Welwetowe podziemie

Państwo nie wykazuje empatii wobec ludzi na granicy i wobec ofiar pandemii – tych zmarłych i tych, którzy mogą wkrótce umrzeć. Ale w społeczeństwie represyjnym obocznym wyrazem sprzeciwu jest miłość. Oto nasze słowo roku.

27.12.2021

Czyta się kilka minut

Po pełnym zaszczepieniu Gili i Pejiman Sabet tańczą przed rodziną na plaży Topanga w Malibu. Gili: „Jesteśmy tu, by docenić życie. Miłość jest teraz wszystkim”. Kalifornia, wrzesień 2021 r. / Jae C. Hong / ap / east news
Po pełnym zaszczepieniu Gili i Pejiman Sabet tańczą przed rodziną na plaży Topanga w Malibu. Gili: „Jesteśmy tu, by docenić życie. Miłość jest teraz wszystkim”. Kalifornia, wrzesień 2021 r. / Jae C. Hong / ap / east news

Trzeba by zacząć od jednej sceny. Zimny, grudniowy dzień, niewielki plac, niewielki targ. Ludzie już się rozchodzą i w ogóle czas pożegnań. Ale jeszcze te swetry wiszące na jednym straganie; nadspodziewanie ładne, oczy ku nim nieśmiało nawracają, raz, drugi; nie sposób nie dostrzec wyrazu zaciekawienia przykrytego obojętną miną. Niedobra chwila dla zakupów, te wątpliwości, te pieniądze, te rozstania na dłuższy czas, ten przenikliwy chłód. Lecz pragnienia rodzą się czasami przeciw wszystkiemu, żeby postawić tamę smutkowi, albo i rozpaczy. Sweterek więc ściągnięty z wieszaka, kurtka odwieszona, i teraz, nagle, to drżenie. Drżenie podbródka, drżenie rąk, które sweter wciągają przez szyję, drżenie idące przez całe ciało, nadmierne, niepowstrzymane.

To nie są dreszcze tylko z zimna; również z przejęcia, ze wstydu, z poczucia niestosowności i bezbronności, z niewinnej głębi siebie – welwetowego podziemia, z tego złudzenia, że chciałoby się coś mieć, choć nic temu nie sprzyja. Świadek obcy, z boku: „Pani uważa, lepiej się szybko ubrać, tak łatwo się przeziębić”. Świadek bliski wie, że tamto drżenie oznacza wszystko i że na zawsze obrysowuje jego przyszłość; że już z tej obręczy się nie wydostanie, że wleciał w przyszłość przez owo drżenie, jak przez prześwit w murze.

Przeciw temu czasowi

Przed wielu laty podczas spływu na Łotwie wylądowaliśmy na prywatnej plaży. Po chwili pojawił się właściciel, przemiły chłop z gospodarstwa powyżej. Zaprzyjaźniliśmy się od razu, nazajutrz zszedł do nas w towarzystwie kobiety. „Kak by eta skazat’ – powiedział, trochę się śmiejąc – eta maja ljubow”.

Naturalny postmodernista, pomyśleliśmy, bo chyba nie widział „Czterech wesel i jednego pogrzebu”, słynnej sceny, tak często wykorzystywanej na seminariach jako ludyczny przykład estetyki post­modernistycznej. Tej, w której Hugh Grant próbuje wydukać swoje „jak by tu rzec, kocham cię”, być zarazem na dystans – bardziej wobec siebie niż obiektu miłości – i w środku akcji; być tym, kto cytuje, i zarazem tym, kto ulega sile, stosowności i dosłowności cytatu.

Kak by eta skazat’” pozostało w naszym towarzyskim slangu, lecz od tamtego czasu „dyskurs miłosny” bardzo się zmienił i jego główne nurty porzucają ówczesne językowe gry w chowanego i „a kuku”.

Oczywiście na pisanie o miłości nigdy nie było posuchy, mokro było i mokro będzie, lecz fala przerasta średnią; jak to się mówi, zrobiła się sprawa, i to na skalę uniwersalną. Miłość z peletonu najważniejszych pojęć znowu wysforowała się do przodu, nabrała szwungu. Tak jakby to słowo, „miłość”, miało znowu do powiedzenia coś więcej niż w innych chwilach, było zdolne wyrażać nie tyle odwieczną cnotę, szaleństwo czy przypadłość, co aktualny układ rzeczy, puls świata. Dzisiaj, można odnieść wrażenie, wzmaga się, mocniej promieniuje, demonstruje swą ponowną zagadkowość na tyle głośno, że znowu wzywa i wyzywa.

