Nic śmiesznego

Nasze poczucie humoru definiują nadal komedie z lat 80. i wczesnych 90. W telewizyjnych ramówkach królują filmy Machulskiego, Kutza i Janusza Majewskiego: od ,,Seksmisji zaczynając, przez ,,Pułkownika Kwiatkowskiego, na "C.K. Dezerterach kończąc.

07.11.2006

Czyta się kilka minut

Jerzy Stuhr w "Seksmisji", 1984 /
Jerzy Stuhr w "Seksmisji", 1984 /

Był maj 1984 roku, kiedy na ekranach kin pojawiła się ostatnia z wielkich polskich komedii. "Seksmisja" Juliusza Machulskiego była filmem dobrze zrealizowanym i brawurowo zagranym. Choć od premiery minęło ponad 20 lat, nic nie zapowiada, aby popularność tej komedii miała szybko zmaleć... Film Machulskiego wpisywał się w tendencję widoczną w polskim kinie lat 80.: operował językiem ezopowym, pod banalną fabułą skrywając antysystemowe idee. Publiczność znakomicie odczytywała ironię zdań w rodzaju: "Chodźmy na - wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja" i o ile zrozumiała była popularność filmu w ówczesnej Polsce, dziwi jego żywotność wśród dzisiejszych młodych widzów, którym realia PRL nie są już dobrze znane.

Śmiech przez łzy

"Seksmisja" nie jest zresztą wyjątkiem. Popularnością wciąż cieszą się dzieła Stanisława Barei, jak "Miś" czy serial "Alternatywy 4". Czy to moda na demoludową rzeczywistość, czy dowód słabości współczesnych komedii? Zapewne jedno i drugie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że nasze poczucie humoru definiują dziś niemal wyłącznie komedie z lat 80. i (wczesnych) 90. W telewizyjnych ramówkach królują filmy Machulskiego, Kutza i Janusza Majewskiego: od ,,Seksmisji" zaczynając, przez ,,Pułkownika Kwiatkowskiego", na "C.K. Dezerterach" kończąc. Rzadkością są nowe produkcje, nawet jeśli pojawiają się one w TV, szybko ustępują miejsca filmom już sprawdzonym. Humor Kutza, Machulskiego, Majewskiego czy Jacka Bromskiego nie ma sobie równych we współczesnym kinie polskim, a wielkość ich filmów widoczna jest szczególnie na tle poczynań młodych reżyserów.

Konrad Szołajski, realizując swój debiut "Człowiek z...", mówił: "Ten film ma być testem na nasze poczucie humoru. Chcę z jego pomocą sprawdzić, czy nastały wreszcie czasy, w których normalnie i z dystansem moglibyśmy spojrzeć na siebie i nasze dzieje, nie oglądając się na zaborców, Kościół czy cenzurę. Historia Polski składa się przecież wyłącznie z okresów objętych tematami tabu: za okupacji nie można było śmiać się z akowców, w czasie stanu wojennego - z opozycjonistów". Jeśli "Człowiek z..." był lakmusowym papierkiem pokazującym, czy widzowie mają dystans do siebie, do własnej historii i kultury (film był satyrą na solidarnościowy etos oraz polemiką z "Człowiekiem z marmuru" i "Człowiekiem z żelaza"), trzeba by uznać, że Polacy wciąż tkwili w estetyce minionego systemu i nie chcieli śmiać się ze swej przeszłości. O filmie Szołajskiego nikt już nie pamięta, jednak przytoczona wypowiedź reżysera sygnalizuje obecność problemu istotnego dla naszej kinematografii.

Przeglądam listy filmów wyprodukowanych w Polsce przez ostatnich 20 lat, w każdym z roczników próbuję znaleźć ten najzabawniejszy. W oczy rzuca się pewna prawidłowość - otóż reżyserzy śmieją się często, ale zabawni bywają tylko wtedy, kiedy kręcą filmy o poważnych, często smutnych problemach lub gdy z grafomańską pasją próbują tworzyć kino innych gatunków (niedoścignionym wzorem pozostają tu "Reich" Władysława Pasikowskiego i "Enduro Bojz" Piotra Starzaka). Spójrzmy choćby na rok 2002, kiedy to Olaf Lubaszenko stworzył "E=mc2", Jacek Bromski chybioną "Karierę Nikosia Dyzmy", Jerzy Gruza wraz z "gwiazdami" Big Brothera zrealizował "Yyyrka!!! Kosmiczną nominację", a Juliusz Machulski bodaj najgorszy w swojej karierze film - "Superprodukcję". Trzeba dużo dobrej woli, by którykolwiek z tych tytułów uznać za zabawny. Wobec tego najśmieszniejszym filmem 2002 r. okazał się "Dzień świra" Marka Koterskiego. Tyle tylko że śmiech Koterskiego jest śmiechem przez łzy. Casus "Dnia świra" powtarza się w polskim kinie z dużą regularnością, czego dowodem "Wesele" Wojciecha Smarzowskiego (2004), pamflet na polską obyczajowo, czy "Zawrócony" Kutza, gorzka komedia o PRL-owskim "człowieku bez właściwości".

