiderach i zesłańcach, ludziach, którzy poczuli, że mogą lub muszą być niewidzialni, żeby być realni.

Dawno temu, przed wiekiem, sporo o nich pisano, z respektem lub bez, lecz z dość silnym przekonaniem, że od nich zależy Polska. Ostatnio mało, a jeśli już, to w ramach mitologizacji prywatnych ojczyzn. Niby to miła tendencja, lecz rykoszetem sprawia, że ludzie, którzy chcieli uniknąć obsadzania ich w społecznym spektaklu, na powrót wciągani są do gry, której istota polega na ciągłej ocenie miejsca w peletonie. Polski los: widzieć i oceniać, być widzianym, podlegać ocenie, bez ustanku rejestrować swoją wyższość i niższość. Jakbyśmy mieli niekompletny charakter, połowiczną osobowość. Stąd być może mój dystans do tego nurtu w prozie, który dość swobodnie miesza sentymentalną czułość ze społeczną protekcjonalnością. I na odwrót, sympatia do paru autorów, których świat prowincjonalny interesuje nie ze względu na jego alegoryczną poręczność, lecz z powodu tego, że jest. Może z tego wynika popularność reportażu, z nadziei czy złudzenia, że ludzie w nim to nie cząsteczki światopoglądowego modelu, lecz osobne, niepowtarzalne byty. Inna sprawa, że te nadzieje spełniają się nieczęsto.

Trzy przypadki. Pierwszy: „Middlesex” Jeffreya Eugenidesa, pewnego rodzaju amerykański odpowiednik „Nocy i dni”. Ma mielizny, głównie jednak – wielką siłę. Jest epopeją greckiej diaspory i studium hybrydowej tożsamości narratora. Mimo skłonności do lokowania postaci w kontekście procesów i przesileń kulturowych i politycznych, bohaterowie Eugenidesa są fenomenalnie mocni. Niedoskonali i niezależni, oglądani i przedstawiani bez taniej troski, nie tylko ze względu na ich deficyty, niedopasowania, porażki, ale przede wszystkim z powodu ich natywnej, upajającej odmienności. Rzeczywistość tej powieści oddycha, ma ciało, krew, jest w niej tajemnica, jest grzech, życie tętni, nie ma sobie siebie za złe, człowiek zaś posiada wrodzone prawo do szacunku, czyli egzystencji wolnej od konieczności ciągłego stawania przed sądem.

Drugi: zajęcia ze studentami, „Stroszek” Wernera Herzoga. Dydaktyczna klapa, coraz częstsze doświadczenie prowadzącego, polega na tym, że on z trudem maskuje wzruszenie wywołane przez film, oni zaś uprzejmie maskują nudę. Podobnie bywało przy okazji Camusa, Faulknera, Nabokova. Po chwili znudzenie zdaje się maleć, a jedna z dziewczyn odkrywa, że bohaterowie powinni nas obchodzić, gdyż reprezentują prekariat. O muzo, opiewaj cud nowej solidarności klasowej.

Trzeci: słoiki. Słoikami, ku nieomal powszechnej uciesze, nazwano prowincjuszy, którzy najechali i najeżdżają – niczym Hunowie na starą kulturę – stolicę. To fatalny pomysł, szyderczy z założenia, nic niemówiący ani o Hunach, ani o starej kulturze, umocowany we wściekłej potrzebie bycia od kogoś lepszym, mściwy snobizm ubogich duchem. Głód hierarchii, wydzielenia stref pogardy, sprzęga się ze świeżo odrodzonym deterministycznym socjologizmem, który zakłada wprawdzie wspólnotę przeżyć, lecz formatuje jednostki.

Więc zniknąć z oczu na prowincji, mimo że prowincja patrzy równie surowo, na ustroniu, to wkrótce znowu będzie jakieś rozwiązanie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 11/2017

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 1-3/2017