Ogólnie rzecz biorąc, temperatury są teraz, jak wszyscy tego doświadczamy, wysokie; czasowi apokalipsy, na razie małej, towarzyszy czas gorących afektów, rozedrganych reakcji. Nie zanosi się, by miało to się i u nas, i na świecie, zmienić.

Ale ta ofensywa afektywna, oparta przede wszystkim na uczuciach radykalnie negatywnych, na kontrze, a nie na akceptacji, bynajmniej nie sprzyja miłości. Miłość jest dzisiaj przeciw wzmożeniom i tym samym wystawiona na agresję lub lekceważenie. Albo, w innym przypadku, na nowe, ostre przewartościowania, łączące się z przemianami obyczajowymi, których motorem jest internet oraz teorie genderowe. Jest wystawiona na sprzedaż, paradoksalnie uwyraźniona jak tarcza do strzałów, zagrożona i zarazem do przemyślenia na nowo.

Od „pochwały miłości” (tytuł wywiadu rzeki z Alainem Badiou z roku 2009) do „końca miłości” (tytuł książki Evy Illouz z roku 2020) – tak by to zatem miało iść?

Piękna para!

Mówię o „prześwicie w murze”; chodzi o rodzaj objawienia, lecz wolę słowo „prześwit” niż „iluminacja”, zawadzające o mistyczność, oblewające nas snopem światła z góry. Które gotowe jest nas oślepić, zawojować swą zanadto bezwzględną siłą.

O miłosnych iluminacjach pisał w jednej z najsłynniejszych książek „o miłości” (taki też był jej tytuł) Stendhal. Do podręczników przeszedł jego termin „krystalizacja”, oznaczający jeden z pierwszych etapów procesu miłosnego, fazy, w której zakochany wykształca idealny obraz obiektu swej miłości. „W kopalni soli w Salzburgu wrzuca się w czeluść szybu gałąź odartą z liści; w parę miesięcy później wydobywa się ją okrytą lśniącymi kryształkami; najdrobniejsze gałązki, nie większe od łapki sikory, przybrane są mnóstwem ruchomych i lśniących diamentów; nie można poznać pierwotnej gałęzi. Krystalizacją nazywam czynność myśli, która we wszystkim, co widzi, odkrywa nowe przymioty ukochanej osoby”.

Same diamenty naprzeciw; olśnienie, które przemienia zakochanym wzrok i nie dopuszcza racjonalnej oceny. Dobrze wiadomo: kochamy kogoś za to, czym nie jest, rzucamy za to, czym jest. Swann u Prousta może więc powiedzieć o Odetcie te straszne słowa: „I pomyśleć, że spartoliłem kilka lat życia, że chciałem umrzeć, żem przeżył swoją największą miłość – dla kobiety, która mi się nie podobała, która nie była w moim typie!”. Krystalizacja go oślepiła na dłużej, niż mógł się spodziewać, skoro uzmysławia to sobie dopiero po rozstaniu.

Każdemu w porządnie trwającym związku zdarza się czasem, jak buńczucznie mniemam, pomyśleć ze zdziwieniem i szybciej niż Swann (aby po chwili o tym zapomnieć) „co ja tu robię?”, bo też każdy związek jest koniecznym nieporozumieniem, nawet ten najlepszy. Koniecznym, gdyż tak musiało być, i inaczej być nie mogło; bo tak się dziwnie złożyło. Nieporozumieniem, gdyż widzimy w nim siebie jako aktora nie całkiem przez nas napisanej sztuki; w miłości jesteśmy dla siebie samych kimś z gruntu nierozpoznawalnym, w naszym ja budzi się nie-ja i dopiero to fundamentalne nierozpoznanie pokrywamy różnymi dookreślaniami i maskujemy uściśleniami.

Nieporozumieniem zatem nie psychologicznym (w mocnym związku miłosnym wiemy, że i tak dokonaliśmy najlepszego, świetnego – koniecznego – wyboru, „miłowania aż do śmierci”), lecz filozoficznym czy, jak kto woli, istnieniowym.

W jego świetle pytamy siebie: kim właściwie jesteśmy? Miłość przyszła z przypadku (wystarczyłoby pojawić się w tamtej kawiarni godzinę później, wsiąść do innego przedziału itd.) i ten przypadek musiał zostać utwardzony jako świadomie podjęta decyzja, punkt wyjścia dla logicznej, konsekwentnej historii, która nastąpiła. Rzeczy mogłyby potoczyć się wszak zupełnie inaczej i z kimś innym zawarlibyśmy konieczne nieporozumienie, w którym nasze ja kształtowałoby się całkiem odmiennie i nie tak wiele przypominało ja istniejące w związku obecnym.