Zdziczenie obyczajów

Czy zatem narodowa martyrologia zabiła poczucie humoru naszych filmowców? Skądże! Druga połowa lat 90. była okresem hossy dla komediantów. "Kiler" Machulskiego odniósł w pełni zasłużony sukces, "Dzieci i ryby" Bromskiego po dziś dzień wciąż pozostają jedną z sympatyczniejszych naszych komedii, zaś "U Pana Boga za piecem" tegoż reżysera jest jednym z niewielu filmów, których nie musimy się wstydzić. Z późniejszymi produkcjami bywało różnie... Przełomem okazał się rok 1998. Od tego czasu nie doczekaliśmy się udanej komedii, co najwyżej żenady w rodzaju "Operacji koza" Szołajskiego, "Sezonu na leszcza" Lindy i "Zróbmy sobie wnuka" Piotra Wereśniaka. Dlaczego tak się stało? Odpowiedź jest oczywista, aż nazbyt prosta. W 1997 r. polskie telewizje przeżyły cichą rewolucję, niemal równocześnie wystartowały wielkie serialowe produkcje komediowe: "13 posterunek", "Miodowe lata", "Lokatorzy", "Badziewiakowie", "Świat według Kiepskich" itd. Kariera sitcomu z jego przaśno-koszarowym humorem wywołała impas polskiej komedii. Zapoczątkowane przez sitcom "zdziczenie obyczajów" sprawiło, że widz zapomniał o filmach inteligentnych, żonglujących konwencjami i ironicznie oceniających nasze kulturowe dziedzictwo.

Nic zatem dziwnego, że Tomasz Konecki tułał się po światowych festiwalach ze swoim "Pół serio", nim polski dystrybutor zaryzykował wprowadzenie filmu do kin. I choć komedia Koneckiego odniosła sukces artystyczny i frekwencyjny, nie otworzyło to worka z dziełami pełnymi inteligentnych gagów. Pojawił się natomiast Olaf Lubaszenko, odnosząc najdziwniejszy sukces w naszym kinie po roku 1989. "Poranek kojota", "E=mc2" i "Chłopaki nie płaczą" - wbrew logice, dobremu smakowi i kulturze filmowej - publika uznała za filmy kultowe. Tak oto Lubaszenko dołączył do Marka Piwowskiego, Stanisława Barei, Sylwestra Chęcińskiego i Andrzeja Kondratiuka. Ale czy filmy Lubaszenki będą pamiętane za 10-20 lat?

Większe szanse na zapisanie się w pamięci kinomanów mają "Statyści" Michała Kwiecińskiego, film doceniony na tegorocznym festiwalu w Gdyni. To pierwsza od lat komedia, której twórca traktuje bohaterów z czułością, a przecież mógłby wyszydzić tytułowych statystów: bezrobotnego Szymona, smutną i nieznośną księgową Marię, Dorotę, dziewczynę z prowincji, lekkoducha Romka, który po latach wraca, by odzyskać porzuconą kiedyś kobietę. Zamiast pastwić się nad nimi, reżyser staje po stronie bohaterów. W tym chyba tkwi sekret najdłużej oklaskiwanego w Gdyni filmu. Polacy, którzy uwielbiają czeskie komedie o przysłowiowym "hrabalowskim" rysie, także we własnym kinie poszukują harmonii i ciepła. Zdaje się, że pamiętają o tym przede wszystkim reżyserzy kina autorskiego - choćby Piotr Trzaskalski w ,,Edim" czy Andrzej Jakimowski w ,,Zmruż oczy" (bohaterem pierwszego filmu jest bezdomny, drugiego - niespełniony pisarz, który wyjechał z miasta, by zostać stróżem w mazurskim pegeerze). Tymczasem polska komedia wolała opowiadać o osiłkach granych zawsze przez Cezarego Pazurę czy o przaśnych typach z twarzą Andrzeja Grabowskiego. Na tym tle film Kwiecińskiego świadczy, że komizm nie musi iść w parze z sadyzmem, a nasz śmiech nie zawsze ma być podszyty zawstydzeniem.

***

W niemal wszystkich recenzjach "Statystów" czytamy, iż "oto wreszcie polska komedia, która bawi, nie obrażając zarazem inteligencji widza". W tych słowach pobrzmiewa nostalgia za kinem skrojonym według naszych - niezbyt wygórowanych - oczekiwań. Może dzięki filmom takim jak "Statyści" młode pokolenie kinomanów nie będzie musiało rzewnie spoglądać ku komediom minionych dekad. Ale nie dlatego że filmy Machulskiego, Barei, Kutza i Bromskiego nie zasługują na pamięć, dlatego, że widzowie znajdą dla nich alternatywę.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 46/2006