W dyskursie o miłości spierają się, z grubsza biorąc, dwa modele czy dwie idealne koncepcje, wypowiedziane już w „Uczcie” Platona. Miłość jako fuzja dwóch istot, trwałe stopienie się w jedność, i miłość jako chwilowa wspólnota dwoistości, dwóch odrębnych osób. W moim odczuciu nie biorą one pod uwagę jeszcze tego: że związek zawierają w istocie dwa dziwne podmioty: dwa nie-ja. I to jest w miłości fascynujące. Bo też nie-ja jest ciekawsze od zawsze nudnego i przewidywalnego ja.

Ale nie mniej niż taka osobista, wewnętrzna niepojętość naszej sytuacji intrygować może ocena innych. Kiedy jesteśmy z kimś razem, to inni jakże często nie umieją zrozumieć, skąd się wzięła ta miłość. Wspólnota innych, miłość kogoś do kogoś bywają bardzo trudne do pojęcia. „Dlaczego oni są ze sobą? Przecież kompletnie do siebie nie pasują! Co on/ona w nim/niej widzi? Czemu on/ona kocha się w kimś takim?”. Taka niepojętość statystycznie przebija po stokroć poczucie, że tych dwoje (dwóch, dwie) „to piękna para!”.

Właściwie – myślę sobie – każda para, nie tylko ta świeżo zakochana, na zewnątrz wygląda śmiesznie. Nawet, a może przede wszystkim nadzwyczajnie udana para narzucająca swą świetną organizację jako model do naśladowania. Dwoje ludzi ramię w ramię, no, Flip i Flap, Pat i Pataszon; te naczynia połączone gestów, te współzależności ruchów, te krzyżujące się kontrole. Kiedy otwieram drzwi i widzę przed sobą zaproszoną na kolację parę, pierwsze wrażenie jest właśnie takie: cokolwiek śmieszne to wszystko. A kiedy z kimś innym wchodzę do znajomych czy do kawiarni, czuję z kolei naszą komiczność. Potrzebujemy razem być, ale nasze ciała wykonują gesty niewyuczone, coś narusza ich dawny komfort. Osoby samotne czy pojawiające się w pojedynkę wyglądają szlachetniej, poważniej, bardziej kompaktowo, cieleśnie zintegrowane. Trzeba by rozstań, żeby komedię zastąpił na nowo dramat.

Prześwit zdarza się kapryśnie, nieczęsto, ale da sobie radę z każdą komicznością i każdym niezrozumieniem, z każdą demistyfikacją miłości i jej mechanizmów tak fantastycznie ujawnionych przez wielką literaturę. Zapobiegnie dramatowi, powstrzyma na chwilę komedię, odświeży nam głowę i sprawi, że widzimy jasno, w zachwyceniu i przerażaniu zarazem. Prześwit jest naszą skrytką prawdy, skrytką naszej prawdy, a miłość w czasie to, kak by eta skazat’, wędrówka od prześwitu do prześwitu.

Znak sprzeciwu

Alain Badiou w książkach „Czego imieniem jest Sarkozy?” i „Pochwała miłości”, mówiąc o przeplataniu się w historii Francji dwóch głównych nurtów, rewolucyjnego i prawicowej na niego reakcji (od restauracji monarchii w 1815 r. po rządy Sarkozy’ego), przykłada do nich dzieje miłości. Pochwała miłości ze strony lewicujących surrealistów wyrażała sprzeciw wobec faszyzujących idei utrwalających się w ówczesnej polityce; Maj ’68 i jego eksplozja dyskursu o wolnej miłości i nowej seksualności sprzeciwiała się sztywniactwu establishmentu. Miłość romantyczna w czasach postnapoleońskich naruszała zwartość rodzącego się policyjnego kapitalizmu.

Kiedy do głosu dochodzi reakcja, na porządku dziennym staje brutalnie postawiona, w takiej czy innej postaci, kwestia tożsamości. I podobnie było w przypadku Sarkozy’ego. Ówczesny prezydent Francji (2007-12) wziął sobie najpierw za cel ataku różnych „obcych”. Bo też reakcyjny projekt polega zawsze na obronie „naszych wartości”.

„A kiedy wygrywa logika tożsamościowa, z definicji zagrożona jest miłość. Stawia się pod pręgierz pociąg do różnicy, jej wymiar aspołeczny, jej stronę dziką, ewentualnie gwałtowną. Będzie się propagowało »miłość« całkowicie chronioną, ubezpieczoną, tak jak zapewniać mają poczucie bezpieczeństwa inne rządowe działania. I wówczas – mówi Bourdieu – naszym zadaniem staje się obrona miłości niejednorodnej, transgresyjnej wobec prawa. W miłości istnieje choć minimalne zaufanie do różnicy; nie wzbudza ona podejrzeń. Natomiast polityczna i kulturowa Reakcja zawsze żywi podejrzenia w imię tożsamości; na tym polega jej ogólne filozoficzne założenie. Jeśli chcemy więc – wprost przeciwnie – otworzyć się na różnicę i na to, co za nią idzie, czyli chcemy, by nasza zbiorowość była zdolna stać się wspólnotą wszystkich, jedną z dostępnych rzeczy w doświadczeniu jednostkowym jest obrona miłości. Tożsamościowemu kultowi powtórzenia należy przeciwstawić miłość tego, co jest różne, niestałe, niepowtarzalne”.

Analogie są nadto przejrzyste, aby je tu kreślić. Sytuacja na granicy polsko-białoruskiej doprowadziła do skrajności i paroksyzmu kwestie od kilku lat dobrze nam znane: państwo reakcyjne z samej swej natury uznaje to, co jest poza kontrolą, czyli miłość (jakkolwiek ją rozumieć) za wywrotową. Dlatego zeszłoroczny Strajk Kobiet przypominał w tej mierze początki Maja ʼ68, tak przez pastisze ówczesnych sloganów i inwencję w tworzeniu nowych, jak przez ogólną ludyczność, która – być może ze względu na pandemię – nie zdołała zamienić haseł na barykady.

O ile jednak zeszłoroczne manifestacje odbywały się, mówiąc symbolicznie, pod znakiem Erosa, boga miłości zmysłowej i cielesnej, pod znakiem ciał wolnych i szczęśliwych, o tyle dzisiejszy sprzeciw wobec rządowych poczynań na wschodniej granicy i towarzyszącej im przemyślnej i prymitywnej propagandy odwołuje się do innej figury – do agápē, miłości bliźniego, tego, który drży z zimna w ciemnym lesie. Nie ma co utożsamiać tych dwóch miłości ze sobą; to nie jest to samo i nigdy nie będzie. Natomiast widać, że nastąpiło poszerzenie pola miłości jako przestrzeni buntu, tym bardziej że państwo nie wykazuje żadnej empatii wobec ofiar pandemii, tych zmarłych i tych, którzy mogą wkrótce umrzeć, i tu również odwraca się, odmawiając nawet żałoby, od agápē. Skoro żadne, jak do tej pory, argumenty polityczne nie okazały się perswazyjne i skuteczne, chciałoby się wierzyć (ale jak?), że to z tej przestrzeni wyjdzie zwycięski impuls dla politycznej zmiany.

Miłość wedle własnych norm jest od zawsze w społeczeństwie represyjnym obocznym wyrazem sprzeciwu. Badiou potwierdza jej sankcję polityczną i meta­fizyczną. „Tak, szczęśliwa miłość jest dowodem na to, że nasz czas może się otworzyć na wieczność. Podobnie jak w przypadku politycznego uniesienia, kiedy podejmujemy czyn rewolucyjny”. Analogonem do „czynu rewolucyjnego” może być tak budowanie miłości w parze, jak poczucie i stosowanie agápē w jakiejś zbiorowości.

Na ucho

W „Uczcie” Platona (glejcie dla każdego rodzaju miłości) Arystofanes przedstawia najbardziej szczęśliwą ze wszystkich możliwość miłości spełniającej się pod egidą dobrego Erosa. Na początku ludzie (kobiety, mężczyźni i hermafrodyci) mieli po dwie pary rąk, nóg, dwie głowy itd. Gdy Zeus w porywie gniewu ich przepołowił, pozostała jedna para nóg, rąk, jedna głowa itd. I teraz ludzie szukają utraconej połowy. Gdy to się uda, łączą się ze sobą w jedności odtwarzającej to, co utracone; powstają pary stopione w jeden byt: pary mężczyzn, kobiet, i pary męsko-żeńskie. Wówczas Eros okazuje się bogiem trwałego szczęścia. „Dobrze się kończy” – opowiadamy nieraz, mówiąc o jakimś filmie czy książce, lub życzymy sobie, żeby „dobrze się skończyło”, czyli – „żyli długo i szczęśliwie”. Jesteśmy wówczas w drużynie Arystofanesa.

Sokrates przeciwstawia tej opowieści lekcję pobraną od filozofki Diotymy. To nauka miłości sporadycznej i epizodycznej, opartej na poczuciu braku. Kiedy pragnienie miłosne zostaje spełnione i na chwilę zostaje ustanowiona wspólnota dwojga, pojawia się nowe pragnienie i nowe poczucie braku; na tej drodze nigdy nie ma przystanku ni spoczynku i samotność co chwila bierze górę. Na swój sposób powtórzy to dwa tysiące lat później w słynnych maksymach La Rochefoucauld: „Miłość, podobnie jak ogień, trwać musi w wiecznym ruchu i zamiera w chwili, gdy przestaje lękać się lub mieć nadzieję”.

Zaletą takiej dramatycznej, jeśli nie tragicznej, koncepcji miłości jest, mówi Diotyma, łatwość artystycznej sublimacji pragnienia i artystycznego zbliżania się do prawdy. Lecz przede wszystkim jest nią powoli, aż do starości doskonalona zdolność dostrzegania piękna. Najpierw piękna związanego z ciałem obiektu miłości, później piękna wszystkich godnych pożądania ciał, wreszcie piękna jako takiego, oderwanego już od konkretnych jego ucieleśnień i przejawów, piękna uogólnionego, duchowego, bezosobowego, „niezmiennego i wiecznego”. „Na tym szczeblu życia, Sokratesie miły (...), na tym szczeblu dopiero życie jest coś warte, wtedy gdy człowiek piękno samo w sobie ogląda”.

Gdybym mógł postawić czarkę i rozłożyć posłanie gdzieś obok ucztujących, lecz w pełnej respektu odległości, rzekłbym i to jeszcze: „Słusznie prawi mądra Diotyma, że prawda i piękno wzywają nas z miłości domu i że to od miłości prowadzą ku nim drogi. I że bajkę Arystofanesa o cudownie odzyskanej Jedności między inne bajki trzeba włożyć. Jednak piękno »niezmienne i wieczne« samo w sobie, miły Sokratesie, nie istnieje i nie czeka na wyższym szczeblu życia, na który nasza świetność i uważność pozwalają się nam w końcu wdrapać. A że nie jest pięknem i prawdą samo w sobie, trudno je nawet nazwać pięknem ani prawdą, czyli słowem dla wszystkich zrozumiałym. To, co nazywasz za Diotymą pięknem i prawdą, czai się od samego początku w prześwitach jako ukryta i tylko dla twoich oczu powołana forma; może ona i piękną być, ale też dziwną czy straszną, albo najpewniej wszystką naraz. Lecz zawsze dotkliwą, niepewną i drżącą. Poza tobą nikt jej nie ujrzy. Jeśli ty do niej, kochając czy to żywych, czy to zmarłych, nie dotrzesz, nie dotrze do niej nikt i wraz z twoją śmiercią zniknie nieodkryta”.

I jeśliby mi nie przerwał do tej pory, dodałbym koniecznie: „Każdy może do takiej własnej, tylko dla niego uczynionej formy dotrzeć; każdy może mieć szansę, ale też nie każdemu może się taka szansa objawić. A świat niewidzialny, który istnieje obok świata widzialnego, składa się z milionów takich przejmujących, dotkliwych form, z milionów ich pasemek. Jedne, dostrzeżone przez prześwity, odsłaniają się przed oczyma niczym karty, inne roztapiają się nieużyte i zbyteczne w przestworzach. Znajdą się poeci, którzy pasemka te nazwą słowem TO, lecz i ono jest zbyt powszechne, zbyt wspólne i trwałe. W prześwicie nie zobaczysz ani pierwiastka boskiego, ani żadnej obietnicy; nic więcej niż kruchy dowód – dobrze to czy źle – na realność twojego istnienia. To już całkiem niemało. A teraz przybliż się, miły Sokratesie, i szepnę ci coś w ucho. Tylko nie powtarzaj tego Fajdrosowi ani Agatonowi, ani nikomu z kompanii, bo zdanie to będzie obrzydliwie niefilozoficzne: byt jest drżący”.

Składka miesięczna

Byłoby ciekawe sprawdzić, czy w czasie pandemii spadła statystycznie liczba rozstań. W pierwszym jej roku z pewnością tak, nie tylko ze względu na lockdowny. Wzrosła co prawda przemoc domowa, ale też ludzie żyjący w parach w miarę trwałych i znośnych w pierwszych przynajmniej miesiącach wczepiali się w siebie mocniej, zwierali we współobecności wobec Nieznanego i Strasznego.

To zapewne tysięczne, lecz jednak skromne przypadki, skoro wokół rozbrzmiewają już dzwony, jak z Fukuyamy: „Koniec miłości” (wspomnianej Evy Illouz), „Koniec pary” (książka Marceli Iacub); prowokacyjno-komercyjne tytuły grają ostatnio na ostrej nucie, podobnie jak kiedyś zwiastowania o „końcu powieści”. Powieść trwa w najlepsze dalej, co najwyżej powie się o niej „powieść po powieści” czy „postpowieść”, podobnie będzie z miłością.

Tym niemniej poczucie kryzysu miłości bije z każdej strony. Nie chodzi już tylko o wzrastającą liczbę rozwodów czy ogólnie starą pieśń o kryzysie małżeństwa. Raczej o zmiany w wyobrażeniu ich analityków fundamentalne, które przesuwają granice miłości lub całkiem inaczej je rozrysowują. Powraca pojęcie „poli­amorii”, które przeżywało skądinąd swoją świetność w kinie francuskim lat 60. Coraz szerzej postuluje się w pismach feministycznych nową seksualność, która wykluczy „przemocowy charakter kopulacji” i zastąpi ją seksem bez penetracji. Pogłębia się radykalnie, pod wpływem portali randkowych, rozdzielenie sfery seksualnej od sfery uczuciowej.

Marcela Iacub, opisując rozpad modelu dwuosobowego, wskazując na rosnące zewsząd poczucie samotności i niesprawiedliwą społeczną dystrybucję seksu, opowiada się za społeczeństwem poligamicznym: potrzeby seksualne wszystkich samotników będą w nim zaspokajane przez państwowe instytucje oferujące seks gratis. Trudno – na razie – nie wybuchnąć śmiechem, wyobrażając sobie nowy, bratni ZUS, Zakład Usług Seksualnych, z comiesięcznie opłacaną składką.

Mówiłem wyżej o politycznej Reakcji jako sile redukującej sferę miłości. Eva Illouz, głośna lewicowa socjolożka, opowiada w swej książce o tym, jakie zagrożenia paradoksalnie wzmógł, z przeciwnej niż Reakcja strony, liberalizm. Ramię w ramię z lewicowej proweniencji hedonizmem seksualnym wyzwolonym przez rewolty roku 1968. O ile 1968 rok przyniósł – zwłaszcza kobietom – wolność wyboru partnera bez represji ze strony rodziny, społeczeństwa czy Kościoła, o tyle czasy Tindera promują brak czy odmowę wyboru; rośnie skłonność do określania siebie nie przez to, co się wybiera, ale przez to, co się odrzuca.

Znowu „coraz trudniej kochać”. Taką postawę Illouz określa mianem ghost­ingu, widmowego bycia, które odmawia ryzyka, zaangażowania i trwałej relacji. Albo też „logiką Świętego Mikołaja”, czyli udawaniem wiary w coś – w miłość – w co się nie wierzy. Wyzwolenie seksualne, mówi Illouz, zostało wykorzystane przez siły, przeciwko którym było ono skierowane: władzę rynku, władzę przemysłu medialnego, który, mnożąc kolejne aplikacje, kształtuje nowe wizerunki. Ciało wyzwolone przez rewolucję obyczajową na powrót stało się towarem opakowanym w doznanie wolności.

Wizerunki, wygładzone i upiększone, tinderowo-instagramowo-facebookowe, malują lepsze ego; można uznać, że jest to zmiana powierzchniowa, estetyczna. Ale ich siła przeobrażania zaczyna profilować nasze istnienie mocniej, niż zwykło się sądzić. Coś się w nas spłaszcza, jakbyśmy stawali się samym wierzchem, pociągniętym laserunkiem. Miłość musi się do tego dostosować albo coś z tym zrobić.

Bum, bum

Nikt dzisiaj nie pamięta, czy sweterek został kupiony. Zapewne nie, bo jakoś go nie widać. Ale obraz z zimnego targowiska powraca. Bum, bum, jak ta przedziwna – raczej pojedyncze mikrogongi niż zwyczajny rytmiczny akompaniament – perkusja Maureen „Moe” Tucker w zespole Velvet Underground. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 1-2/2022